„Sanatorium pod Klepsydrą” to zbiór opowiadań autorstwa Brunona Schulza, wydany w 1937 roku, który należy do kanonu polskiej literatury awangardowej. Tom ten przepełnia atmosfera oniryczności i surrealizmu, ukazując świat w sposób obfitujący w nawiązania do mitologii i symboliki. Bohater-narrator o imieniu Józef przedstawia swoje wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości, w których centralną postacią jest jego ojciec, Jakub. Rzeczywistość miesza się tu z fantastyką, a obrazy codzienności wykorzystują groteskową deformację. Utwory z „Sanatorium pod Klepsydrą” poruszają m.in. temat starości, samotności oraz poczucia wyobcowania, a także poszukiwania sensu życia.
Spis treści
Opowiadania ze zbioru „Sanatorium pod Klepsydrą” Brunona Schulza przedstawiają niebanalne sytuacje z życia kupca bławatnego, Jakuba, i jego syna Józefa, pełniącego w większości utworów rolę bohatera-narratora. W przeważającej części ukazują one wspomnienia z dzieciństwa Józefa, sformułowane i poddane interpretacji z perspektywy człowieka dorosłego. Rzecz dzieje się na początku XX wieku w małym, galicyjskim miasteczku. Zasadnicza tematyka tomu obejmuje doświadczenia z życia Józefa i jego rodziny, zwłaszcza ojca. Ale niezależnie od tego pojawiają się w nim też utwory wykraczające poza te wątki, stanowiące dla nich uzupełnienie. W większości opowiadań Schulza warstwa opisowa dominuje nad fabułą.
Jakub to pierwszoplanowa postać w takich utworach, jak „Księga”, „Mój ojciec wstępuje do strażaków”, „Druga jesień”, „Martwy sezon”, „Sanatorium pod Klepsydrą” czy „Ostatnia ucieczka ojca”. „Księga” dotyczy tytułowego, inspirującego artefaktu, nazywanego też Autentykiem. Józef odkrywa go w foliale handlowym Jakuba, a następnie w szpargale wykorzystywanym przez służącą Adelę do zawijania żywności. Tematem opowiadania „Mój ojciec wstępuje do strażaków” jest zasilenie przez głównego bohatera szeregu tytułowych służb. Ich przedstawiciele, pochodzący ze szlachetnego rodu salamander, uwielbiają robiony przez Adelę sok malinowy. „Druga jesień” ukazuje refleksje Jakuba zawarte w jego dziele pt. „Zarys ogólnej systematyki jesieni”. W opowiadaniu tym ważny jest także wątek opuszczonego muzeum i dzieł sztuki prezentujących niski poziom artystyczny. W „Martwym sezonie” Józef charakteryzuje Jakuba jako kupca prowadzącego sklep z tkaninami. Opisuje też jego zmagania z niefrasobliwymi subiektami. Opowiadanie „Sanatorium pod Klepsydrą” przynosi informacje o śmierci bohatera i jednocześnie o jego wskrzeszeniu. Odzyskuje on życie dzięki drowi Gotardowi, który poddaje go zabiegowi cofnięcia czasu. Zamykająca tom „Ostatnia ucieczka ojca” obrazuje natomiast zaskakujący dla rodziny powrót mężczyzny do domu. Pojawia się on w mieszkaniu w roli kraba, skorpiona i raka. Kluczowy w tym utworze jest wątek nieudanej próby uczynienia go ofiarą kanibalizmu.
Opowiadania „Genialna epoka”, „Wiosna” i „Noc lipcowa”, w odróżnieniu od tych wymienionych wcześniej, pokazują doświadczenia Józefa. Pierwsze z nich unaocznia reminiscencje z dzieciństwa bohatera, poddane przez niego interpretacji z perspektywy człowieka dorosłego. Drugi wymieniony utwór, „Wiosna”, jest najdłuższy w tomie „Sanatorium pod Klepsydrą”. Pojawia się w nim odmienna na tle całości tematyka, dotycząca spisku dynastycznego Józefa i jego planów związanych z uwolnieniem księżniczki Bianki. Natomiast „Noc lipcowa” eksponuje wrażenia młodzieńca w trakcie powrotu do domu w czasie tytułowej pory dnia, będącej swoistą bohaterką utworu.
Poza „Wiosną” odrębne na tle całego tomu są także cztery inne utwory. Wśród nich należy wskazać na dzieła „Dodo” i „Edzio”, będące rozbudowanymi opisami tytułowych bohaterów, zmagających się z kalectwem. Obrazu tego dopełniają opowiadania „Emeryt” i „Samotność”, traktujące o jesieni życia. Ich wyróżnik stanowi także to, że roli narratora nie pełni w nich Józef, tylko zaprezentowani emeryci.
Opowiadanie otwiera tom „Sanatorium pod Klepsydrą” i zawiera opis tytułowej Księgi, nazywanej również Autentykiem. Posiada ono programowy charakter, zarysowujący sensy obejmujące cały zbiór. Głównym bohaterem i narratorem jest tutaj Józef. Księga wzbudza w nim zachwyt. Gdy jako małe dziecko spędzał czas z ojcem, miał on okazję się dowiedzieć, iż stanowi ona wyjątkowy, promieniujący licznymi znaczeniami, choć istotnie ulotny artefakt. Wówczas znajdowała się na biurku rodzica. Okres dzieciństwa był dla Józefa niezwykle szczęśliwy. Jednak ten etap życia zakończył się, gdy większą rolę w wychowywaniu chłopca zaczęła odgrywać matka, będąca przeciwieństwem Jakuba, bardziej ceniąca na co dzień praktycyzm niż zainteresowania twórcze. W rezultacie bohater niemal przestał myśleć o Księdze. Wszystko jednak zmienia sen, który pewnego dnia przypomina mu o zawartych w niej istotnych sensach. Po przebudzeniu, wzburzony, z pomocą rodziców bezskutecznie jej poszukuje. Ojciec podsuwa mu nawet Biblię, sugerując, że to ona jest Księgą, ale Józef odrzuca ją, twierdząc, że to „skażony apokryf”. Po dłuższym czasie Jakub tłumaczy synowi, że Księga stanowi ideę, z której czasem się wyrasta. Chłopiec nie daje wiary takiej opinii, uznając Autentyk za swój „postulat” i „zadanie”.
W pewnym momencie i całkowicie niespodziewanie Józef odkrywa upragnioną Księgę w szpargale służącym Adeli do pakowania kanapek i mięsa. Dostrzega ją zatem w przedmiocie codziennego użytku, obiektywnie rzecz biorąc, bezwartościowym i od dawna znajdującym się w jego domu rodzinnym. Zauważa, że jest ona zdekompletowana, gdyż brakuje w niej większości stron z zasadniczą treścią. Została z niej tylko najmniej cenna część, zawierająca ogłoszenia. Mimo to, oczarowany, z uwagą studiuje Księgę, z fascynacją zatrzymując się nad treścią poszczególnych anonsów. Te przekształcają się w jego imaginacji w wielowymiarowe obrazy, niezwykle inspirujące dla świata fantazji. Tym oto sposobem dowiadujemy się o możliwości zakupu cudownego środka na porost włosów, stworzonego przez Annę Csillag, czy balsamu Elsa, leczącego wszystkie choroby. Studiujemy oferty sprzedaży instrumentów muzycznych, w tym katarynek, i ptactwa. W Księdze pojawiają się też reklamy nietypowych usług: z zakresu wróżbiarstwa i czarnej magii, świadczonych przez pana Bosco z Mediolanu, dotyczących „energicznego i stanowczego podejmowania decyzji” czy, na przekór temu, obejmujących „łamanie najsilniejszych charakterów”. Te należą do specjalności Magdy Wang, autorki pamiętnika „Z purpurowych dni”.
Głęboko poruszony Józef nie ma wątpliwości co do tego, że znalazł prawdziwą Księgę. Informuje czytelnika, że kolejnym tematem, na jakim zamierza się skoncentrować, jest „genialna epoka” dzieciństwa (dotyczy jej następne opowiadanie). Ponieważ w okresie tym był niezwykle szczęśliwy, wyraża nawet wątpliwości, czy rzeczywiście się on wydarzył, ostatecznie artykułując swoją pewność co do tego faktu.
Opowiadanie „Księga” rozpoczyna tom „Sanatorium pod Klepsydrą” i ma charakter programowy, wyznaczający kierunek interpretacji całego zbioru. Utwór otwiera opis tytułowej Księgi. Wzbudza ona w narratorze-bohaterze wielki, niewysłowiony zachwyt. Już od pierwszych akapitów opowiadania prowadzi on swoistą grę z czytelnikiem, usiłując zdobyć jego przychylność.
Józef stopniowo wyjaśnia, czym jest tytułowa Księga, nazywana też Autentykiem. Przed laty, będąc dzieckiem, obserwował ją, gdy znajdowała się na biurku ojca. Zapamiętał ją jako świetlisty obiekt, rozjaśniający całe wnętrze, wymagający szczególnej czci. Ponieważ ojciec bohatera był kupcem, należy sądzić, że Józef dostrzegł Księgę w jego foliale handlowym. Świadczy o tym „grzbiet odbijanek”, o jakim wspomina narrator, nasuwający skojarzenia z pisaniem przez kalkę. Ta stanowiła podstawowy artykuł papierniczy wykorzystywany w każdej działalności w międzywojniu, zwłaszcza w kupiectwie, wymagającym prowadzenia rozbudowanej księgowości. Mimo że tego rodzaju foliał musiał zawierać głównie odręczne notatki, w wizji narratora odsłania „dziewiczy świt bożych kolorów” i „cudowną mokrość najczystszych lazurów”. Poruszenie następnych kart Księgi przez wiatr generuje w imaginacji Józefa rozmaite obrazy, promieniujące wielością znaczeń. Widzimy zatem np. kolory, figury, deszcz czy klucze jaskółek i skowronków. Narrator fascynuje się tymi kadrami. Zarazem podkreśla jednak, że wszystkie znaczenia Księgi są bardzo ulotne, podobnie jak ona sama. Ta zostaje także poddana personifikacji, stąd widzimy ją w trakcie snu. Narrator porównuje również Autentyk do róży, skrywającej w swych płatkach gniazdo kolibrów.
Opisane wydarzenia dotyczą wczesnego dzieciństwa bohatera: „To było bardzo dawno. Matki jeszcze wówczas nie było. Spędzałem dni sam na sam z ojcem w naszym, wielkim wówczas jak świat, pokoju”. Zwykle w najmłodszych latach życia chłopca najistotniejszą rolę odgrywa matka. Później, aby mógł on zbudować swoją męską tożsamość, musi odłączyć się od niej, co dokonuje się na drodze zwiększenia udziału ojca w wychowaniu potomka. Tutaj mamy zatem do czynienia z odwróceniem owego procesu, gdyż z opisu narratora wynika, że w jego najwcześniejszym dzieciństwie najistotniejszą rolę odgrywał Jakub. Pokój, w którym mały Józef spędzał czas z rodzicem, staje się w chłopięcej wyobraźni przestrzenią całego świata. Obserwujemy sceny ze szczęśliwych najmłodszych lat, kiedy to Józef z radością przebywa z Jakubem, odnajdując sens nawet w najzwyklejszych wspólnych działaniach: „Lubiłem stawać między nogami ojca, obejmując je z obu stron, jak kolumny. Czasami pisał listy. Siedziałem na biurku i śledziłem z zachwytem zakrętasy podpisu, zawiłe i wirujące, jak trele koloraturowego śpiewaka. W tapetach pączkowały uśmiechy, wykluwały się oczy, koziołkowały figle. Aby mnie ubawić, ojciec wypuszczał w tęczową przestrzeń bańki mydlane z długiej słomki. Obijały się o ściany i pękały, zostawiając w powietrzu swe kolory”. W opisie tym przejawia się charakterystyczny dla prozy Schulza zabieg mityzacji rzeczywistości. Polega w tym przypadku na przedstawianiu codziennych sytuacji w aurze wyjątkowości. Ale położenie Józefa wkrótce znacząco się zmienia: „[…] potem przyszła matka i wczesna ta, jasna idylla skończyła się. Uwiedziony pieszczotami matki, zapomniałem o ojcu, życie moje potoczyło się nowym, odmiennym torem, bez świąt i bez cudów”. Zatem gdy później w wychowywaniu chłopca istotniejszą rolę zaczęła odgrywać rodzicielka, wprowadziła ona do jego istnienia prozę życia, odsuwając ojca na dalszy plan. Z czasem zapomina on także o Autentyku. Ale doświadczenie jednej nocy wszystko zmienia.
