Boska komedia - Czyściec - Pieśń XV

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Roz­pra­wia­jąc o spe­cy­fi­ce po­dzia­łu dóbr ma­te­rial­nych i du­cho­wych, po­eci wstę­pu­ją po scho­dach trze­cie­go ta­ra­su; Dan­te ob­ser­wu­je przy­kła­dy ła­god­no­ści.



Ile to cza­su w ob­ro­cie uży­wa
Od za­świ­ta­nia po go­dzi­ny trze­cie
Sfe­ra nie­bie­ska, jak dziec­ko ru­chli­wa,

Tyle do­peł­nić mia­ło ku swej me­cie
Bie­gną­ce słoń­ce, ze swe­go ob­wo­du:
Tu wie­czór, pół­noc była zaś na świe­cie.

W sam śro­dek twa­rzy blask nas ra­ził z przo­du,
Bo całą górę obe­szli­śmy ko­łem
I po­dą­ża­li pro­sto do za­cho­du,

Gdym na­gle swo­im jął miar­ko­wać czo­łem,
Że mi coś na nie więk­sze bla­ski roni,
Więc no­wej rze­czy dzi­wić się po­czą­łem

I ku szczy­to­wi brwi unio­słem dło­ni,
Aby się oczom jak bla­sko­chron kła­dła,
Co od nad­mia­ru ja­skra­wo­ści bro­ni

Jako od wody albo od zwier­cia­dła
Od­bi­ta strza­ła ja­sne­go pro­mie­nia
W stro­nę prze­ciw­ną od­pry­ska, niż pa­dła,

I — co z na­uki albo z do­świad­cze­nia
Wie­my — od pio­nu od­chy­la się tyle,
Ile wy­no­sił kąt jej ude­rze­nia,

Tak wy­da­wa­ło mi się pod tę chwi­lę,
Że skądś od­bi­te świa­tło we mnie ru­nie:
Więc twa­rzy przed tą ja­sno­ścią uchy­lę.

„Oj­cze mój — py­tam — co jest w ognia łu­nie?
Za­sło­na dło­ni na nią nie po­ra­dzi,
A oto, zda się, pro­sto ku nam su­nie..."

„Nie dziw się — od­parł — że bo­żej cze­la­dzi
Wi­dok źre­ni­ce twe jesz­cze ka­le­czy:
To po­seł, któ­ry w górę po­pro­wa­dzi.

Ry­chło czas przyj­dzie, kie­dy ci tych rze­czy
Bli­skość nie bę­dzie przy­kra, ale bło­ga,
O ile zmysł jej po­do­ła czło­wie­czy".

Gdy­śmy po­de­szli, gdzie stał po­seł Boga,
Ra­do­śnie rzekł nam: „Wstę­puj­cież w po­ko­ju
Na ła­god­niej­szą stro­mość tego pro­ga".

Za czym wstę­pu­jem po chwi­li po­sto­ju.
„Bło­go­sła­wie­ni mi­ło­sier­ni!" — sły­szę;
I zno­wu: „Ra­duj się, zwy­cięz­co, w boju!"

Gdy idziem w górę, wier­ni to­wa­rzy­sze,
Za­sta­no­wi­łem się i za­du­ma­łem,
Ja­kim py­ta­niem waż­nym prze­rwać ci­szę.

Więc ob­ró­co­ny do Wo­dza py­ta­łem:
„Ja­kie to zy­ski owy duch z Ro­ma­nii
Wy­klu­cza­ją­cym na­zy­wał po­dzia­łem?"

„Wie dziś, jak cier­pią za­wi­ścią ska­la­ni —
Wódz rze­cze. — Nie dziw, by­ście śród ży­wo­ta
Wy mniej błą­dzi­li, on tu sam się gani.

Iż się chuć wa­sza ku tym rze­czom mio­ta,
Gdzie po­dział zmniej­sza wła­sne po­sia­da­nie,
Za­wiść wes­tchnie­niom wszerz otwie­ra wro­ta.

Gdy­by wo­dzi­ła wa­sze po­żą­da­nie
Mi­łość je­dy­na ku naj­wyż­szej sfe­rze,
Tej by­ście męki nie zna­li, zie­mia­nie.

Tu, im spól­ni­ków wię­cej, w więk­szej mie­rze
Mi­łość po­wszech­na każ­de­mu się świę­ci
I więk­szą każ­dy cząst­kę do­bra bie­rze".

„Oto pew­no­ści łak­nę te­raz wię­cej —
Rze­kłem — ni­że­li wprzó­dy, gdy mil­cza­łem,
I du­szę więk­sza wąt­pli­wość mi męci:

Jak to się bo­wiem dzie­je, że po­dzia­łem
Wzbo­ga­cić moż­na wię­cej po­sia­da­czy,
I ktoś jest cząst­ką bo­gat­szy niż ca­łem?"

„Po­nie­waż — od­rzekł — roz­są­dek twój ba­czy
Je­dy­nie ziem­skie do­bra nie­sta­tecz­ne,
Śród praw­dy świa­tła jak we mgle ma­ja­czy.

Nie­wy­mó­wio­ne owo Do­bro Wiecz­ne,
Któ­re jest w gó­rze, ku mi­ło­ści leci,
Jak w ja­sne cia­ło pro­mie­nie sło­necz­ne.

Ile za­pa­łu znaj­dzie, tyle nie­ci;
Im więk­sza z ko­goś mi­łość się wy­dzie­la,
Tym się w nim ja­śniej wiecz­ny skarb roz­świe­ci.

