Na przełomie stuleci

Autor:

Stałem na szczycie mej samotnej wieży,
Z tęsknotą patrząc w widnokręgów stropy,
A blask świetlany, co się od nich szerzy,
Zdał mi się rosnąć w lazurów potopy.
Więc duch mój w przyszłość niewiadomą mierzy,
Iżem wytężył, niby teleskopy,
Oczy przestworów głodne nieskończonych
I prawdy świateł w dali zatajonych.

Artemis lśniła swoim złotym rogiem
W gwiazd korowodzie — na wielkim błękicie,
A ziemia wokół drzemała rozłogiem,
W oczekiwania tonąca zachwycie.
A na jej łonie wrzał Goga z Magogiem
Bój nieustanny — bój na śmierć i życie.
Szmerem i gromem wił się po bezdrożach,
Po górach, stepach, po lądach i morzach.

Lecz w dali — w dali — tam cudów godzina —
Jutro nieznane, nadzieją kwitnące,
Mazanderanu bajeczna kraina,
Kędy wcielonych świeci marzeń słońce.
Tam za rubieżą nowy się zaczyna
Świat; nowych kształtów rodzą się tysiące.
O, gdyby przejrzeć! O, gdyby odgadnąć
Kształty nieznane! Ach, jutrem owładnąć!

Więc wytężyłem w nieskończoność oczy,
Więc wytężyłem ku niej słuch. W oddali
Jakaś się jutrznia półświetlana toczy,
Jakaś się tęcza półzaćmiona pali —
Izys w osłonie poprzez światy kroczy,
Jak czysta lilia, z mórz wstająca fali.
Cisza — aż naraz w przeraźliwym zgrzycie
Nowej Godziny usłyszałem bicie.

Moc, zawieszona na Zegarze Czasów,
Naraz zadrgnęła — a wewnętrzne stale,
Od pordzewiałych wstrząśnione zawiasów,
Zgrzytnęły w cichym powietrza krysztale
I, czerpiąc z jęku odwiecznych zapasów,
Jękiem ogromnym w ogromne szły dale!
Cały się wszechświat wydawał być dzwonem,
Hucząc w powietrzu na wskroś rozdzwonionem.

I dreszcz poczułem w duchu, jak prorocy,
Co się na puszczy spowiadają Bogu.
Wiek idzie nowy! Bez czucia i mocy
Leżałem, zda się, u wszechczasu progu.
Wtem przyszedł do mnie o krwawej północy
Duch nieznajomy i rzekł: Astrologu!
Dziw mi, jak zeszedł do mej czatownicy,
A wyglądał jak Numidowie dzicy.

Cały był strojny szatą purpurową,
Czarnymi wkoło przepasany wstęgi,
Oczy mu lśniły jakąś skrą ogniową
I miały stygmat nadludzkiej potęgi.
A krwawe usta gdy rzucały słowo,
To w nieobeszłe głos brzmiał widnokręgi.
A coś w nim było z sępa, coś z tygrysa.
— Ktoś ty? A on mi rzecze: — Masynisa!

Jam po manowcach wodził Irydyona,
Co złote pełnie zapalał przed nowiem.
Jam mu człowiecze pokazał plemiona
I tobie przyszłe zjawienia opowiem.
Irydyon usnął. Jam od jego łona
Odszedł, jak mara. Dzisiaj mu wezgłowiem
Krzyżów i mogił kraina daleka —
Irydyon usnął — i w mogile czeka.

Jam wodził jego w onegdajsze wieki,
A w dni wczorajsze ludów jasne mary
Zmieniałem we krwią buchające rzeki:
Z tęcz rozniecałem ogniste pożary.
Jad w miodonośne rzucałem pasieki
A z nauk mędrców bezrozumne gwary
Snułem w szaleństwie ciżby rozpętanem.
Jam jest odwiecznym historii szatanem.

Zawołaj: Miłość — ja ci z niej wytłoczę
Szał nienawiści w najdzikszym żywiole;
Zawołaj: Prawda — ja z niej fałsz wytoczę;
Zawołaj: Wolność — stworzę z niej niewolę.
Krzycz: Miłosierdzie — krwią ci je obroczę,
Krzycz: Sprawiedliwość — z zemstą ją zespolę.
Wołaj: Braterstwo — ja z mych sił przewrotnych
Wyłonię rozpacz wszystkich dusz samotnych.