Pewnego razu Józefowi śni się stara i zaginiona Księga. Po przebudzeniu bohater zaczyna jej gorączkowo i rozpaczliwie szukać, bez powodzenia starając się także wyjaśnić rodzicom, czym ona jest. Ci chcą mu pomóc, robią to jednak bezskutecznie. W pewnym momencie Jakub podsuwa poszukującemu Księgi Józefowi Biblię. Zetknięcie z nią natychmiast odkrywa przed chłopcem liczne znaczenia: „Ujrzałem na jej kartach wielką wędrówkę zwierząt, płynącą gościńcami, rozgałęzioną pochodami po kraju dalekim, ujrzałem niebo w kluczach całe i w łopotach, ogromną odwróconą piramidę, której daleki wierzchołek dotykał Arki”. Mimo to odrzuca ją z oburzeniem i nazywa „skażonym apokryfem, tysiączną kopią, nieudolnym falsyfikatem”.
Mija dłuższy czas od tej sytuacji, emocje Józefa opadają, ale Autentyk wciąż jest dla niego czymś, o czym nie potrafi zapomnieć. Ojciec stara się poskromić jego zapał, przekonując go: „Księga jest mitem, w który wierzymy w młodości, ale z biegiem lat przestaje się ją traktować poważnie”. To jednak przynosi odwrotny efekt do oczekiwanego przez rodzica. Pod wpływem takich słów Józef jedynie utwierdza się w przekonaniu, że musi znaleźć Księgę, nazywając ją swoim „postulatem” i „zadaniem”.
Tymczasem okazuje się, że bohater od dawna i nieświadomie był w posiadaniu Autentyku i, nie zdając sobie z tego sprawy, nie zabezpieczył go przed zniszczeniem. Niespodziewanie dostrzega on Księgę w starej gazecie, wykorzystywanej przez służącą Adelę do zawijania kanapek i mięsa. Stąd szpargał ten okazuje się mocno zdekompletowany. Nie zachowało się nic z zasadniczej treści Autentyku. Zawiera ona tylko kilkanaście ostatnich kartek, najmniej istotnych z perspektywy całości, na których znajdują się rozliczne ogłoszenia. Narrator bliżej przygląda się wybranym z nich, przekształcając je przy pomocy fantazji w pełne znaczeń inspirujące obrazy.
Pierwszy anons, przeczytany jeszcze przez Józefa przed zidentyfikowaniem szpargału jako Księgi, przynosi zachętę do zakupu środka na porost owłosienia, reklamowanego przez Annę Csillag. Jak czytamy, „z głowy tej damy spływał ogromny kożuch włosów, staczał się ciężko z pleców i wlókł się końcami grubych splotów po ziemi. Był to jakiś nieprawdopodobny wybryk natury, płaszcz fałdzisty i obfity, wyprzędzony z korzonków włosów, i trudno było wyobrazić sobie, żeby ten ciężar nie sprawiał dotkliwego bólu i nie obezwładniał obarczonej nim głowy. Ale właścicielka tej wspaniałości zdawała się z dumą ją nosić”. Wspomniana kobieta, z powodu rzadkich włosów, zmagała się w życiu z wieloma trudnościami. Własna potrzeba zainspirowała ją do stworzenia specyfiku mogącego pomóc ludziom takim jak ona. Z powodzeniem skorzystali z niego także mężczyźni z rodziny Csillag i osoby z jej miejscowości. Stąd pochodził pomysł kobiety, by sprzedawać ten środek na szerszą skalę.
Dalej zyskujemy wiedzę o balsamie Elsa, rzekomo cudownym leku na wszystkie ułomności oraz choroby, będącym „fluidem z łabędziem”. Ogłoszeniu towarzyszą świadectwa rekonwalescentów. Ich opis przekształca się w obszerną relację. Kolejne obrazy przypominają migawkowo ukazane fragmenty przypominające film: „Z Siedmiogrodu, ze Sławonii, z Bukowiny przychodzili ozdrowieńcy pełni zapału, by przyświadczyć, gorącym i wzruszonym słowem opowiedzieć swe dzieje. Szli obandażowani i zgarbieni, potrząsając już niepotrzebnym szczudłem, odrzucali plastry z oczu i opaski ze skrofuł”.
Kolejna reklama dotyczy instrumentów muzycznych. Wśród nich pojawiają się harmonie, cytry i harfy, ale szczególną uwagę zwracają katarynki, „nieoceniony skarb dla inwalidów, źródło lukratywnych dochodów dla kalek i niezbędne w ogóle w każdym muzykalnym domu”. Ich opis stopniowo przechodzi w przedstawienie pracy kataryniarzy. Następnie zapoznajemy się z ogłoszeniem dotyczącym sprzedaży ptaków. W relacji narratora ich deskrypcja przekształca się w pełen dynamiki obraz, uruchamiający różne zmysły i apelujący swoim przesłaniem wprost do czytelnika: „Obracamy znów kartkę… Cóż to? Czy pada deszcz wiosenny? Nie, to ćwierkanie ptaszków sypie się jak szary śrut na parasole, bo oto oferuje się tu prawdziwe kanarki harceńskie, klatki pełne szczygłów i szpaków, koszyki pełne śpiewaków i gadułów skrzydlatych. Wrzecionowate i lekkie, jakby wypchane watą, podskakujące w drgawkach, zwrotne, jak na gładkich, kwilących sworzniach, rozświergotane jak kukułki zegarów [...] i jeszcze gdy obracało się nad nimi stronicę, posyłały za odchodzącym złączone swe, wabiące ćwierkanie”.
Dalej dowiadujemy się o możliwości skorzystania z usług z zakresu wróżbiarstwa i czarnej magii pana Bosco z Mediolanu. Józef odnosi się do nich z dużym sceptycyzmem. W zarysowanej wizji, inspirowanej treścią ogłoszenia ze statycznej z natury gazety, mężczyzna ten jawi się jako ktoś przesadnie gestykulujący. Podkreśla to przerost formy jego przekazu nad niezrozumiałą, a może po prostu błahą treścią. Na końcu rejestru pojawiają się jeszcze dwa ogłoszenia: pewnego gentlemana, pomagającego w „energicznym i stanowczym podejmowaniu decyzji”, oraz Magdy Wang, której „specjalnością jest łamać najsilniejsze charaktery”. Józef wprost uznaje je za brednie, zauważa też, że treść jednej reklamy przeczy drugiej. Podobnie jak w przypadku opisu pana Bosco z Mediolanu Magda Wang jawi się jako żywa postać w ruchu. Jest nią ponętnie wyglądająca i prowokacyjnie zachowująca się kobieta, która nie ukrywa tego, że nie kieruje się żadnymi zasadami moralnymi. Metody swoich działań opisała w pamiętniku zatytułowanym „Z purpurowych dni”. Taką wizję postaci tworzy sugestywna wyobraźnia Józefa.
Po lekturze Księgi bohater doświadcza silnego poruszenia i ekstazy. Jest przekonany, że właśnie obcował z jej autentyczną postacią. Jak stwierdza, za sprawą zbezczeszczenia zasadniczej części została ona zdegradowana i ograniczona do treści obejmujących tylko ogłoszenia. Mimo to okazała się dla niego niezwykle inspirująca. Bohater chowa ją głęboko w szufladzie i zasłania innymi książkami. Dochodzi do wniosku, że o ile zwykłe pozycje z literatury dają jednorazowe przeżycie czytelnikowi, o tyle Księga promieniuje znaczeniami cały czas. Co więcej, nieustannie się one zmieniają, nawet w trakcie lektury. Józef migawkowo przedstawia hipotetyczne losy osób stojących za ogłoszeniami oraz ludzi, którzy skorzystali z zaprezentowanej oferty.
Po ukazaniu Autentyku narrator w pełnym emfazy tonie zapowiada, że kolejnym istotnym tematem jego wypowiedzi będzie dzieciństwo, nazywane też przez niego „genialną epoką”. W przekonaniu bohatera był to tak wspaniały okres, że przez moment zaczyna on nawet wątpić, czy rzeczywiście go doświadczył. W końcu jednak potwierdza to w sposób jednoznaczny. Dzieje się tak dlatego, że postrzega dzieciństwo jako nieosiągalną w gruncie rzeczy ideę, do jakiej należy dążyć, chociaż nigdy w pełni nie można zaznać wpisanej w nią głębi. Zatem każde wprowadzenie jej w życie pozostaje ograniczone. Pamięć o dzieciństwie zawsze jest fragmentaryczna, stąd odtwarzanie go przypomina łączenie w całość ułamków stłuczonego lustra. Po takiej zapowiedzi narrator zaprasza czytelnika do dalszej, wspólnej podróży, podkreślając zarazem, że za sprawą zarysowanej tematyki chciał go do niej przygotować. Prowadzi z nim swoistą grę, o czym świadczy chociażby to, że domyśla się jego uczuć, którymi według niego mają być np. trema czy zdenerwowanie. Owa podróż wiedzie w głąb „genialnej epoki” dzieciństwa Józefa. Tym samym informuje on odbiorcę, że ten właśnie temat będzie dotyczył kolejnego opowiadania.
Narrator i główny bohater „Genialnej epoki” to Józef. Utwór zaczyna się od przemyśleń dotyczących czasu. Bohater informuje czytelnika, że poza oficjalnym biegiem funkcjonuje jego odmienny wymiar. Obejmuje on dzieciństwo Józefa, określane też przez niego mianem „genialnej epoki”. Stanowi ono w jego wspomnieniach etap szczęśliwości charakteryzujący się niezwykłą intensywnością doznań. Bohater wyraża przekonanie, że przeniesienie się w wyobraźni do przeszłości budzi wątpliwości etyczne. Te wynikają zapewne z tego, że swoista podróż w czasie, wymagająca manipulowania prawami rządzącymi światem, stanowi doświadczenie przypominające zakazane w Biblii praktyki magiczne.
Obserwujemy kadry z najmłodszych lat postaci, które łączy atmosfera obfitości wrażeń. Pojawia się w nich m.in. krzyczący Józef. We wrzasku wtóruje mu matka. Chłopca przeraża rozgrzany piec, spaliny buchające przez komin oraz drżące od wysokiej temperatury firanki. Doświadcza on przy tym emocji oscylujących między bezradnością a… ekstazą. Jawi się jako ktoś spętany przez nieczyste siły, bluźniący Bogu. Józef w porywie dziecięcej kreatywności pośpiesznie rysuje. Nie robi tego na czystych kartkach, a na zapełnionych innymi treściami szpargałach. W dodatku utrwala w nich bazgroły, tak jak zwykle czynią to kilkulatki.
Kolejne pełne bujności wizje Józefa dotyczą świata zwierząt. Ich przegląd rozpoczynają sceny przypominające historię o arce Noego, pojawiające się w formie migawek. Jednak nie realizują się one w odległej przeszłości, a w pokoju Józefa. Uwagę bohatera zwracają posiadane przez niektórych przedstawicieli fauny rogi. Spojrzenie chłopca przykuwają też koty i ich niepokojąca doskonałość.