Im więk­szą du­chów licz­bę uwe­se­la,
Tym szer­sze wo­kół za­kre­śla gra­ni­ce:
Jak źrza­dło, je­den dru­gim ją od­strze­la.

Łak­niesz-li jesz­cze, wry­chle Be­atry­cze
Oba­czysz, któ­ra więc na­uką swo­ją
Te, a z nią inne, ukoi tę­sk­ni­ce.

O to dbaj jeno, niech jak z tam­tą dwo­ją,
Z resz­tą sied­mior­ga skaz grze­chu się sta­nie;
Skaz, mó­wię, któ­re cier­pie­niem się goją".

Gdym chciał rzec: „Ju­żem za­spo­ko­jon, Pa­nie",
Wtó­re­gom krę­gu prze­szedł wał gra­nicz­ny,
Więc onie­mi­ło mię ocze­ki­wa­nie.

Na­glem się po­czuł w wi­zji eks­ta­tycz­nej:
Ra­mio­na moje po po­wie­trzu pły­ną,
W świą­ty­ni sta­ję po­śród rze­szy licz­nej.

W pro­gu nie­wia­sta z czu­ło­ścią mat­czy­ną
Od­zy­wa­ła się, za­smu­ciw­szy lice:
„Dla­cze­go to nam zro­bi­łaś, dzie­ci­no?

Oto za­lę­kli o cie­bie ro­dzi­ce
Szu­ka­li­śmy cię..." — tu mó­wić prze­sta­ła
I ob­ró­ci­ło się zja­wi­sko w nice.

Po niej nie­wia­sta mi się uka­za­ła
Z rosą na twa­rzy wy­ci­śnię­tą bó­lem,
Kie­dy od gnie­wu wiel­kie­go za­pa­ła,

I rze­kła: „Je­śliś tej sto­li­cy kró­lem,
Co o jej imię spór wie­dli bo­go­wie
I co na­uki wszel­kiej była ulem,

Nie­chaj zu­chwa­lec od­cier­pi su­ro­wie
Ca­łus na czo­le zło­żo­ny dzie­wi­czem,
O Pi­zy­stra­cie!" Więc w ła­god­nej mo­wie

Tak od­rzekł pan ów ze słod­kim ob­li­czem:
„Za cóż się czy­ja nie­na­wiść po­li­czy,
Je­śli ko­cha­nie za wy­stę­pek li­czem?"

Po­tem uj­rza­łem po­śród wście­kłej dzi­czy
Mło­dzień­ca; mo­tłoch gła­za­mi weń mio­ta
I pod­szczu­wa­jąc: „Za­bij, za­bij!" — krzy­czy.

A on z ga­sną­cym od­de­chem ży­wo­ta,
Gdy go na zie­mię zwa­li­li mor­der­cy,
Do nie­bios czy­nił z oczu swo­ich wro­ta,

Mo­dląc się Bogu w tej wiel­kiej roz­ter­ce,
By prze­śla­dow­com pu­ścił dzie­ło krwa­we,
Z ta­kim wy­ra­zem, że chwy­tał za ser­ce.

Gdy du­sza moja od­zy­ska­ła jawę,
Któ­rą zgu­bi­ła, sama w się ze­bra­na,
Po­zna­łem wszyst­kie czy­ny me nie­pra­we.

Prze­to tam sta­łem w oczach mego Pana,
Jak czło­wiek, co się ze snu po­wstać sili;
Więc rzekł: „Co to­bie, że ci drżą ko­la­na?

Oto usze­dłeś wię­cej niż pół mili
Z wzro­kiem za­mglo­nym, w nóg nie­rów­no­wa­dze,
Jak czło­wiek, co go sen lub wino zmy­li".

„Oj­cze mój słod­ki — rze­kłem mej Po­wa­dze —
Je­śli po­słu­chać ze­chcesz, to-ć wy­świe­cę,
Com wi­dział, kie­dym w człon­kach stra­cił wła­dzę".

„Choć­byś sto ma­sek — rzekł — wło­żył na lice,
Oczy me przez nie głąb my­śli po­strze­gą
Ani im będą skry­te ta­jem­ni­ce.

To, co wi­dzia­łeś, wi­dzia­łeś dla­te­go,
Byś otwarł ser­ce wo­dom po­jed­na­nia,
Któ­re ze zdro­ju wie­czy­sto­ści bie­gną.

Py­ta­łem nie jak czło­wiek, co od­sła­nia
Rze­czy cie­le­sne okiem sprzed mo­gi­ły,
Nie­do­wi­dzą­cym od chwi­li sko­na­nia,

Ale by sto­pom two­im do­dać siły,
Jak się le­ni­we bo­dzie i opor­ne,
Gdy się ich zmy­sły wresz­cie obu­dzi­ły".

Tak my stą­pa­li pod zo­rze wie­czor­ne,
W dal po­zwa­la­jąc za­pusz­czać się oku
Skroś przez pro­mie­nie żar­kie i prze­kor­ne.

Na­gle się ku nam tu­ma­ny ob­ło­ku
Jęły przy­bli­żać, jako noc czar­nia­we:
Trud­no przed nimi było umknąć kro­ku.

Aż nam od­ję­ły po­wie­trze i jawę.

Czy­taj da­lej: 50. Boska komedia - Czyściec - Pieśń XVI – Dante Alighieri