I każdą ducha ludzkiego słoneczność
Przetrawię z wolna w czarnego pająka,
Co daje czuciom ludzkim obosieczność
I na zwierzęce szały je obłąka.
Jam utajona ironia i sprzeczność
Bytu, co jadem w dzieje ludów wsiąka
I wszystko w czarną odwrotność przerzuca. —
Mówił, a śmiechem dyszały mu płuca.

Alem ja wołał: — Idź precz! idź odemnie —
Oto spoglądam w złote Jutro świata,
A od twych mroków jakieś straszne ciemnie
Padają w zorze dalekiego świata:
Patrz, jakaś tęcza błyska mi tajemnie,
Dobrych aniołów jakaś wić skrzydlata.
Przeklęty duchu, giń, a Irydyona
Budź! — Ale on już ujął mię w ramiona.

W oczy mi spojrzał magnetycznym wzrokiem,
W duszę mi sięgnął i tak opanował,
Żem stał pod strasznym szatana urokiem —
I próżno tęskny do niebieskich pował
Wzrok wysyłałem... Ponurym obłokiem
Czarny ów anioł wolę mi skrępował —
I tak od blasku tęcz mię odgraniczy,
Żem stał się pełny żółci i goryczy.

A szatan widząc, że już mię zwyciężył,
Kazał mi spojrzeć w dalekie gościńce —
Człowieczych dziejów szlaki tak wyprężył
I przemienił je na dzikie zwierzyńce.
Kazał mi... Więc jam źrenice wytężył
I wstecz i naprzód... Jakieś barbarzyńce
Szły tłumem... Fale krwi... Trupy a trupy
Wszędzie. Czasami latarniane słupy.

»Zgasiłem gwiazdy na błękitów czole,
Bo wiem, że jesteś z owych czatowników,
Co widzą w gwiazdach anielskie symbole;
Biorą za Boży krzak fosfor ogników,
Mądrość czytają w bezładnym żywiole
Tłumów, co wyją tysiącem języków,
A wyścig ludów, co się we krwi pławią,
Zda się im lotną girlandą żurawią!

Chcę, żebyś patrzył okiem lodowatem
W ciemności jutra. Szlak ujrzysz surowy
Klęsk, co od wieków potrząsały światem,
Walk, co je w ogień barwią purpurowy.
Surowa wiosną, wypalona latem
Myśl nie zakwitnie nigdy w formie nowej.
Za marzeniami marzenia wciąż więdną —
Wiecznie tą samą ruiną bezwzględną!

Grób czeka wszystko. Grób te myśli czeka,
Co porywały niegdyś serca dzieci.
Błahą się zdaje na zamierzchu wieka
Gwiazda, co rankiem promieniście świeci.
Nie znajdziesz miodu, ni wina, ni mleka
W wodach, co karmić miały bieg stuleci.
Wszystko zamarło, nim zakwitło jeszcze,
I próżne były wszystkie pieśni wieszcze.

Wiem, że ci serce przeczerniam goryczą
I że ci wszystkie zamrażam uśmiechy!
Odkąd, powiedz, w przyszłość tajemniczą
Wychwytanymi niby z jutra echy
Pieśniarze wobec gromów, które ryczą,
W promieniach jutra wróżą nam uciechy —
Jakieś czarowne Oceanje bytu —
Pełne zieleni, słońca i błękitu?

Zaprawdę — mówią — nas nękają burze,
Wichry nam świszczą, pioruny nas łamią,
Ale już widać w jutrznianej purpurze
Jakąś tęczową epokę balsamią,
Co wszystkie głogi przeobrazi w róże
Tak, iż się z ziemią nieba utożsamią.
I elizejskie spłyną na nas blaski,
Pełne natchnienia i prawdy, i łaski!

Wiem, astrologu, że w tych iskrach błędnych,
Co tu w przestworzach wśród mroku migocą:
Porwany siłą marzeń nieoszczędnych,
Ormuzda widzisz, co piekło swą mocą
Już opanował. Strach ci prawd bezwzględnych —
Cha, cha, cha! Wierz mi — natura jest Nocą!
W tej czarnej głuszy płoną rzadkie gwiazdy:
Moje to państwo! Nie — Ahuramazdy.