Tymczasem nadchodzi Wielkanoc. Rodzice bohatera wyjeżdżają do córki, starszej siostry chłopca, a on zostaje w domu ze służącą Adelą. Znów oddaje się rysowaniu, jego prace stają się już nieporównywalnie staranniejsze. Józefa fascynuje wiosna, jej jasne kolory oraz odcienie błękitu i czerwieni.
Dalej następuje opis Szlomy i relacja ze spotkania z nim. Ten czterdziestoletni mężczyzna znany jest miejscowej społeczności z drobnych przestępstw. Zwykł tak kierować swoim życiem, by zimy spędzać w więzieniu i wychodzić z niego wiosną, na Wielkanoc. W czasie tym Szloma korzysta z usług fryzjera, stąd posiada starannie ostrzyżone włosy. Jest też nienagannie ubrany.
W przestrzeni miasta w trakcie Wielkanocy Józefa urzeka panująca na pl. Świętej Trójcy pustka i czystość. Przez okno mieszkania rozmawia on ze Szlomą. Dzieli się przy tym swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi tego, że gdyby w czasie tym do miasta przeszedł wyczekiwany przez żydów Mesjasz, nikt by go nie zauważył. Józef zaprasza Szlomę do domu, by pokazać mu swoje rysunki. Mężczyzna jest nimi zachwycony, a oglądając je, formułuje refleksje świadczące o jego rozumieniu sztuki. Syn Jakuba zwierza się opryszkowi, mówiąc o tym, że podczas tworzenia czuje wpływ obcych, nieczystych sił. Postanawia mu także pokazać Autentyk (Księgę), będący w jego posiadaniu pierwotny tekst o świecie. W momencie tym wzrok Szlomy przykuwają pantofelki Adeli. Fascynują go. Przekonuje on Józefa, że obecność w jego domu tego rodzaju obuwia, należącego do służącej, stanowi dla niego niebezpieczeństwo. Stąd traktuje ten stan rzeczy jako pretekst do ich… kradzieży. Oprócz nich zabiera jeszcze korale oraz suknię dziewczyny – i ucieka.
Bohaterem i narratorem w opowiadaniu jest Józef. „Genialna epoka” rozpoczyna się od refleksji na temat czasu. Józef wyraża swoje przekonanie o istnieniu innego wymiaru rzeczywistości, przebiegającego poza oficjalnym ciągiem zdarzeń. Frazy narratora nawiązują do poprzedniego utworu pt. „Księga”, w którym pojawia się zapowiedź tematu kolejnego opowiadania – „genialnej epoki” dzieciństwa. W wizji Józefa charakteryzuje się ona tym, że czas biegnie w niej inaczej. Sprawia to, że traktuje on ten okres jako osobny wymiar jego losu, etap niewysłowionej szczęśliwości, obfitującej w znaczenia wymagające interpretowania przez całe późniejsze życie. Snując refleksje na temat czasu, bohater zwraca się do czytelnika oraz posługuje się formą podmiotu zbiorowego, od razu współtworząc z nim narracyjne „my”. Chce on doświadczyć przeżycia w postaci powrotu do przeszłości wraz z odbiorcą. Proces ten przedstawia przy pomocy rozbudowanej metafory podróży. Stąd w jego narracji pojawia się także figura konduktora, do której się zwraca. Również i ten motyw przynosi nawiązanie do „Księgi” poprzedzającej opowiadanie, ponieważ mowa w niej o „podróży w epokę genialną”.
Józef podkreśla też, że jego powrót do przeszłości jest praktyką, co do której można mieć wątpliwości natury moralnej: „Czy czytelnik słyszał coś o równoległych pasmach czasu w czasie dwutorowym? Tak, istnieją takie boczne odnogi czasu, trochę nielegalne co prawda i problematyczne [...]. Spróbujmy tedy odgałęzić w którymś punkcie historii taką boczną odnogę, ślepy tor, ażeby zepchnąć nań te nielegalne dzieje. Tylko bez obawy. Stanie się to niepostrzeżenie, czytelnik nie dozna żadnego wstrząsu. Kto wie – może, gdy o tym mówimy, już nieczysta manipulacja jest poza nami i jedziemy już ślepym torem”. Takie stanowisko bohatera może wynikać z tego, że jako członkowi rodziny wyznawców judaizmu nie wolno mu uprawiać magii, z którą kojarzy się jego próba ingerencji w podstawowe zasady rządzące światem, w tym przypadku te dotyczące czasu.
Kolejne obrazy, jakie wyłaniają się z fantazji Józefa, łączy atmosfera pełni, nabrzmiewania, eskalacji wszystkich zjawisk. Pojawia się więc krzyk bohatera będącego dzieckiem i próba uspokajania go przez matkę „fałdami jej miłości”, choć ta jednocześnie podnosi przy tym głos. Widzimy piec, rozgrzany pod koniec zimowej pory. Kominy intensywnie wydzielają dym. Jego kształty kojarzą się narratorowi z lotem aniołów i równocześnie… z wybuchem wojskowych dział. Znajdujące się w domu firanki drżą od ciepła, wręcz wydają się palić: „[…] całe w płomieniach, dymiąc w ogniu, spływały złotymi cieniami i drganiem słoi powietrznych”. Józef doświadcza przy tym ambiwalentnych emocji. Z jednej strony czuje oczarowanie i ekstazę, z drugiej zaś krzyczy w sposób wskazujący na bezsilność, wzbudzając niepokój w jego bliskich. Panujący w pomieszczeniu żar przypomina mu słup ognisty, będący w ważnej dla żydów Księdze Wyjścia znakiem Stwórcy prowadzącego naród wybrany. Józef wygląda jak ktoś opętany, o czym świadczy „oszczekiwanie go zmienionym głosem, obcymi, twardymi przekleństwami”. Bez wątpienia eskalacja wrażeń fascynuje bohatera, stąd mówi on do matki i brata: „Śpieszcie się, nabierajcie pełne wiadra tej obfitości, gromadźcie zapasy!”. Ci jednak, zapewne wskutek praktycznego stosunku do życia, nie rozumieją słów Józefa i stanu, w którym się znajduje, więc pozostają obojętni.
W takiej atmosferze bohater doświadcza aktu twórczego. Zaczyna naprędce zapełniać kolejne strony swoimi obrazami: „Rysowałem w pośpiechu, w panice, na poprzek, na ukos, poprzez zadrukowane i zapisane stronice. Moje kolorowe ołówki latały w natchnieniu przez kolumny nieczytelnych tekstów, biegły w genialnych gryzmołach, w karkołomnych zygzakach, zwęźlając się raptownie w anagramy wizyj, w rebusy świetlistych objawień, i znów rozwiązując się w puste i ślepe błyskawice, szukające tropu natchnienia”. Rysunki Józefa pojawiają się jednak nie na czystych kartkach, a w starych gazetach i foliałach Jakuba. Ów stan rzeczy przypomina więc nie akt twórczy w ścisłym znaczeniu tego słowa, lecz przejaw dziecięcej, niemożliwej do poskromienia kreatywności, uzewnętrzniający się w naręczach gryzmołów. Zarazem w odczuciu Józefa przedstawiona sytuacja jest ważnym dla niego doświadczeniem, przesądzającym o jego późniejszej predylekcji do autoekspresji w pracach plastycznych.
Opisany proces kreacji budzi skojarzenie z pierwszym obcowaniem z Autentykiem, inspirującym go tekstem zaprezentowanym w opowiadaniu „Księga”, odkrytym w foliale handlowym ojca, później zaś znalezionym w postaci starej gazety. Tenże Autentyk przypominają tu obrazki Józefa, utrwalone nie na czystym papierze, a w szpargałach. Bohater, mówiąc o ich „wyrastaniu jak pod obcą ręką”, wskazuje na to, że sam nie odpowiada za swoje działania twórcze, będąc jedynie medium dla nieznanych mu sił. Treść rysunków Józefa wzbudza niepokój, a w trakcie ich wykonywania doświadcza on napadów agresji: „Wówczas ręka moja, cała w drgawkach nowych odruchów i impulsów, rzucała się nań z wściekłością jak kot i już obca, zdziczała, drapieżna, w błyskawicznych ukąszeniach zagryzała dziwoląga, który chciał się jej wymknąć spod ołówka. I dopiero wtedy odluźniała się od papieru, gdy martwe już i nieruchome zwłoki rozkładały, jak w zielniku, swą kolorową i fantastyczną anatomię na zeszycie”. Opisane działania bohatera stanowią także przykład panującej w świecie przedstawionym atmosfery obfitości – w tym przypadku odnosi się ona do mnogości rysunków. Józef ubolewa nad tym, że nie zadbał o to, aby obchodzono się z jego pracami z należytym szacunkiem. Jak się okazuje, część z nich zabrali sąsiedzi i bliższy ich los pozostaje nieznany. Ponadto Adela, służąca w domu bohatera, wykorzystała niektóre prace do ozdobienia kuchni, a reszta mogła trafić do śmietnika.
Tymczasem Józef doświadcza kolejnych wizji, odznaczających się bujnością obrazowania. Pewnego dnia jedna z nich dotyczy zwierząt, zwłaszcza dzikich. W fantazji bohatera upodabnia się ona do kadrów z biblijnej historii o arce Noego, który – instruowany przez Stwórcę – zachował od zagłady w potopie swoją rodzinę oraz wybranych przedstawicieli fauny wszystkich gatunków: „[…] kraj cały rozgałęził się wędrówkami, rozbiegł się ciągnącymi defiladami – nieskończonymi pielgrzymkami bestyj i zwierząt. Jak za dni Noego płynęły te kolorowe pochody, te rzeki sierści i grzyw, te falujące grzbiety i ogony, te łby, potakujące bez końca w takt stąpania”. Wszystkie istoty wydają się znajdować w pokoju Józefa. Bohater, niczym biblijny Adam, czuje, że zostało przed nim postawione zadanie w postaci nazwania zwierząt, nie podejmuje go jednak, czemu daje wyraz gestem odpychania rękami „dziwnych maszkar, tworów-pytań, tworów propozycji”, a te stopniowo znikają. Fascynację narratora w sposób szczególny wzbudzają posiadane przez niektóre osobniki rogi. Postrzega je on jako formę ich wynaturzonej cielesności. W jego poetyckiej interpretacji stają się one m.in. znakiem części ich istoty wychodzącej poza nie, niemożliwej do zrozumienia, i sygnałem uporu. Bohater zwraca uwagę na kształt rogów, przypominający arabeskę.
Kolejny przykład fascynacji Józefa światem fauny to koty, przywodzące mu na myśl przerażającą perfekcyjność i związaną z tym… pustkę: „Ich doskonałość zatrważała. Zamknięte w precyzji i akuratności swych ciał, nie znały błędu ani odchylenia. Na chwilę schodziły w głąb, na dno swej istoty, i wtedy nieruchomiały w swym miękkim futrze, poważniały groźnie i uroczyście, a oczy ich zaokrąglały się jak księżyce, chłonąc wzrok w swe leje ogniste. Ale po chwili już, wyrzucone na brzeg, na powierzchnię, ziewały swą nicością rozczarowane i bez złudzeń”. W unaocznionych wyobrażeniach pojawiają się także inni reprezentanci fauny. Podobnie jak ci wcześniejsi konstytuują nieprzyjazną wizję rzeczywistości. Wśród nich widzimy „kuny, tchórze i lisy, złodziei wśród zwierząt, stworzenia o złym sumieniu”. Po zakończeniu obserwacji swoistego przemarszu istot przez jego pokój bohater doświadcza ciszy i znów zaczyna rysować. Przez okno dostrzega jeszcze ptaki, synogarlice i turkawki, należące do rodziny gołębiowatych.
