Czasami się w pół nocy budzi przerażony
Duch ludzki. Tajemniczych, bladych widm legiony —
Jawią się w cieniach izby. W grozie bezimiennej
Wyciągają swe dłonie. Zaś ów duch bezsenny —
Jasnowidzący razem — i straszliwej nocy
Ślepotą razem tknięty — śród milczenia nocy
Słyszy to, co mu szepcą zamogilne duchy
W swym powietrznym języku, a razem jest głuchy,
Jak gdyby mocą sennej — przerwanej ekstazy —
Zapomniał już rozumieć — człowiecze wyrazy!
I wszystko mu się miesza w jakiś chaos dziki —
I w mózgu mu wirują splątanymi szyki —
Wszystkie cierpienia duszne, własne i niewłasne —
I zda się, że na boleść piersi są zbyt ciasne —
I zda się, że na jęki pierś zbyt niedołężna —
I zda się, że ta zmora jest taka potężna,
Że się do szpiku kości twa istota lęka,
Że łono ci rozsadza, że czaszka ci pęka!
I zda się, że twa dusza już na wskróś jest chora —
I że nigdy cię — nigdy nie rzuci ta zmora,
Której mózg nie wymyśli — usta nie powiedzą!
Choć świdruje ci serce z taką samowiedzą,
Z tak piekielną jasnością, z takim szałem dzikim,
Żeś niezdolny jej ludzkim wyrazić językiem.
A jak przedtem powieka całe ciało twoje —
Okrywała — jak w całun — w czarne swe zawoje;
Tak teraz się rozszerza nagłą tajemnicą
Twój wzrok — jakbyś się naraz cały stał źrenicą —
I widzisz — niby wielkie, bezgraniczne stepy —
Nieskończoność — i razem jesteś, jako ślepy.