A ty chcesz drobne, zbłąkane ogniki
Połączyć w jedno niezagasłe słońce!
Nie, choćbyś tęsknił do wiecznej muzyki
Świat — to narzędzie ostro zgrzytające.
Choćbyś najmędrsze zesłał Koperniki,
Nigdy nie zmilkną jęki nie milknące.
Nic nie poprawi zgrzytliwej maszyny.
Za godzinami zajękną godziny.

Świat społeczeński — to hydra stugłowa:
Łeb jeden utnij — odrośnie wnet drugi.
Dziś — mówisz — podłość gdzieś w mroku się chowa,
Lecz jutro wyśle swe najdziksze sługi;
Niespodziewana wstanie zbrodnia nowa
I znów obleje świat krwawymi strugi.
Czasami błysną po ziemi latarnie,
Ale wnet gasną i znikają marnie.

A kto bez winy? Kto nie ma na ręku
Śladu krwi cudzej? Kto powie: Jam czysty,
Jam niczyjego nie wywołał jęku?!
Ja świat przemienię na raj przeźroczysty!
Ci, co czystego pragną szukać dźwięku
Dla tej zgrzytliwej muzyki wieczystej —
Głos mają sami bardziej chropowaty.
Im-że to krzywe doskonalić światy?

Chceszli oderwać to piekielne wieko
Grzechu, którego jesteście dziedzice?
Ha, w pokolenia z pokoleń, daleko,
Aż po ostatnie ludzkości granice,
Pójdą te zbrodnie, co się z wami wleką
Jako wieczyste sumień katownice.
Jak ciężar, który wasze barki gniecie,
Klątwa, co płynie z stulecia w stulecie.

O tak — wołacie — my żyjemy w boleści,
Jako Syzyfy ciężkie głazy toczymy,
Ale ta glina, którą z wolna pieści
Duch-rzeźbiarz, w kształcie już widna proroczym
I naszym synom złote jutro wieści;
A więc się trudzimy, więc się we krwi broczymy,
Aby czyścowe unicestwić gady
I światu nowe stworzyć Olimpiady.

O, śmiechu godny człowieczy rodzaju!
Do szczęśliwszego jakie ty masz prawo
Losu, niż twoje, wypędzone z raju
Praojce, dolą uznojone krwawą?
Chcesz na lodowcach zielonego maju,
W kopalniach zorzę pragniesz mieć jaskrawą?
Tyś roił, wałczył... I, wszystko zważywszy,
Mów: czyś od ojców swoich był szczęśliwszy?

I nie masz prawa! A zaś twoje syny
Czemu szczęśliwsze mają być od ciebie?
Choćbyś najmędrsze stworzył im maszyny,
Choćby po uszy kąpali się w chlebie,
Znajdą się dla nich nowe łez przyczyny,
Głodna ich dusza zwiędnie w tym Erebie.
Ani tyś od twych szczęśliwszy pradziadów,
Ani twym wnukom nie zabraknie jadów.

Chociażbyś ziemię zdruzgotał na szczęty,
Chociażbyś nowym zburzył ją potopem
I jakiś nowy glob zbudował święty,
Tuż pod błękitu zawieszony stropem,
I wcielił ludzkość w nowe elementy:
Spoglądaj wiecznie ducha teleskopem
W bezmiary jutra — ujrzysz wiecznie burze,
Bo duch jest Nocą — podobny naturze.

Dnia wczorajszego nic ci nie usunie,
Jutro się zawsze rodzić musi z wczora.
Od tych szkieletów, które śpią w całunie,
Dusza żyjących wiecznie błądzi chora.
Choć palim przeszłość w coraz nowej łunie,
Nic jej niestartych śladów nie zaora.
Choć się zmieniają imiona i księstwa,
W duchu trwa jedna nocy wiecznej gęstwa.

Na puszczach błądzą głosy wołające
Słowa miłości, lecz bez echa giną,
Nie słyszą bowiem uszy słuchające
Słów, co nad ziemią nazbyt górnie płyną.
Z daleka świeci promieniste słońce,
Lecz jego blaski, nim wejdą, wnet miną.
Im donośniejszy, tem jest mniej słyszany
Głos, na samotnych pustyniach wołany.