Tymczasem nadchodzi Wielkanoc. Ojciec i matka Józefa wyjeżdżają do jego zamężnej siostry, on sam zaś zostaje w domu z Adelą. Pastelowe wiosenne barwy inspirują chłopca do tego, by po raz kolejny oddać się twórczości plastycznej. Bohater zachwyca się kolorami – spośród nich uwagę zwraca tak opisana przez niego czerwień: „[...] gdy brałem do ręki czerwoną kredkę – w jasny świat szły fanfary szczęśliwej czerwieni, i wszystkie balkony płynęły falami czerwonych chorągwi, i domy ustawiały się wzdłuż ulicy w tryumfalny szpaler. Defilady strażaków miejskich w malinowych uniformach paradowały na jasnych, szczęśliwych drogach i panowie kłaniali się melonikami koloru czereśni. Czereśniowa słodycz, czereśniowy świegot szczygłów napełniał powietrze pełne lawendy i łagodnych blasków”. Kojarzy się ona zatem narratorowi z nastrojem szczęśliwości, chorągwiami w takim kolorze, triumfem, strażakami w mundurach o malinowym odcieniu, mężczyznami w kapeluszach w barwie czereśniowej, wreszcie z samymi owocami czereśni i takim upierzeniem ptaków. Oprócz tego Józef koncentruje się także na błękicie.
Dalsza narracja bohatera przynosi opis Szlomy, mężczyzny znanego lokalnej społeczności z drobnych przestępstw, a później relację ze spotkania z nim. Człowiek ten zwykł wychodzić z więzienia wiosną, na Wielkanoc, gdyż kieruje swoim życiem w taki sposób, aby zimy spędzać w zakładzie karnym. Po odzyskaniu wolności odwiedza on fryzjera, zyskując dzięki wizycie u niego nienagannie ostrzyżone włosy.
W atmosferze Świąt Wielkanocnych Józefa fascynuje pustka, ale i wyjątkowa czystość panująca na pl. Św. Trójcy, toteż porównuje jego wygląd do… szklanej bani. Narrator odnajduje zbieżność między tym stanem rzeczy a sytuacją Szlomy, który wyszedł z więzienia po odsiedzeniu wyroku, więc pozostaje wolny od obciążeń prawnych, jest też „wyświeżony i odmłodzony”. Józefa urzeka także potęgująca aurę pustki i czystości biel fasady kościoła Św. Trójcy. Przypomina mu ona falującą „ogromną koszulę Boga”.
Z okna rodzinnego mieszkania, znajdującego się na pierwszym piętrze kamienicy przy rynku, bohater nawiązuje rozmowę ze Szlomą. Zwraca w niej uwagę na osobliwą pustkę placu. W wymianie myśli z niedawnym więźniem wyraża swoją fascynację tym, że panująca na rynku próżnia jawi mu się jako możliwość porządkowania świata, nazywania go na nowo, nadawania mu sensu. Snuje też fantazję o tym, do czego by doszło, gdyby w takich okolicznościach na ziemię przyszedł wyczekiwany przez żydów Mesjasz. Zauważa, że mógłby zostać niezauważony, a wówczas cała sytuacja – zamiast stanowić najważniejsze wydarzenie w dziejach dla ludzi wyznania mojżeszowego – zostałaby pominięta w ich historii. Przebywający sam w domu Józef zaprasza do siebie Szlomę, by pokazać mu swoje prace. Oglądający je mężczyzna wyraża swój zachwyt, przekonując: „– To są kapitalne rysunki – mówił, oddalając je od siebie gestem znawcy. Jego twarz rozjaśniła się refleksami kolorów i świateł. Czasami zwijał dłoń dookoła oka i patrzył przez tę zaimprowizowaną lunetę, ściągając rysy w grymas pełen powagi i znawstwa. – Można by powiedzieć – rzekł – że świat przeszedł przez twoje ręce, ażeby się odnowić, ażeby zlenić się w nich i złuszczyć jak cudowna jaszczurka”. Szloma wykazuje zatem zainteresowanie twórczością plastyczną Józefa i wypowiada na jej temat niebanalne refleksje. Dostrzega w niej zjawisko odradzania się rzeczywistości. Pokrętnie wyjaśnia przy tym także swoje transgresyjne praktyki. Jak twierdzi, popełnia on przestępstwa dlatego, że świat w jego opinii, w przeciwieństwie do tego z rysunków Józefa, jest nieciekawy i znajduje się w stanie upadku. Według niego trudno dostrzec w nim przejawy niezwykłości czy ślady obecności Boga, co sprawia, że dostosowuje on swoje działania do otaczającej go rzeczywistości.
Syn Jakuba obdarza Szlomę zaufaniem i postanawia mu się zwierzyć. Wyjawia, że ma wątpliwości co do tego, czy jest autorem przedstawionych rysunków, gdyż w trakcie tworzenia czuł się kierowany przez zewnętrzne i obce mu siły, jak podejrzewa, posługujące się nim w nieznanym celu. Wspomina mu także o tym, że znalazł Autentyk (Księgę będącą pierwotnym tekstem o świecie) i postanawia go pokazać Szlomie. Sięga zatem do szuflady, w której na wierzchu położone są rzeczy osobiste Adeli, spowite zapachem jej kosmetyków. Wśród nich znajduje się jedwabna suknia, pudełko ze wstążkami i pantofelki na wysokich obcasach. Wydobyty spod nich Autentyk pojawia się w postaci świecącego szpargału.
Tymczasem Szloma, zobaczywszy pantofelek służącej, któremu przygląda się z najwyższym szacunkiem, traci zainteresowanie dla pasji artystycznych interlokutora. Zaczyna snuć refleksje na temat aktu stworzenia Boga, twierdząc, że miał on trwać dłużej niż sześć dni (zwieńczonych odpoczynkiem w dniu siódmym). Biorąc do ręki but służącej, ostrzega Józefa: „I podnosząc ze zgrozą smukły pantofelek Adeli, mówił jakby urzeczony połyskliwą, ironiczną wymową tej pustej łuski z laku: – Czy rozumiesz potworny cynizm tego symbolu na nodze kobiety, prowokację jej rozwiązłego stąpania na tych wymyślnych obcasach? Jakże mógłbym cię pozostawić pod władzą tego symbolu. Broń Boże, bym to miał uczynić…”. Sformułowanie tej zawile brzmiącej tezy przez Szlomę ma stać się uzasadnieniem dla jego… kradzieży trzymanych właśnie butów, a przy okazji także sukni i korali Adeli. Zabrawszy te rzeczy ze sobą – ku zdumieniu Józefa – mężczyzna ucieka.
Głównym bohaterem oraz narratorem opowiadania jest Józef. Utwór otwiera deskrypcja tytułowej pory roku i jej atmosfery. Różni się ona od innych wiosen. Zostaje porównana m.in. do tekstu wymagającego interpretacji, a przy tym okazuje się upersonifikowana. Fabuła opowiadania obejmuje dwa wątki – historię o „porwanej i zamienionej księżniczce” Biance oraz opowieść o spisku dynastycznym. Oba wzajemnie się przeplatają. Opisy związanych z nimi wydarzeń wzbogacają spostrzeżenia na temat wiosny. Stanowią one dygresje dla zasadniczej akcji. W opowiadaniu pojawia się też sporo metatekstu, tj. wypowiedzi Józefa dotyczących procesu tworzonej przez niego narracji. Niejednokrotnie np. uprzedza on czytelnika o dalszym rozwoju fabuły czy wspomina, że zasygnalizowana w danym miejscu kwestia zostanie omówiona później.
Akcję „Wiosny” zaczyna wspólne, nocne wyjście Józefa z ojcem do restauracji ogrodowej. W drodze powrotnej wstępują oni do cukierni. Wtedy Józef po raz pierwszy dostrzega Biankę, dziewczynę, w której niebawem się zakochuje, sądząc, że jest ona ukrywającą się w mieście księżniczką. Wracając do domu, mężczyźni patrzą na gwiazdy. Aby Józef mógł je swobodnie obserwować, ojciec kładzie go na ziemi na swoim płaszczu, ten zaś zasypia. Doświadcza wtedy snu podobnego do tego, który przyśnił się jego biblijnemu imiennikowi z Księgi Rodzaju – o słońcu, księżycu i jedenastu gwiazdach oddających mu pokłon.
Rudolf pokazuje Józefowi swój markownik. Oglądając zawarte w nim znaczki pocztowe, syn Jakuba doznaje objawienia pod wpływem sensów, do jakich odsyłają. Wraz z nimi poznaje świat. Różnorodne marki odwołują się do rozmaitych elementów otaczającej go rzeczywistości, w szczególności zaś do geografii i do historii politycznej. Wśród nich można wymienić imperia, republiki, archipelagi, kontynenty, cesarzy, uzurpatorów, zdobywców czy dyktatorów z całego świata. Podczas przeglądania klasera Józef sporo uwagi poświęca Aleksandrowi Macedońskiemu oraz rządzącemu we współczesnych mu czasach cesarzowi Austro-Węgier, Franciszkowi Józefowi I. W czasach Schulza ten drugi należał do najdłużej sprawujących urząd władców w Europie. Bohater podkreśla, że jego postać kojarzy się z utrwalonym na lata negatywnie pojmowanym ładem. Według Józefa cesarz uczynił Stary Kontynent przestrzenią zahamowanego rozwoju. W wizji bohatera przeciwko Franciszkowi Józefowi pragnie wystąpić sam Bóg, wypowiadając wojnę „jego państwu prozy”, której przeciwieństwem jest niezwykłość poezji. Sam czuje się przy tym przedstawicielem Stwórcy na ziemi.
Bohater przyjaźni się z Rudolfem, do którego należy markownik. Józef uważa, że to jego przeznaczeniem i zadaniem jest odkrycie sensów zawartych w klaserze.
Młodzieniec obserwuje w parku Biankę. Podoba mu się jej prostota i autentyczność. Gdy ich spojrzenia się krzyżują, zakochuje się w niej. Odtąd stanowi ona dla niego punkt odniesienia w odczytywaniu znaczeń z markownika. Wykorzystując inspiracje pochodzące z klasera, bohater wyobraża sobie, że Bianka jest „porwaną i zamienioną księżniczką”, co sugeruje związek jej biografii z utrwalonymi po wielekroć w kulturze historiami. Józef niewiele mówi czytelnikowi o wyglądzie dziewczyny, co buduje wokół niej aurę tajemniczości. Uwagę w opisie zwraca jej spokój oraz podkrążone oczy, wskazujące według niego na cierpienie kobiety.
Józef udaje się do rezydencji, w której mieszka Bianka. Zgodnie ze znaczeniami markownika tworzy ona przestrzeń eksterytorialną, będącą pod ochroną międzynarodowych traktatów. Bohater dzieli się z Rudolfem swoimi obserwacjami na temat potencjału klasera, ten nie wierzy jednak w możliwość użycia go do interpretowania rzeczywistości. Tymczasem Józef widzi Biankę w dorożce w towarzystwie pana de V., czyli jej ojca. Po raz pierwszy odzywa się do dziewczyny, mówiąc jej, że może na niego liczyć. Na potwierdzenie tej deklaracji wystrzela z pistoletu w powietrze.
Następnie narrator przechodzi do charakterystyki Franciszka Józefa, w której w szczegółowy sposób przedstawia go jako karykaturalną postać doświadczającą starości. Pozytywny względem niego kontrprzykład władcy to według bohatera jego brat Maksymilian, cesarz Meksyku.
