Poeci schodzą w doliną i tu spotykają Ugolina dei Visconti z Pizy, a następnie obserwują, jak aniołowie odpędzają węża usiłującego wśliznąć się w dolinę. Markiz Corrado Malaspina przepowiada Dantemu wygnanie z Florencji.
Była to chwila, gdy nagła tęsknota
Wstaje, w żeglarza duszy obudzona,
Ledwie wyjechał za domowe wrota.
Nowym pielgrzymom serce rwie się z łona,
Kiedy usłyszą za wiatru podmuchem
Dzwon, który, zda się, płacze dnia, co kona.
Nagle przestawszy dźwięki łowić uchem,
Ku marze oczy obracałem swoje,
Która o ciszę prosi dłoni ruchem.
Podeszła, w górę rąk podniosła dwoje,
Na wschód oczyma zbiegła, jakby chciała
Powiedzieć Bogu: „O resztę nie stoję".
Twórco światłości! — nabożnie powiała
Z ust jej modlitwa tak słodkimi tony,
Że mi się prawie duch wyrywał z ciała.
Za nią chór cały korny i natchniony
Wtórzył hymnowi nabożnie i ładnie,
Oczy w niebieskie posławszy regiony.
Słuchaczu, tutaj wzrok naostrz dokładnie:
Zasłona tak jest przezrocza, że w ślady
Mej mowy idąc, zrozumiesz mię snadnie.
Jakby w czekaniu zejścia bożej rady,
Ujrzałem kornie stojące zastępy:
W niebo wpatrzony tłum cichy i blady
I zlatującą na te muraw kępy
Parę aniołów, których miecz ogniście
Gorzał, złamany jednak był i tępy.
Jako więc świeżo rozpowite liście
Były ich szaty; zielonymi pióry
Trącane, wiały w ślad ich powłóczyście.
Jeden nad nami tuż, na skłonie góry,
A drugi spłynął na przeciwnym stoku:
Tak między siebie wzięli duchów chóry.
Jasne ich głowy lśniły na widoku;
Lecz że moc niższa w wyższej się wysili,
W tych blaskach omdlał hart mojego wzroku.
„Obaj tu z łona Maryj i przybyli —
Powiada Sordel — aby strzec doliny
Przeciw wężowi, co wpełznie tej chwili".
Więc ja, nieświadom, skąd czekać gadziny,
Wzrok toczę wkoło i skronią się kładę
U wiernych ramion struchlały i siny.
„Teraz — rzekł Sordel — pod góry posadę
Zejdźmy zaczepić słowem wielkie cienie;
Wiem, że waszemu przyjściu będą rade".
Trzema krokami góry pochylenie
Przebyłem; a wtem jeden kształt bez ciała
Coraz badawcze rzucał mi spojrzenie.
Już właśnie ciemność w powietrzu się słała,
Lecz nie dość gęsta, by mi niewyraźniej
Miała to jawić, co wprzód odsłaniała.
Raźno podeszła i jam podszedł raźniej.
Jakże, poznawszy, że mię wzrok nie mami,
Rad byłem, Nino, żeś był wolen kaźni!
Żadnych nie brakło witań między nami.
Potem zapytał: ,Skróś szerokiej strugi
Kiedy przyszedłeś?" „O — rzekłem — drogami
Pełnymi smutku, przez krew i szarugi
Przybyłem dzisiaj, pierwszym życiem żywy,
Wędrówką żywot wysługując drugi".
Gdy te z ust moich usłyszeli dziwy
Sordel i tamten, nagle odrzucone
Głowy przegięli w tył, jak lud płochliwy.
Sordel na Mistrza spojrzał; drugi, w stronę
Oczy zwracając, krzyknął: „Patrz, Konradzie,
Na dziwo, Łaską Bożą dopuszczone —
A do mnie: — Przez tę wdzięczność, którą radzie
Winiene-ś Boga, co tak pilnie strzeże
Pierwszego »Czemu« tajnego w swym ładzie,
Skoro powrócisz na tamto wybrzeże,
Proś mej Joanny, niech o mnie powiada
Tam, gdzie coś ważą dziecięce pacierze.