Najszlachetniejsze śpiewaj ludziom słowa,
A wnet w ich duchów nieskończonym mroku
Jakaś z nich wyjdzie bezkształtnie surowa
Karykatura Bożego wyroku
I to, co lśniło jako gwiazda nowa,
Zmieni się w nędzny liczman. O proroku,
Kiedy zobaczysz swe wyrodne ucznie,
Bacz, w jaką nicość zmieniły twą jutrznię.

Myśli promienne są jako sieroty —
Błądzą po ziemi strasznie bezpotomne,
Bo choć na chwilę budzą was z martwoty,
Na próżno świecą wielkie i niezłomne.
W ogarek przejdzie święty ogień złoty,
Tak małe będą, jak były ogromne.
W maleńkie dusze lejąc światło tęczy,
Waż, jak się w nici bezbarwne rozcieńczy.

Bo duch człowieczy jest niezmienną nocą
I kocha własnej nocy swej hebany.
Z rzadka w tym mroku światełka migocą,
Od mroku słabnie każdy błysk świetlany.
Bo myśl promienna jest gwiazdą sierocą,
Dla niej są pustyń samotnych Libany;
A choć niejeden czerpie z jej nauki,
Nie są to dzieci jej, ale bastruki.

Spójrz poza siebie na ostatnią zorzę,
Co się zdawała zapowiadać wiosnę;
Jakie w niej były wielkie ognie Boże,
Jakie z niej hasła szły dalekonośne,
Jakie w niej pieśni grzmiały przy toporze,
Jakie nadzieje szumiały radosne,
Jakie męczeństwa znosiły te duchy
Śród piorunowej czasów zawieruchy.

Jam owe duchy ogarnął swym szałem,
Jam pozapalał ogniste pożary,
I uczyniłem bieg słów krwawem ciałem,
Przepiekielniłem wszystkie jasne mary,
Ze światła mroki potworne wywiałem,
I zbrodni dałem do ręki sztandary,
By — przez skrwawione noże gilotyny —
Wiodła człowieka do nowej godziny.

A to się zwało deklaracją prawa,
Światłem, wolnością i życiem... I ludy
Szły, gdzie im jutrznia promieniała krwawa,
I niby w bóstwo wierzyły w jej cudy.
Skroniom ich złota przyświecała sława,
Dla jutra straszne przenosili trudy,
Nowe dni orząc śród ruin i zgliszczy,
Ufni, że tworzy, kto stary świat niszczy.

Lecz jam to dzieło ujął swą obręczą,
Moje a twoje — szepcąc im do ucha.
Wszystko wnet nicią stało się pajęczą,
Tylko te słowa miały pełnię ducha.
I od nich dotąd wszystkie serca jęczą,
I od nich nowa idzie zawierucha,
I od nich nowe, niewiadome trwogi,
Nieznane ognie i nieznane bogi.

Nad mogiłami zmarłych bohaterów
Stanęły kupców przezornych fabryki:
Co słońca blaski zbierali z eterów,
Na drutach słali myśl do Ameryki;
Lody z biegunów i lawę z wulkanów
Zmieniali w złoto, jak czarnoksiężniki,
I panowali nad ziemią dokoła,
Mędrcy przed nimi uchylili czoła.

A dla tych wiarą stało się żelazo,
Bo przez nie chcieli przełamać żywioły,
Trawili kruszce ogniem i zarazą
Kwasów zdradzieckich. Codzień setne woły
W ofierze bogom składali z ekstazą,
Jako prawd nowych wielkie apostoły.
Na ziemi drugą chcieli stworzyć ziemię,
Lecz szczęście nie szło z niej na ludzkie plemię.

Syzyfy wieczne, mędrcowie i wieszcze
Sięgali myślą nad zenit niebieski,
I coraz nowe czuli w sobie dreszcze,
Ale na próżno, bo nieraz duch rześki
Drżał, gdy go zimne zalewały deszcze.
Na kresie drogi widział jeno deski
Grobowe... W końcu na snów białych grobie
Prawd ostatecznych jął szukać sam w sobie.