W mieście pojawia się teatr iluzji, którego częścią jest Panoptikum, czyli muzeum figur woskowych. Przedstawiają one znane w historii osobistości. Wśród nich bohater zauważa arcyksięcia Maksymiliana. W jego planach zarysowuje się intryga obejmująca Biankę i brata Franciszka Józefa. Na podstawie markownika prezentuje także biografię dziewczyny jako strzeżonej księżniczki. Wyobraża sobie, że musi ją uratować. O tym właśnie rozmawia z panem de V. w jego domu. Spotkanie przebiega w tajemniczej, niepokojącej atmosferze. Wiadomo jednak, że rozmowa mężczyzn dotyczy m.in. Bianki i Maksymiliana. Po niej bohater odbywa z kobietą „poufne konferencje”, dotyczące „spraw stanu” i „spraw dynastycznych najdrażliwszej natury”. Mimo powagi sytuacji dziewczyna próbuje go uwieść, a jej zachowanie świadczy o tym, że go nie szanuje. Może być ono również efektem przyjmowania przez nią pozy rozkapryszonej księżniczki. Józef odbywa także sekretne spotkania w Panoptikum. Rozmawia tam z różnymi postaciami, próbując je przekonać do swoich idei. Wśród nich jest Maksymilian. Z nim najtrudniej nawiązać kontakt z powodu jego otępienia. Większość postaci to wojskowi i władcy. W gronie tym znajdują się między innymi Alfred Dreyfus, Giuseppe Garibaldi, Otto von Bismarck, Wiktor Emanuel I, Leon Gambetta czy Giuseppe Mazzini. Józefowi udaje się wywołać w nich ducha walki.
W ekscytującej i enigmatycznej atmosferze nocy bohater wyprowadza figury z Panoptikum i idzie z nimi do willi Bianki. Nie zastawszy na miejscu pana de V. i jego córki z powodu wyjazdu, Józef jako dowódca ze swoimi postaciami na czele postanawia ich dogonić i odciąć im drogę. W tym celu zabiera konie z posiadłości bohaterów. Gdy ich dogania, figury sięgają po klingi, a pan de V. wysiada z powozu. Jak się okazuje, podróżuje on nie tylko z Bianką, ale także z towarzyszącym jej Rudolfem. Wobec tych okoliczności Józef czuje się skompromitowany jako wyznawca fałszywej idei wywiedzionej z nadinterpretowanego klasera. Puszcza więc ich wolno. Przeprasza przy tym swoich podopiecznych za to, że zaangażował ich do podjęcia zbędnych wysiłków. Docenia okazane mu przez nich zaufanie. Zwracając się do Maksymiliana, podkreśla, że jego postawa jako księcia okazała się niewłaściwa, w związku z czym pełen goryczy oddaje cześć Franciszkowi Józefowi.
Nie na tym jednak koniec problemów, gdyż z oddali widać płonące Panoptikum, wcześniej podpalone przez Józefa. Na domiar złego w zaistniałych okolicznościach pan de V. popełnia samobójstwo. Ku rozpaczy Bianki strzela sobie w serce. Józef odczytuje akt swojej abdykacji i wyraża uznanie dla pana de V. Przestrzega obecnych przed nieodpowiedzialnymi działaniami, które sam karkołomnie próbował zrealizować, takimi jak np. przyznawanie sobie kompetencji Boga i przewidywanie przyszłości. Prosi także Rudolfa, mającego zostać mężem Bianki i zarządcą majątku po jej ojcu, o zabezpieczenie materialne pozbawionych domu figur. W odpowiedzi przyjaciel Józefa deklaruje zakup katarynek, które zapewnią im możliwość zarabiania na dach nad głową. Bohater usiłuje targnąć się na swoje życie. Niespodziewanie uniemożliwia mu to jednak feldjeger, żołnierz, który przychodzi go aresztować z powodu jego… dawnego snu – o słońcu, księżycu i gwiazdach składających mu pokłon. Robi to „w imieniu Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości”, czyli powołując się na autorytet władzy Franciszka Józefa I. Bohater oddaje się w ręce oficera, dochodząc do wniosku, że przyczyna zatrzymania jest błaha w porównaniu z jego pozostałymi występkami. Stwierdza też, że zaistniałe okoliczności uratowały mu życie.
Głównym bohaterem i narratorem w utworze jest Józef. „Wiosna” rozpoczyna się opisem tytułowej pory roku i towarzyszącej jej atmosfery, wyróżniającej się na tle innych wiosen: „Oto jest historia pewnej wiosny, wiosny, która była prawdziwsza, bardziej olśniewająca i jaskrawsza od innych wiosen, wiosny, która po prostu wzięła serio swój tekst dosłowny, ten manifest natchniony, pisany najjaśniejszą, świąteczną czerwienią, czerwienią laku pocztowego i kalendarza, czerwienią ołówka kolorowego i czerwienią entuzjazmu, amarantem szczęśliwych telegramów stamtąd…”. Wiosna zostaje porównana m.in. do przeznaczonego do interpretacji tekstu i do horoskopu, często bywa też personifikowana. Ukazana jest także jako pełen fenomenów obraz natury, związany m.in. z kwitnięciem roślin. Słowa narratora jednocześnie od początku antycypują treść opowiadania, rozwiniętą w toku jego dalszej wypowiedzi.
W sumie na kartach „Wiosny” przedstawia on trzy historie: opowieść o tytułowej porze roku, o spisku mającym na celu obalenie cesarza Franciszka Józefa i o „porwanej i zamienionej księżniczce” Biance. Na temat dygresji od zasadniczych wątków – w kontekście „tekstu” wiosny – narrator wypowiada się następująco: „[…] będzie ta historia, wzorem tego tekstu, ciągnęła się na wielu rozgałęzionych torach i cała przetykana będzie wiosennymi myślnikami, westchnieniami i wielokropkami”. Główna akcja przeplatana jest opisami wiosny i dotyczącymi jej refleksjami.
Na płaszczyźnie „dziania się” opowiadanie rozpoczyna wspólne, nocne wyjście Józefa z ojcem do ogrodowej restauracji, znajdującej się w pobliżu rynku. Przemierzane przez nich miasto przypomina labirynt. Bohaterowie zajmują miejsca w ogródku i czekając na kolację, obserwują gwiazdy. Muzykanci umilają czas spożywającym posiłki. Józef spogląda na ich instrumenty i uosabia je w wyobraźni. Do ojca i syna dosiada się fotograf. Spędzanie czasu w takiej przestrzeni inspiruje Józefa do refleksji na temat gwiazd. Zauważa on, że w atmosferze nocy uwidacznia się potęga natury i małość człowieka.
Bohaterowie wracają do domu, po drodze wstępując do cukierni. Józef widzi po raz pierwszy Biankę – dziewczynę, w której z czasem zakochuje się młodzieńczą miłością: „Wtedy ujrzałem po raz pierwszy Biankę. Stała profilem przy ladzie, z guwernantką, w białej sukience, smukła i kaligraficzna, jakby wyszła z Zodiaku. Nie odwracała się, stojąc we wzorowym kontrapoście młodych dziewcząt, i jadła ciastko z kremem. Nie widziałem jej wyraźnie, cały jeszcze poprzekreślany gzygzakami linij gwiezdnych. Tak po raz pierwszy skrzyżowały się nasze horoskopy bardzo jeszcze zagmatwane. Spotkały się i rozwiązały obojętnie. Nie zrozumieliśmy jeszcze naszego losu w tym wczesnym gwiezdnym aspekcie i wyszliśmy obojętnie, dźwięcząc szklanymi drzwiami”. To niepozorne spotkanie z młodą kobietą stanowi w przekonaniu narratora wydarzenie o głębokim sensie metafizycznym. Bohater sytuuje je w kontekście astrologicznego przeznaczenia. Po opuszczeniu cukierni ojciec i syn wracają do domu – dłuższą drogą, by nacieszyć się atmosferą nocy. Szczególną uwagę w narracji przykuwa opis księżyca. Jak się okazuje, mężczyznom towarzyszy spotkany jeszcze w restauracji fotograf. Zmęczony Józef porusza się pod rękę wraz z ojcem i z nim. Wspomina wręcz, że „spał idąc”, co stanowi hiperbolę użytą dla podkreślenia jego braku siły. Panowie na moment przystają, by popatrzeć na gwieździste niebo. Fotograf wykorzystuje tę okazję do zrobienia zdjęć. Ojciec kładzie syna na ziemi na swoim płaszczu. Zmęczony chłopiec opuszcza powieki. Wydaje mu się, że patrzy on na ciała niebieskie, co relacjonuje w słowach: „Z zamkniętymi oczami widziałem jak słońce, księżyc i jedenaście gwiazd ustawiło się w paradzie na niebie, defilując przede mną”. To wyobrażenie przypomina opisany w Księdze Rodzaju sen Józefa, z powodu którego został on znienawidzony przez swych braci.
Wraz z wiosną dni stają się dłuższe. Narrator opisuje świecące w czasie tej pory roku słońce oraz pustkę i przejrzystość przestrzeni. W trakcie ferii wielkanocnych bohater włóczy się z kolegami po mieście. W swojej tożsamości czuje się wciąż niedookreślony. Opisuje kobiety siedzące w kawiarnianych ogródkach. Zwraca uwagę na powiew ich sukienek i spódnic. Relacjom dotyczącym tego czasu towarzyszą także nawiązania do przyziemnych sytuacji z udziałem rówieśników. Wśród nich można wymienić: jedzenie chleba z masłem i obwarzanków, bezmyślne przesiadywanie na klatce schodowej w kamienicy w rynku czy na wolnej ladzie na placu targowym. Wiosna jawi się tu jako czas odznaczający się pustką w pozytywnym znaczeniu tego słowa, gotowy do wypełnienia dowolną treścią.
Rudolf wyciąga markownik i pokazuje go Józefowi. Treść zawartych w nim znaczków pocztowych bohater postrzega jako objawienie, odkrywające rozliczne sensy otaczającej go rzeczywistości: „Były to przedziwne skróty i formuły, recepty na cywilizacje, poręczne amulety, w których można było ująć między dwa palce esencję klimatów i prowincyj. Były to przekazy na imperia i republiki, na archipelagi i kontynenty. Cóż więcej mogli posiąść cesarze i uzurpatorowie, zdobywcy i dyktatorzy? Poznałem nagle słodycz władzy nad ziemiami, kolec tego niedosytu, który tylko panowaniem ukoić można. Z Aleksandrem Macedońskim zapragnąłem świata całego. I ani o piędź ziemi mniej niż świata”. Uwagę bohatera w sposób szczególny zwraca znaczek pocztowy przedstawiający cesarza Franciszka Józefa I, najdłużej panującego monarchę Europy. Jego osoba kojarzy się mu z niezmiennym ładem, wartościowanym ujemnie. Według Józefa Austro-Węgry za czasów panowania cesarza stały się m.in. symbolicznie rozumianym więzieniem i przestrzenią źle rozumianej stabilizacji, stagnacji. Bohater następująco diagnozuje panującą w Europie sytuację: „Świat był naówczas ograniczony Franciszkiem Józefem I. Na każdej marce pocztowej, na każdej monecie i na każdym stemplu stwierdzał jego wizerunek niezmienność świata, niewzruszony dogmat jego jednoznaczności. Taki jest świat i nie masz innych światów prócz tego – głosiła pieczęć z cesarsko-królewskim starcem. Wszystko inne jest urojeniem, dziką pretensją i uzurpacją. Na wszystkim położył się Franciszek Józef I i zahamował świat w jego wzroście”. Mimo to cesarz jawi się jako autorytet. Bohater dopatruje się przy tym w Stwórcy… herezjarchy i dochodzi do wniosku, że doświadczył objawienia klasera w rezultacie jego… herezji. Stwierdza, że znaczenia markownika wskazują na to, że przeciw Franciszkowi Józefowi i „jego państwu prozy” wystąpił sam Bóg. Sytuacja ta stanowi rezultat niewłaściwych rządów cesarza. Jednocześnie narrator zwraca uwagę na małość władcy w porównaniu z potęgą Stwórcy.
Józef przeczuwa, że jego przeznaczeniem było zetknięcie z klaserem, odsyłającym do zawartych w nim znaczeń. Dochodzi do wniosku, że choć markownik posiada przyjaciel, odkrycie sensów, jakie uosabia, należy do niego. Rudolf odgrywa tylko rolę posiadacza bezcennego artefaktu, sam zaś nie jest nim zainteresowany. Klaser, nazywany też zamiennie Księgą, jawi się jako przeznaczenie i zadanie dziejowe Józefa. W przypływie megalomanii bohater porównuje samego siebie do Aleksandra Wielkiego, również pojawiającego się na znaczkach pocztowych. Podobnie jak on jest nienasycony potrzebą rozszerzania zakresu władzy. W przeciwieństwie do Józefa król Macedonii oddawał się jej realizacji dosłownie, zdobywając kolejne państwa. W swojej konkluzji bohater ocenia go jednak nisko, analogicznie jak obecnego cesarza.
