W morzu ciemności duch mój toczy się bez końca
Po czarnych jakichś falach, spienionych w kędziory;
A blask niewidzialnego — dalekiego słońca
Czasem mrok ułudnymi wyzłaca kolory.
Ale ta kropla złota w przestrzeni hebanach
Znikomą jest — jak ziarno rzucone na piaski:
I duch mój w czarnej nocy wije się tumanach
I na próżno wygląda za promieniem łaski.
Sam raje sobie stwarzam — i sam siebie kuszę,
By zerwać z drzewa wiedzy owoc zakazany —
Sam mieczem archanioła wypędzam swą duszę
Z Edenów — i tak błądzę, z Edenów wygnany.
Cisza jest tam, gdzie niema tego morza mroków,
Lecz nie wiem, czyli dojdę do jego granicy;
Ono jest wszędzie: w śpiewie pól, w ruchu obłoków,
W ryku miast, w szumie borów, w życia tajemnicy.
Ono jest wszędzie — wszędzie ono mię uciska —
Nierozwiązanych pytań węzłem mię okala —
W rzeki bezdenne zmienia mi wszystkie zjawiska,
A w każdej jakaś czarna rozlewa się fala.
A fala każda własne pewnie ma nazwisko,
Lecz ja nazwiska nie znam, choć się czasem łudzę,
Że je znam... Ja tu, pod nią, położony nizko —
Patrząc, łzy czuję w oczach — łzy jakoby cudze.
I tyle naraz w piersi moje fal uderza,
Że jestem, jak rozbitek na bezbrzeżnej dali —
I nie mam żadnej deski — żadnego szkaplerza —
I nie wiem, gdzie się złota moja gwiazda pali.
Wiedzieć? Czy to podobna znać bajeczne słowa
Tych otchłani — tych mroków, w których błądzę wiecznie —
I których treść nieznana — jako śmierć surowa —
Władnie mną, szalejąca, wirująca sprzecznie.
Rąbek ledwie odkryłem jakiejś tajemnicy —
Wnet druga — nie! ta sama powstaje upiorem —
O, gdzie są tego morza trytony — strażnicy
Mrocznych fal — by mi głębia stanęła otworem?
Idźcie precz, wy, zielone, trawą zarośnięte
Ondyny, co tam skarbów strzeżecie zazdrośnie!
Kwitną bzy — młode pączki róży rozwinięte —
Patrzcie — ślą pozdrowienie młodocianej wiośnie.
I suną się przez pola wielkimi oddechy
Jakieś złote widziadła — i zielone bogi, —
Tryskają żywe pieśni, dźwięczą młode śmiechy —
Słońce — miłość — objawień świetlanych dzień błogi.
I we mnie jakieś oko lśni jasnowidzące —
Co przenika w dalekie wschody i zachody;
Widzę promienne gwiazdy, i różane słońce,
I pachnące dąbrowy — i ciche ogrody.
I, rzekłbyś, duch zogromniał w jasnem przemienieniu
I, zda się, bezgraniczne przestworza ogarnia —
Jasno mi! Sam, jak promień, błyszczę na promieniu...
Lecz... Co za wir złowrogi... Ha — grób i męczarnia.
I znów noc — i znów mroki — i znów dusza woła:
Gdzie twoje złote światło — gdzie twa jasna tęcza?
Gdzie serce, objawieniem zmienione w anioła?...
I znów ta noc bez granic, co ducha wycieńcza.
Ty, coś się kąpał w żywych światła oceanach,
Mów, gdzie jest czarodziejska twoja zorza złota?
Rozprysła się w złudzeniach, rozwiała w tumanach,
Raz jeszcze zazgrzytały Edenowe wrota.
I znowu się wygnałem z krainy słonecznej,
Co mi na chwilę błysła w upojeniu sennem —
I nigdy już nie wróci!... Zagasł maj serdeczny —
I toczę się po morzu ciemności bezdennem...
Czy nie wyschnie ta głębia? Krwawy cherubinie,
Czemu z zazdrosnym mieczem stoisz wciąż nade mną?
Czemu pędzisz mą duszę na głuche pustynie —
Na to morze przerażeń, na tę otchłań ciemną?