„Ktokolwiek wyciągnie rękę, albo
nachyliwszy się tchnie, zetrze głowę,
uczynioną z marzeń. Ktokolwiek zerwie
łodygę, temu kwiat oczy wygryzie”
Stefan Żeromski: „Dzieje Grzechu”.
Z różańca dni, splątanych w sto znaków zapytań,
z golgoty dni, zdławionych jak pierś bez oddechu,
jedna chwila w pamięci mej ciągle zakwita,
niby wieszcze proroctwo dziejów mego grzechu.
Pamiętam tamten wieczór w samotnym ogrodzie,
srebrny od jasnych myśli, od marzeń liliowy —
potem dziwny skurcz serca, gdybyś z dala nadchodził
i zarys twarzy w cieniu — i naszą dalszą rozmowę…
A potem noc pamiętam — ciepłą noc kwietniową,
rozśpiewaną zapachem, gwiazdami kapiącą…
I sen, sen-przepowiednię: w świetle księżycowym
srebrne kwiaty — dmuchawce na zaklętej łące.
Już wtedy — w śnie odgadłam: nie wolno bezkarnie
srebrzysty puch otrząsać jasnym ostromleczom — —
— A przecież pozwoliłam, mój rycerzu czarny,
byś delikatne kwiaty ściął rozkoszy mieczem…
Dmuchawce — niepojęta jak dziewiczość duszy,
dmuchawce — krótkotrwałe jak dziewiczość ciała,
oddech twych warg gorących na wietrze rozprószył
— i patrz… naga szypułka w dłoniach ci została…
Takich kwiatów nie nosi wszak nikt w butonierce:
rzuca się je na ziemię — i idzie się dalej…
— I cóż, że gdzieś tam czyjeś opuszczone serce
w krwawym pożarze męki doszczętu się spali?!
— Lecz czekaj… na odchodnym zwierzę ci na ucho
mały sekret, tak cichy jak błogosławieństwo:
„Wiesz… ONO także miało włos jak srebrne puchy — —
— Kto „ono”? W dół kloaczny rzucone maleństwo!!!
— Teraz już możesz odejść, nie powiem ci więcej —
(reszta cię nie dotyczy — nie chciałbyś uwierzyć…)
Nie patrz z trwogą na moje załamane ręce:
jestem Ewa — „istnienie” — mogę wszystko przeżyć.
Tak mogę wszystko przeżyć i wszystko przebaczyć,
mogę nieść straszny ciężar, nie prosząc ratunku — —
i wiesz… usta odwykły od skurczu rozpaczy,
choć nie odwykły jeszcze od tych pocałunków…
Dawniej możebym poszła pod białym ołtarzem
błagać o litość „Tego, co króluje w niebie”…
— Lecz tyś mi Go odebrał, wyśmiał — tyś go kazał
jak rzecz bezużyteczną odrzucić od siebie!
Wiarę moją stargałeś jak dmuchawiec święty —
już nikogo nie wołam z okropnej czeluści…
Nie mówcie mi o Bogu — — Jeden był — pamiętam —
zwał się MIŁOŚĆ ŁUKASZA — i ten mnie opuścił!...
Teraz tylko samotność śród rzeczy i ludzi,
zwierzęca wegetacja w nędzy i ohydzie — —
Teraz tylko nadzieja, która serce łudzi,
że może jeszcze wrócisz — może jeszcze przyjdziesz…
Co wieczór pod latarnią, zziębnięta i głodna,
czekam na ciebie, wierząc uparcie i głupio,
że może cię odnajdę w którymś z tych przechodniów,
co przychodzą ode mnie noc rozkoszy kupić.
Nie poznasz mojej twarzy, choć pod ciemną chustką
może ci złoto włosów wydaje się znajome…
(Któż przygodną kochankę całowałby w usta?
Któż zaglądałby w oczy od żalu zamglone? —)
Twarz rękami zakrytą będą łzy zalewać,
gdy w nocy będziesz ze mną — jak kiedyś — jak zawsze — —
I nagle krzyknę: „Łukasz! To przecież ja — Ewa!”
— I odkwitnę w twych dłoniach srebrzystym dmuchawcem…
Opublikowano w: Zamknięty pokój
Źródło: Zamknięty pokój, Henryka Wanda Łazowertówna, 1930. Wiersz został unowocześniony.