Wśród obfitości znaczeń ewokowanych przez markownik uwagę zwraca obraz triumfu po bliżej nieokreślonych wydarzeniach politycznych, rozgrywających się jednocześnie w trzech różnych egzotycznych miejscach: w San Domingo, stolicy Dominikany, w San Salvador, stołecznym mieście Salvadoru, i na Florydzie – w stanie USA. Mimo udziału tysięcy ludzi wszystko odbywa się w atmosferze spokoju i bezpieczeństwa. W wizji Józefa obywatele różnych państw wyrażają swój sprzeciw wobec rządów Franciszka Józefa i poparcie dla innego kandydata. Rozgrywane wydarzenia tworzą „uniwersalny pierwszy maj”, a więc święto klasy robotniczej. Wtóruje im akompaniament muzyczny.
Obok tej sceny pojawiają się opisy różnorodności lokalnej przestrzeni. To m.in. deskrypcje kobiet przechodzących przez park, wśród których uwagę zwraca niezwykle poetyckie przedstawienie jednej z nich, z dzieckiem w wózku. Sam ogród spacerowy z kolei zostaje ukazany w dwóch różnych porach dnia, charakteryzujących się innym natężeniem ruchu. Właśnie tam Józef ma okazję obserwować Biankę. Towarzyszy jej guwernantka. Ujmuje go prostota dziewczyny i to, że jest ona po prostu… sobą: „Codziennie o tej samej godzinie przechodzi Bianka ze swą guwernantką przez aleję parku. Cóż powiem o Biance, jakże ją opiszę? Wiem tylko, że jest w sam raz cudownie zgodna ze sobą, że wypełnia bez reszty swój program. Z sercem ściśniętym głęboką radością widzę za każdym razem na nowo, jak – krok za krokiem – wchodzi w swą istotę, lekka jak tanecznica, jak nieświadomie trafia każdym ruchem w samo sedno. Idzie całkiem zwyczajnie, nie z nadmierną gracją, ale z prostotą chwytającą za serce, i serce ściska się ze szczęścia, że można tak po prostu być Bianką, bez żadnych sztuk i bez żadnego natężenia”. Właśnie w tym momencie, gdy ich oczy się spotykają, Józef zakochuje się w młodej kobiecie, natychmiast stając się jej zupełnie oddany. Jak czytamy, „stało się to bez słowa, w przejściu, w jednym spojrzeniu”. W jej wyglądzie bohater wychwytuje pewien szczegół, a mianowicie „spierzchłą skórę na kolanach, jak u chłopca”. Poza tym sugestywnym elementem, inspirującym do snucia interpretacji psychoanalitycznych, niewiele wiadomo o sylwetce Bianki, co buduje jej tajemniczość. Jak się okazuje, dziewczyna stanowi dla Józefa punkt odniesienia w interpretacji sensów zawartych w markowniku: „Ten tekst jest pełen odsyłaczy, aluzji, napomknięć i pełen dwuznacznego migotania. Ale wszystkie linie zbiegają się w Biance”.
Tymczasem narrator przechodzi do opisu wiosennego zmierzchu. Zauważa, że jego znaczenia są trudne do zwerbalizowania. Obserwacja zmierzchu prowadzi m.in. do odkrycia jego powiązań z mitologicznym światem zmarłych. W kontemplowanej przez Józefa ciemności paradoksalnie pulsuje światło. W swoich rozważaniach bohater nawiązuje też do pamięci o przeszłości, w tym do posiadanej przez człowieka wiedzy sprzed narodzin.
Wiosna jawi się w jego narracji jako pora roku obfitująca w nieskończenie wiele znaczeń, obejmujących również wyobrażenia, które zupełnie się z nią nie kojarzą, np. „labirynty wnętrza, magazyny i spichrze rzeczy, […] ciepłe jeszcze groby, próchno i mierzwa”. Józef eksploruje kolejne, tym razem mroczne sensy wiosny, czując, że znajduje się u jej źródeł. Przekonuje, że właśnie ta pora roku daje początek wszelkim opowieściom. Potencjał znaczeń historii wiosny bohater sprzęga z obrazami jej natury. Wśród wszystkich relacji o tej porze roku jedna wyróżnia się w sposób szczególny. Jak się okazuje, wiosna posiada stałą, przekazywaną z pokolenia na pokolenie fabułę, a kosmos stanowi dla niej układ odniesienia. Owa narracja opowiadana jest wciąż na nowo i nie sposób wyczerpać jej znaczenia. Jak się dowiadujemy, jest to „historia o porwanej i zamienionej księżniczce”.
Oglądane przez Józefa znaczki pocztowe znajdujące się w markowniku tworzą nową rzeczywistość, za pośrednictwem jakiej poznaje on świat, w tym geografię. Stąd w wypowiedzi narratora pojawiają się liczne określenia miejsc z całego globu ziemskiego, m.in. Barbados, Labrador, Trinidad, Gujana, Kuba, Haiti, Jamajka, Kolumbia, Kostaryka, Wenezuela, Meksyk czy Ekwador. Józef odkrywa je w wyobraźni. Równocześnie podkreśla on, że żaden element rzeczywistości nie ma stałej struktury, gdyż zawsze możliwe jest odkrycie jego głębszej warstwy. Tezę tę ilustruje przykładem jednego z państw: „Główna rzecz, ażeby nie zapomnieć – jak Aleksander Wielki – że żaden Meksyk nie jest ostateczny, że jest on punktem przejścia, który świat przekracza, że za każdym Meksykiem otwiera się nowy Meksyk, jeszcze jaskrawszy – nadkolory i nadaromaty…”.
Józef zyskuje kolejną okazję do obserwowania Bianki. Mimo że opisuje jej wygląd, niewiele zdradza na płaszczyźnie faktów, budując w ten sposób tajemniczość bohaterki. Spokój Bianki czy jej podkrążone oczy są według Józefa znakami cierpienia, z jakim się zmaga. Bohater postrzega ją także przez pryzmat własnej zmysłowości, dochodząc np. do wniosku, że „dotknięcie jej dłoni musi przekraczać wszystko wyobrażalne”. Józef „studiuje” Biankę przy pomocy markownika. Klaser ze znaczkami stanowi dla niego uniwersalną Księgę o życiu, obejmującą także wiedzę z zakresu psychologii. Zakochany młodzieniec tworzy wraz z Bianką w wyobraźni wymarzoną relację i uważa, że komunikuje się z nią niewerbalnie, poprzez wymianę spojrzeń: „Zdarza się, że chcę ją o coś zapytać wzrokiem, poprosić o coś w myśli – siedząc naprzeciw niej w alei parku – i próbuję sformułować mą pretensję. I zanim mi się to udało, ona już odpowiedziała. Odpowiedziała ze smutkiem, jednym głębokim, zwięzłym spojrzeniem”. Gdy ma ku temu okazję, głęboko namyśla się nad każdym jej gestem. Spostrzega też, że zawsze widzi ją w białej sukience.
Józef udaje się pod rezydencję, w której mieszka Bianka, będącą jednocześnie także hotelem. Mieści się ona na rozległym terenie z wysokim ogrodzeniem. Za białym obiektem z tarasami i werandami znajduje się park i inne „dziwne zabudowania”. Bohater napotyka na trudności w zrozumieniu tego, co widzi, stąd postanawia wspomóc się markownikiem. Ku jego zdumieniu znaczenia sugerują, że willa Bianki jest terenem eksterytorialnym, znajdującym się pod ochroną traktatów międzynarodowych. Bohater obserwuje stylowy budynek, zwracając uwagę na rozmaite detale architektoniczne i myśląc o dziewczynie. Na jego zakochanie wskazują np. słowa: „Stałem na żwirowanej ścieżce, którą tylekroć przechodziła lekka nóżka Bianki. Serce stawało mi bezgłośnie z szczęśliwego strachu na myśl, że z którychś drzwi balkonowych wyjdzie jej smukła postać w lekkiej sukience białej”. Józef zabiera ze sobą z tego miejsca motyla i kępkę zielska – twory natury związane z dziewczyną.
Bohater dzieli się z Rudolfem spostrzeżeniami dotyczącymi możliwości wykorzystania markownika do interpretowania otaczającej rzeczywistości. Jego przyjaciel nie tylko go nie rozumie, ale także w ogóle mu nie wierzy. Józef powstrzymuje emocje, gdyż Rudolf jest właścicielem markownika, stąd czuje się on od niego uzależniony. Tymczasem bohater widzi Biankę w dorożce. Jedzie ona wraz z panem de V., jej ojcem. Jawi się on jako mężczyzna charakteryzujący się wyszukaną elegancją w ubiorze. W trakcie tego spotkania Józef po raz pierwszy zwraca się bezpośrednio do dziewczyny, mówiąc, że może na niego liczyć „do ostatniej kropli krwi” i… wystrzela przy tym w powietrze z pistoletu, który ma przy sobie.
Bohater przedstawia własną charakterystykę cesarza Franciszka Józefa, będącego według niego zdegradowanym demiurgiem. Nad wyraz długo rządzący władca jawi się w jego wypowiedzi jako karykaturalna, postarzała kreatura, pozbawiona jakiejkolwiek chwały. Stąd w swoim wyobrażeniu poddaje on cesarza reifikacji i animalizacji: „Jego oczy wąskie, tępe jak guziczki, siedzące w trójkątnych deltach zmarszczek, nie były oczyma człowieka. Twarz jego uwłosiona białymi jak mleko, w tył zaczesanymi bokobrodami, jak u japońskich demonów, była twarzą starego, osowiałego lisa”. Bohater piętnuje uosabiany przez niego konserwatyzm, którego konsekwencją stała się niechęć do zmian i wynikające stąd powstrzymywanie rzeczywistości w rozwoju: „Jego żywiołem był świat ujęty w regulaminy prozy, w pragmatykę nudy. Duch kancelaryj i cyrkułów był jego duchem. I rzecz dziwna. Ten starzec oschły i stępiały, nie posiadający nic ujmującego w swej istocie – zdołał przeciągnąć wielką część kreatury na swoją stronę. Wszyscy lojalni i przewidujący ojcowie rodzin uczuli się wraz z nim zagrożeni i odetchnęli z ulgą, gdy potężny ten demon położył się swym ciężarem na rzeczach i zahamował wzlot świata”. Mimo takiej postawy cieszy się on dużym poparciem. Jednocześnie Józef uczciwie stwierdza, że cesarz posiada pewne zasługi, np. zapewnił ludziom rozmaite rozrywki i sprawił, że zostali oni zaopatrzeni w potrzebne im dobra: „On to wymyślił w pewnego rodzaju przewidującej dobrotliwości ck loterię dla ludu, senniki egipskie, kalendarze ilustrowane oraz ck tabak-trafiki”.
Narrator przedstawia Maksymiliana, brata Franciszka Józefa, jako kompletne przeciwieństwo monarchy Austro-Węgier. W swoim monologu buduje aurę tajemniczości i przekonuje czytelnika o wielkiej powadze poruszanych kwestii. Mówi m.in., że Maksymilian dla Franciszka Józefa „według pewnej wersji był to tylko kuzyn, według innej nie urodził się on nawet wcale. Wysnuto go tylko z obaw, z majaczeń Demiurga podsłuchanych we śnie. Być może, że sfingował go byle jak, podstawił zań byle kogo, ażeby tylko symbolicznie odegrać ten dramat”. Bohater opisuje działalność i okoliczności, w jakich Maksymilian zginął. Józef podkreśla, że posiada on wielu zwolenników. Kolorem, z jakim go kojarzono, była czerwień przywodząca na myśl uczucie miłości. Franciszek Józef, jego zadeklarowany antagonista, po śmierci Maksymiliana zakazał tymczasem eksponowania tej barwy pod pretekstem żałoby po arcyksięciu.