Matka jej pewnie za mną nie zagada,
Odkąd się w białe czepce nie ubiera,
Które, nieszczęsna, znowu kłaść by rada.
Na niej się widzi, jak prędko umiera
Miłość w kobiecie, z płochej swej natury,
Gdy jej spojrzenie lub uścisk nie wspiera.
Nie da jej takiej na trunę purpury
Wojewodząca milańczyków Żmija,
Jakby ją przybrał kiedyś Kur z Gallury".
Tak rzekł, a w twarzy znak mu się wybija
Pieczętny owej żarliwości młotem,
Która statecznie w serce ślad swój wpija.
W niebo wzrok chciwy obracałem potem,
Tam kędy droga gwiazd jest opieszała,
Gdyż bliższym osi biegną kołowrotem.
A Wódz mój: „Synu, przecz w niebieskie ciała
Poglądasz?" Więc ja: „Tę gwiazd trójcę płową
Śledzę, od której cały biegun pała".
On na to: „Gwiazdy, któreś miał nad głową
Dziś rano, teraz są pod nieboskłonem;
Jutro swe miejsce zamienią na nowo".
Wtem Sordel wściągnął go i dotknął łonem,
Mówiąc: „Oto wróg wszelkiej bożej sprawy!" —
I ostrzegał mię palcem wyprężonem.
Z jaru, gdzie z lewym brzeg stykał się prawy,
Dolinę w ciasną zamieniając puszczę,
Pełzał wąż, dawca pierwszej gorzkiej strawy.
Pomiędzy kwiaty sunął gad i bluszcze,
Łeb obracając i po lśniącym grzbiecie
Liżąc językiem jak zwierz, co się muszcze.
Nie uważałem —jeśli wiedzieć chcecie —
Przylotu boskich sokołów, lecz potem
Wylot obydwu dobrzem widział przecie.
Zielonych skrzydeł spłoszona łopotem,
Uszła gadzina i wnet za granicę
Wzroku anieli równym zbiegli lotem.
Cień, co do sędzi szat przytulał lice
Podczas owego aniołów ataku,
U mojej twarzy wciąż wiązał źrenice.
„Niech świeca po tym wiodąca cię szlaku
Tyle ma z ciebie wosku dobrej woli,
Byś po szczyt góry nie zaznał jej braku.
Jeśli wiesz — mówił — w jakiej żyje doli
Lud, co go Magry zamyka dolina,
Mów, byłem niegdyś włodarzem tej roli.
Zwano mię wtedy Konrad Malaspina:
Stary szczep, a ja dziedzicem w rodzinie.
Przesadna troska o nią, to przyczyna
Mojego czyśćca". Więc ja: „W twej krainie
Nigdy nie byłem, lecz gdzie jest dzielnica,
Gdzie by nie znano, jak wysoce słynie?
Ta sama sława, co twój dom zaszczyca,
Głosi o panach i głosi o kraju,
Że choć kto nie zna, przecież się zachwyca.
A ja przysięgam, jak chcę wejść do raju,
Że ród twój, zacny i mieniem, i szpadą,
Cześć ma od wieka w swoim obyczaju.
Zwyczaj z naturą to mu piętno kładą,
Że chociaż złe wódz rady światu szepce,
On drogą krzywą gardzi, prawej świadom".
„Idź zatem — odrzekł — a nim w tej kolebce
Siedmkroć się słońce ułoży na spanie,
Którą nogami czterma Baran depce,
Takie o rodzie moim grzeszne zdanie
Utkwi ci w głowie mocniejszymi ćwieki
Niźli to moje słabe dziękowanie,
Chyba Bóg wstrzyma wyrok niedaleki".