W godzinie śmierci niechaj mnie otoczy
Rój za żywota ukochanych twarzy —
Niechaj życzliwe na mnie patrzą oczy,
Choćby w postaci ułudnych miraży.
Gdzie bądź i jak bądź śmierć się ku mnie zbliży,
Niechaj się zlecą jak gołębi stada:
Niech swym szelestem łagodzą jęk spiży —
Niech z wolna — cicho mrok na mnie upada.
Niech mi przebaczą winy me śmiertelne,
Niechaj dokoła śmiech i pieśni słyszę:
Śniąc, że tu gody opuszczam weselne
Śród ukochanych, gdy sam idę w ciszę.
W godzinie śmierci niechaj mię otoczy
Rój snów młodzieńczych, co mię kołysały —
Jak hesperyjski wid jakiś proroczy,
Świat zmieniający w tęcze i kryształy.
Niechaj się dusze obleką w lazury —
Niechaj ustaną krwawe bojów zgrzyty —
Niechaj na niebie rozpierzchną się chmury —
Niepokalane otwarłszy błękity.
Niech w tem złudzeniu umieram szczęśliwy,
Że tęcza zeszła na ziemskie bezdroże,
Że już zakwitły Hesperyjskie niwy,
Że już królestwo ziściło się boże.
W godzinie śmierci niechaj mię otoczy
Rój jasnych kształtów w myśli mej poczętych,
Rój wyłonionych z niebytu uźroczy —
Własnem mem dłutem w spiż słowa zaklętych.
Niech przyjdą — nie tak zasnowane w cieśnie,
Jak je, wcielając, słaba ręka wciska:
Lecz tak, jak mi się objawiały we śnie,
Nieogarnione — ogromne zjawiska.
Niech w najdźwięczniejszą arfę mi zadzwonią —
Abym w złudzeniu rozśpiewanem konał,
Żem wszystko żywą przyodział harmonią,
Że, com wykonać miał, wszystkom wykonał.