Młodzieniec, trzymając w ręku markownik i inspirowany nim, coraz bardziej przekonuje Rudolfa swoją swadą. Tymczasem do miasteczka przyjeżdża teatr iluzji. Jedną z jego atrakcji jest znajdujące się w namiocie Panoptikum, czyli muzeum figur woskowych, przedstawiających znane postaci. Józef postrzega je jako puste formy ludzkie bez treści. Porównuje obserwowane postaci do obłąkanych. Zwiedzając Panoptikum wraz z Rudolfem, wśród bohaterów dostrzega figurę arcyksięcia Maksymiliana. W gronie oglądających zauważa także Biankę. Maksymilian wydaje się ruszać. Trudno jednak ocenić, czy wrażenie to wynika z inspiracji, jakie w Józefie wywołuje markownik Rudolfa, czy z występującej w figurze mechaniki. Bohater snuje refleksje o jego obecnym stanie, zastanawia się też nad tym, czy książę zauważył Biankę. Gdy młodzieniec widzi płacz dziewczyny, nie potrafi patrzeć na jej cierpienie. Choć głęboko je odczuwa, postanawia wraz z Rudolfem opuścić namiot.
W planach Józefa zarysowuje się bliżej nieokreślona intryga, będąca zapowiedzią tragedii. Narrator wyjawia, że niebawem czytelnik dowie się, kim tak naprawdę jest Bianka. Józef antycypuje nieszczęście, które rozegra się w działaniach obejmujących Maksymiliana i dziewczynę. Przedstawia także jej rodowód jako księżniczki na podstawie markownika, samodzielnie uzupełniając luki w życiorysie. Wieńczy je rozbudowanymi refleksjami na temat wiosny. Markownik jawi się przy tym jako artefakt pomagający zrozumieć jej potencjał znaczeniowy. Józef postrzega Biankę jako strzeżoną przez bliskich księżniczkę. Stąd zapewne wydaje mu się, że w mieście widzi ludzi niepokojąco przyglądających się okolicznym domom. W jego wizji przypominają gangsterów, choć są dyplomatami.
Grozę wzbudza ciemność, której nie towarzyszy burza. Ta może jednak nadejść w każdej chwili. Józef przeczuwa, że wydarzy się coś złego. W mieście pojawiają się dziwnie zachowujący się „Murzyni”, dopuszczający się różnych przewinień. Bohater zastanawia się nad tym, w jaki sposób znaleźli się oni w tym miejscu. Jak można przypuszczać, stanowią oni wyobrażenia postaci powołanych do życia przez zagraniczne znaczki z markownika. Józef starannie się ubiera i bierze ze sobą pistolet. Przed lustrem ćwiczy mimikę. Jego wypowiedź wskazuje na to, że chce on uratować Biankę. W drodze do docelowego punktu bohater doświadcza niepokojącej obcości. Jak się okazuje, udaje się on do rezydencji, w której mieszka dziewczyna. W zabytkowych, personifikowanych wnętrzach uwagę zwraca złowieszcza cisza. Józefa przyjmuje pan de V., ojciec Bianki. Jego gabinet ma osobliwy wygląd. Panuje w nim półmrok, a ściany zdobi broń pierwotna – dziryty, bumerangi, tomahawki. Józef rozmawia z ojcem Bianki wyraźnie zatrwożony. Dostrzegając materialne znaki jego zainteresowań, młodzieniec pokazuje mu, że ma pistolet, co dezorientuje interlokutora. Zostaje poczęstowany cygarem, ale odmawia. Józef przeprowadza z nim tajemniczą rozmowę. Wydaje się, że negocjuje. Bohaterowie nie wymieniają przy tym imienia Bianki, „choć w każdym ich słowie była ona obecna”. W bliżej nieokreślonym kontekście Józef wspomina także o Maksymilianie. Pan de V. blednie. Dumny z siebie Józef opuszcza hotel.
Dalej, już po spotkaniu, bohater napomyka o odbywaniu „poufnych konferencyj z Bianką”. Wspomina, że dotyczą one „spraw stanu” i „spraw dynastycznych najdrażliwszej natury”. W nocy idzie on do Bianki z dokumentami, udając się bezpośrednio do jej pokoju. Artykułuje przy tym obserwacje dotyczące wyglądu kobiety, świadczące o tym, że jest zakochany. Józef siada przy biurku Bianki i składa jej bliżej nieokreśloną propozycję. Ta „słucha z pewnym roztargnieniem”, jednocześnie czytając książkę. Józef prezentuje wszystkie „za” i „przeciw” dotyczące przedstawionej przez niego sprawy. Dziewczyna, mimo ignorowania gościa, trafnie rozstrzyga wyjaśnione jej kwestie. Bohater analizuje każde słowo oraz przejawy komunikacji niewerbalnej Bianki. Wręcza jej dekrety do podpisu. Sam również je sygnuje. Zauważalna w zachowaniu Bianki ignorancja sprawia, że wydaje się ona nie traktować poważnie Józefa, o czym świadczy chociażby to, że bez powodu rozrzuca dokumenty. Młodzieniec ma wiele cierpliwości dla dziewczyny, nazywając jej poczynania „pełnymi wdzięku kaprysami”. Tłumaczy też postawę kobiety późną porą. Bianka próbuje uwieść Józefa, na co wskazują jej zaloty po położeniu się do łóżka. Swoimi słowami pozoruje jednak, że odnosi się do omawianej przez nich tajnej misji. Prowokuje go do zbliżenia, mówiąc, że po nim „stanie się jednym z nich, z tych czarnych Murzynów”, symbolizujących płodność. Jednocześnie deprecjonuje młodzieńca, podkreślając, że z powodu wartości, jakie wyznaje, naraża się na śmieszność. Wyjawia, że żałuje, iż nie wybrała Rudolfa. Według niej różni się on od Józefa bezgranicznym posłuszeństwem (jak można przypuszczać, w kontekście relacji z kobietami) oraz swoistym brakiem tożsamości i wynikających z niej poglądów. Dziewczyna zwierza się też z tego, że w przeszłości była… chłopcem i Józef znał ją właśnie z tej roli. Słysząc to, bohater zaczyna wątpić w sensy, jakimi promieniuje wiosna. Traci także wiarę pokładaną w Biance.
Józef od dłuższego czasu o niczym nie mówi Rudolfowi. Ten zresztą zmienił się na lepsze – wcześniej bywał zazdrosny, a teraz w jego postawie uwagę zwraca wielkoduszność. Przestał także interesować się zadaniami realizowanymi przez Józefa. Główny bohater wyjawia, że odbywa co noc tajemnicze posiedzenia w Panoptikum. Upija dozorców, sam zaś „konferuje w dostojnym gronie”, jak można przypuszczać, m.in. w towarzystwie Maksymiliana. Co więcej, Józef twierdzi, że negocjuje „z koronowanymi głowami”. Zarazem bohater podkreśla, że z powodu pustki tych postaci trudno mu nawiązać z nimi bliższy kontakt. Józef wkłada wiele wysiłku w obudzenie w figurach ich tożsamości, wykorzystując przy tym swoją wiedzę o nich, jak np. ważne słowa, na które reagują. Te ożywione postaci boją się dozorców. Dopiero upewniwszy się, że ich nie ma, obdarzają Józefa zaufaniem. Wśród figur jako najważniejszy jawi się arcyksiążę Maksymilian. Józef mówi mu o Biance. Ten jednak z powodu otępienia umysłu z trudem odbiera informacje, za to reaguje na imię Franciszka Józefa I. Ale i to czyni w sposób pozbawiony rozpoznania sytuacji, co wynika z okoliczności jego śmierci. Jak wyjaśnia narrator, „ten kompleks był od dawna wyparty z jego świadomości, jakże mógłby z nim żyć, z tym rozsadzającym napięciem nienawiści, on, z trudem złożony i zabliźniony po owym krwawym rozstrzelaniu w Vera Cruz”. Stąd bohater postanawia przekazać mu na nowo informacje o nim samym przy pomocy innych figur. Ze względu na problemy z pamięcią jego postępy w poszerzaniu wiedzy o sobie są niewielkie. Mimo to Maksymilian powoli doświadcza progresu w rozwoju i z czasem zaczyna bez trudu reagować na imię Franciszka Józefa. Słysząc je, przyjmuje pozycję bojową. Przedstawione przez Józefa idee bardziej przemawiają do innych osób niż do Maksymiliana z racji ich lepszej kondycji intelektualnej, a to z nim młodzieniec wiązał największe nadzieje. Mimo to bohater bardzo docenia zapał tych person i to, że tak znamienite postaci poczuły się zachęcone do jego koncepcji. Na nowo odkrywają one w sobie uśpionego w nich dotąd ducha walki. W końcu większość wymienionych postaci poświęciła swoje życie sprawowaniu władzy lub wojskowości. Wśród nich są m.in. „Dreyfus i Garibaldi, Bismarck i Wiktor Emanuel I, Gambetta i Mazzini”. Józef musi wręcz poskramiać ich zapał. Ma wątpliwości co do tego, czy uosobione figury rozumieją przedstawione im idee. Przyjmowana przez nie postawa świadczy o tym, że mogą one po prostu chcieć stracić istnienie dla jakiejś wartości. Józef uspokaja je przy pomocy hipnozy i prosi o dyskrecję.
Bohater wyprowadza figury z Panoptikum i udaje się z nimi do willi będącej równocześnie hotelem, w której mieszka Bianka. Robi to w pełnej niebezpieczeństw atmosferze nocy – w czasie burzy z piorunami, na domiar złego połączonej z wichurą. Józef idzie na przedzie swojego oddziału: „Szedłem na czele tej natchnionej kohorty, posuwającej się wśród gwałtownych utykań, zamachów, klekotu szczudeł i drewna”. Jego grupa zastaje otwartą bramę prowadzącą do willi, co niepokoi Józefa. Dlatego też nakazuje on swoim podopiecznym zapalenie pochodni. Za sprawą piorunów, porównanych do sztucznych ogni, budynek wydaje się płonąć. Wywieszona na nim zostaje biała flaga, będąca znakiem kapitulacji lub deklaracji zawarcia pokoju. Postaci wita wystraszony majordomus. Józef, grożąc mu bronią, pyta go o pana de V. oraz o infantkę, czyli o Biankę. Przełożony służby informuje, że państwo ci wyjechali. Józef wierzy jego słowom i postanawia wraz ze swoim osobliwym oddziałem zatrzymać ich w drodze. Bohaterowie dosiadają konie ze stajni znajdującej się przy willi. Józef prowadzi swoją kohortę. Postaci pędzą galopem pośród „spiętrzonych krajobrazów katastrof i potopów”. Józef zastanawia się nad postawą Bianki. Rozważa, czy poddała się „niskiemu dziedzictwu ojca nad krwią matki”, czy też wyznaje idee, które sam starał się jej przekazać. W pewnym momencie bohaterowie spotykają powóz pana de V., który na ich widok się zatrzymuje. Figury wraz z Józefem dobywają kling (przy tej okazji dowiadujemy się, że oddział liczy dwanaście postaci). Tymczasem bohater w głębi powozu dostrzega śmiertelnie przerażoną Biankę – a obok niej Rudolfa, trzymającego jej dłoń. Przyjaciel Józefa sprawia wrażenie, jakby chciał wyjaśnić mu tę sytuację.