Rozpacze Faustów i jęki Werterów,
I Kordyanowe ducha rozpętania,
I Manfredowskie nasłuchy poszmerów,
W których się zaświat tajemny odsłania:
Dusze do wątłych podobne ajerów,
Pełne rozpaczy i rozczarowania,
Nic nie dojrzawszy na ziemi i w niebie,
Przestały w końcu wierzyć same w siebie.

Zwątpienia fala nad rozpaczy falą,
Nuda i przesyt i nienasycony
Głód, na przemiany w człowieku się palą:
Więc senny patrzy w nowych dni eony,
Gdzie mu się wszystkie jeziora krysztalą,
A kwiaty strojne wiecznymi korony
Wiecznie wiosenną promienieją tęczą,
Lecz sen się rozwiał i duchy znów jęczą.

Żywot i praca i chwała im zbrzydnie,
I wszystkie hasła, co im grały we śnie,
Wstaną i poczną migotać bezwstydnie
Fosforycznymi blaski jako pleśnie,
Aż ja tym duchom źrenice rozwidnię,
Aż ja szaloną zaświszczę im pieśnię
Na wszystkich haseł dziurawych orzechach;
Aż wić się będą w konwulsyjnych śmiechach!

I oto Dies irae — dies illa!
Zagrzmi im z dala... I ziewną prochownie
Żądz, które może nasyci Atylla...
Sędzia straszliwy, trzymający głownię
Ognistą, z mroku czasów się wychyla,
By trawę ziemi stratować ponownie...
I oto Bestya tryumfalna czyha,
Śmiertelny taniec ludów w nicość spycha...

Wierzę w podłości tryumf i ciemnoty
I w nędzy wiecznej i głodu królestwa,
I w mękę wiecznej za rajem tęsknoty,
Która się zmienia w tęsknotę nicestwa,
I w wiekuiste nowe zła pomioty,
I w meteory wyższego jestestwa,
Co ludziom czasem błękity odsłania,
Aż do nowego zbrodni zmartwychwstania.

O wieku nowy, na starym zegarze
Zgrzytliwym jękiem świeżo wydzwoniony,
Witaj! Ty nowe będziesz miał miraże,
Nowe pożary i nowe cyklony
I nowe głazy Syzyfów; ołtarze
Bóstw, cały nowy Olimp poroniony,
Nowe podłości tryumfalne wozy,
Nowe zbrodniczych dzieł apoteozy.

A nikt nie wstanie na tę bezsłoneczność
I na ten podmuch ciemnych potęg czarny...
Czekaj mnie jeszcze. Jeszcze całą wieczność
Opowiem tobie — stary kruk cmentarny.
Jam jest historia sama, jam konieczność,
Jam nieśmiertelny i elementarny
Duch — podścielisko człowieczego bytu,
A nikt ci inny nie zejdzie z błękitu«...

Tak mi duch czarny, tak mi duch przeklęty
Krakał nad duszą, a prawdy miał tyle,
Że z niebieskimi zdawał się książęty
Równać potęgą. Jak złamaną lilię
Zdeptał mą duszę... Piekieł regimenty
Wysłały na mnie swojego Atyllę,
Co mi, jak upiór całą krew wysysa,
Przeklęty szatan dziejów, Masynisa.

Upadłem, mocą jego opętany,
Alem się bronić jął od owej zmory,
Wołając — nie wiem kogo! — o niebiany,
Patrzcie, jak duch mój od tej męki chory.
Płakać nie umiem — wewnątrz rozpłakany,
Jak ten, co wszystkie przepłakał wieczory,
I od boleści skamieniał na wieki...
O, choćby jeden drobny błysk daleki!

I przybiegł Anioł jeden nie wzywany,
Co nad otchłanią czuwających słucha,
Duch niewidzialny, a choć niewidziany,
Czułem to pewnie, że był z króla ducha,
A blask miał większy nad inne niebiany,
Iż była wielka świateł zawierucha,
I Masynisę strzałem błyskawicy
Olśniła nagle na mej czatownicy.

Jam jest! — wołało słoneczne zjawienie,
Jam jest! — dzwoniło po przez czarne chmury,
Jam jest! — tryskały świetlane strumienie,
Jam jest! — śpiewała cała treść natury,
Słońca i gwiazdy, tęcze i promienie,
Morza szerokie i lasy i góry,
Jakby echowym Boga manifestem
Wołały: jestem!

Czytaj dalej: Lilith - Antoni Lange