I jeszcze jedno — nie jestem stąd!
Zwykły przypadek, zacna rodzino,
poprostu feler, nieścisłość, błąd.
— Przestańcie, proszę, mówić mi — synu.
Gdzie czarne lasy, wilgotne jary,
gdzie Bóg wierzchołków nie zdołał zmóc,
tam — w mchy i błota wpięty prastare
ciągnę żyłami soki do płuc.
A ty się winduj krętoschodami,
zamiataj piętra wachlarzem rąk,
ciężko się kiedyś tutaj załamiesz
w chmurach papierów, aktów i ksiąg.
Kilka czerwonych dni w kalendarzu
i sześć tygodni urlopu masz,
zwykłe robocze dni się rozłażą
i coraz głębiej brużdżą ci twarz.
Porządnie, czysto leżą na półce
akta i dzieci, sznurkiem je zwiąż,
bo było jedno jaje kukułcze,
a teraz w domu niema go wciąż.
W flakonach dymi zwiędłe igliwie,
płachta gazety szumi jak ptak,
golisz się, w lustro gwiżdżesz fałszywie,
golony piórem — tragiczny akt.
Twych skarbów strzegą klamki, wrzeciądze,
i zapach, który zawsze mnie mdli,
ty odprowadzić mnie, gdy wychodzę
możesz zaledwie do bliskich drzwi.
Wyklnij, lub żałuj obcego syna
w światku swych aktów, córek i krat,
tuż poza drzwiami mój się zaczyna
naprawdę wrogi, obcy ci świat.
Kaczemi skrzydły mnie nie zastawisz,
ptaku domowych kałuż i błot,
wracam do własnych leśnych trzęsawisk,
codziennie trudny zaczynać lot.
Wysokopiennym czasem i lasem
szybuję ciężki od własnych win.
— Nakryty domem, zamyśl się czasem,
że ci się podział kukułczy syn.