W odpowiedzi na zaistniałe okoliczności spiskowiec puszcza napotkany powóz wolno i przeprasza podopiecznych za to, że zaangażował ich do swojego przedsięwzięcia. Chwali postaci za przejawianą przez nie postawę i podkreśla, że się na nich nie zawiódł. Przyznaje, że idea, do której je przekonał, okazała się fałszywa. Panu de V., Biance i Rudolfowi przekazuje zaś, że brał pod uwagę możliwość zaistnienia takiej sytuacji. Z poczuciem winy dochodzi do wniosku, że okazał się uzurpatorem, który przekonywał siebie i innych do złudnych idei, wywiedzionych z poddanego nadinterpretacji markownika i mających nikłe potwierdzenie w rzeczywistości: „W zaślepieniu moim podjąłem się wykładu pisma, chciałem być tłumaczem woli boskiej, w fałszywym natchnieniu chwytałem przemykające przez markownik ślepe poszlaki i kontury. Łączyłem je niestety tylko w dowolną figurę. Narzuciłem tej wiośnie moją reżyserię, podłożyłem pod jej nie objęty rozkwit własny program i chciałem ją nagiąć, pokierować według własnych planów”. Józef stwierdza też, że pozwolił sobie na zbyt wiele, nierozsądnie poddając się wiosennej atmosferze. Jego przekleństwem okazała się megalomania. Zanadto wierzył sam sobie, ignorując sygnały przeczące formułowanym przez niego tezom. W ten sposób przywiódł samego siebie, a nade wszystko ufające mu figury do zguby. Wszystko to sprawiło, że odważył się on podjąć próbę wprowadzenia w życie spisku dynastycznego. Aby go zrealizować, zachęcił swoich podopiecznych do wiary w fałszywe idee i zmobilizował przeciw Demiurgowi, wykorzystując w ten sposób ich idealizm. Józef porównuje przy tym swój los do historii Maksymiliana, ale też do biblijnego Abla. W odpowiedzi na monolog bohatera figury ze zgorszeniem odsuwają się od brata cesarza, posiadającego ograniczoną świadomość co do znaczenia zaistniałej sytuacji. Mimo to milczą i zachowują spokój. Ich reakcja jest typowa dla wojskowego rygoru. Józef zwraca się także do Maksymiliana, mówiąc mu, że jego postawa była błędna. Stwierdza też, że działając jako kontynuator idei arcyksięcia, dążył do zreformowania świata w niesłuszny sposób. Dochodzi do wniosku, że kojarząca się z nim czerwień jest takim samym kolorem, jak wszystkie inne. Swoje słowa podsumowuje gorzką konstatacją, którą w zaistniałych okolicznościach formułuje bez entuzjazmu: „Niech żyje Franciszek Józef I”.
Tymczasem nad lasami pojawia się słup ognia. Okazuje się, że płonie podpalone wcześniej przez Józefa Panoptikum. Komentując ten stan rzeczy, adresuje on do figur ironicznie brzmiące słowa: „Nie macie już domu, szlachetni panowie, jesteście bezdomni. Mam nadzieję, że nie wzrusza was to zbytnio”. Następnie wygłasza akt swojej abdykacji – w obecności pana de V., Bianki i Rudolfa: „– Chciałem wam odczytać, dostojni panowie i ty, Infantko, akt mojej abdykacji. Abdykuję na całej linii. Rozwiązuję triumwirat. Składam rezygnację w ręce Rudolfa. I wy, szlachetni panowie – tu zwróciłem się do mego sztabu – jesteście wolni. Mieliście jak najlepsze chęci i dziękuję wam gorąco w imieniu idei, naszej zdetronizowanej idei – łzy zakręciły mi się w oczach – która mimo wszystko…”. Wzrusza się przy tym.
Rozlega się wystrzał z broni palnej. To pan de V. popełnia samobójstwo, celując z pistoletu prosto w swoje serce. Tworzy się zamieszanie. Do ojca podbiega Bianka. Król Piemontu i Mazzini biorą go na nosze. Bianka rozpacza trzymana przez Rudolfa. Na miejscu pojawiają się „Murzyni”, otaczając swego pana i nazywając go „naszym dobrym massą”. Józef gorzko stwierdza, że zaistniała tragedia nie jest ostatnim fatalizmem tej nocy. Wyraża swoje uznanie dla pana de V.: „W gruncie rzeczy biło w jego piersi serce szlachetne. Odwołuję mój sąd o nim, krótkowzroczny i zaślepiony. Był snadź dobrym ojcem, dobrym panem dla swych niewolników”. Prosi Rudolfa, aby kochał jego córkę podwójnie – w imieniu własnym i jej ojca. Figurom zaś komunikuje potrzebę uformowania pochodu i udania się do przystani, w której czeka parowiec. Jego gotowość do wypłynięcia sygnalizuje syrena. Na nosze pana de V. ostatecznie biorą „Murzyni”. Mężczyzna – w akompaniamencie ich rozpaczy i płaczu Bianki – zostaje wniesiony na pokład.
Józef, domyślając się, że Rudolf jako przyszły mąż dziedziczki majątku po panu de V., będzie nim zarządzał, prosi go o zabezpieczenie materialne figur. Po jego tragicznym w skutkach występku, tj. po spaleniu ich muzeum, straciły one bowiem miejsce służące im za dom. Podkreśla przy tym, że tak naprawdę zrekompensowanie strat poniesionych przez postaci powinno być zadaniem dla niego, lecz bez majątku nie może sobie na to pozwolić. Ku zaskoczeniu bohatera właściciel markownika zgadza się na spełnienie tej prośby. Robi to, deklarując zakup dla figur katarynek, na których gra pozwoli im na zarobienie na życie i dach nad głową. Usłyszawszy te słowa, Józef nazywa Rudolfa „wspaniałomyślnym przyjacielem”. Bohater prosi obecnych o wzniesienie okrzyku: „Niech żyją szczęśliwi nowożeńcy, Rudolf i Bianka!”. W odpowiedzi na to „Murzyni” śpiewają swój song. Po wszystkim Józef próbuje popełnić honorowe samobójstwo. Tuż przed próbą targnięcia się na swoje życie wypowiada słowa: „A teraz żegnajcie, panowie, i z tego, co za chwilę ujrzycie, wysnujcie przestrogę, by nikt nie porywał się na odgadywanie zamiarów boskich. Nikt nigdy nie zgłębił zamysłów wiosny. Ignorabimus, moi panowie, ignorabimus”. Ostrzega zatem obecne przy nim osoby przed nierozsądnymi pomysłami, takimi jak chociażby wchodzenie w kompetencje Stwórcy w przewidywaniu przyszłości. Według niego poznanie jej nie jest możliwe. Jednak pojawiający się znienacka feldjeger (żołnierz będący strzelcem z armii austro-węgierskiej) uniemożliwia mu samounicestwienie, wytrącając Józefowi broń z ręki.
Oficer pyta zaskoczonego mężczyznę o tożsamość. Następnie indaguje, czy miał taki sen, jak jego biblijny imiennik. W odpowiedzi młodzieniec stwierdza, że nie odpowiada za tego rodzaju doświadczenia. Feldjeger informuje Józefa, że ów sen „został zauważony w najwyższym miejscu i surowo skrytykowany”, stając się przyczyną jego zatrzymania, które komunikuje w słowach: „W imieniu Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości jest pan aresztowany”. Pozbawienie wolności bohatera dokonuje się zatem w majestacie władzy cesarza Franciszka Józefa. Młodzieniec konstatuje wszem wobec, że zarzucany mu czyn jest dość błahy w porównaniu z innymi jego przewinieniami i bez oporu oddaje się w ręce żołnierza. Jak zauważa, paradoksalnie wręcz uratował mu życie, jako że oficer sprawił, że nie popełnił on samobójstwa. Stąd ze spokojem wyciąga do niego ręce w celu nałożenia na nie kajdan. Po raz ostatni patrzy na Biankę, machającą z parowca chusteczką. Figury salutują mu zaś w milczeniu.
Rolę narratora w opowiadaniu pełni główny bohater, mężczyzna o imieniu Józef. Wspomina on czasy wczesnej młodości, gdy był maturzystą. Wtedy latem jego siostrze urodziło się dziecko. Po niełatwym połogu wyjechała ona do sanatorium. Siostra mieszkała wraz z mężem Karolem i nowo narodzonym synkiem w jednym domu ze swoimi rodzicami i z Józefem. Z powodu nieobecności ojca i pracy dziadków w sklepie niemowlęciem zajmuje się w tym czasie mamka. W zajęciu tym wspierają ją jeszcze dwie służące. Obrazy towarzyszące opisowi ich zadań eksponują kobiecość każdej z nich oraz atmosferę charakterystyczną dla przestrzeni dostosowanej do potrzeb niemowląt.
Józef często odwiedza miejscowy kinoteatr, spędzając w nim czas do późnej nocy. Jego fascynację wzbudza moment wyjścia z ciemnej sali do reprezentacyjnego, niezwykle jasnego holu. Uwagę bohatera zwracają tam kasjerka oraz strażak, strzegący bezpieczeństwa pożarowego budynku. Oboje są zmęczeni. Kobieta, pracująca w kinie do późnych godzin nocnych, przypomina Józefowi fantom. Według niego w obiekcie znajduje się tylko jej ciało, a dusza przygotowuje się już w domu do położenia się spać. Kolejne interesujące wrażenie wzbogaca Józefa w chwili wyjścia na ciemną ulicę. Bohater spaceruje, zachwycony atmosferą lipcowej, pełnej gwiazd nocy. Do jej opisu wykorzystuje liczne skojarzenia, np. związane z astrologią czy z architekturą. W końcu dociera do domu. Wspominając te chwile, przedstawia różne kadry z życia rodzinnego, zwłaszcza utrwalone w jego wyobraźni jako momenty przejścia między jawą a snem. Wśród nich wymienia m.in. symptomy bezsenności Karola, z którym spał w jednym pomieszczeniu, chrapanie ojca słyszalne ze znacznie oddalonego pokoju, czy mamkę w oświeconej, sąsiedniej izbie, opiekującą się synkiem siostry. Józef zasypia, a gdy się budzi, zaskakuje go świt.
Bohaterem i narratorem opowiadania jest Józef. Wspomina on przeszłość, odnosząc się do okresu swojej wczesnej dorosłości, gdy był maturzystą. W trakcie wakacji jego siostrze, mieszkającej wraz z mężem Karolem w jednym lokum z nim i ich rodzicami, urodził się synek, „maleńkie, dąsające się, kwilące stworzonko”. Ze względu na opiekę nad dzieckiem w domu było sporo kobiet. Józef w żartobliwym tonie wspomina w tym kontekście o „powrocie do stosunków prymitywnych”. Nazywa jednak w ten sposób nie brak kultury najbliższych, a początkowy stan rozwoju dziecka siostry i związane z tym jego potrzeby, wymagające wsparcia innych. Jej znakami są np. pranie pieluszek czy obnażone kobiece piersi, wypełnione mlekiem.
Po niełatwym porodzie siostra Józefa wyjeżdża do sanatorium w celu wzmocnienia zdrowia. Wówczas jej mąż w domu jedynie śpi i je posiłki, nie angażując się w opiekę nad synem. Rodzice kobiety z kolei do wieczora pracują w sklepie, który prowadzą w kamienicy przy rynku (na piętrze w tym samym budynku znajduje się zaś wspólne mieszkanie całej rodziny). Z tego powodu chłopcem zajmuje się mamka. Józef zwraca uwagę na władcze cechy, uwidaczniające się w jej tożsamości jako przedstawicielki płci pięknej żywiącej cudzego potomka. W opiece nad synem siostry bohatera pomagają jej jeszcze dwie służące. W wyobraźni Józefa dom rodzinny wypełnia „aromat kobiecości i macierzyństwa”, który sprzęga się w jego myślach z naturą dojrzałego, lipcowego lata. Spersonifikowane firanki, za sprawą dynamiki widocznej w aktywnościach kobiet opiekujących się dzieckiem, ruszają się „przerażone”. We wnętrzu unoszą się pyłki i płatki kwiatów, wlatujące do mieszkania przez otwarte okno. Świat, którego znakami są różnorodne przejawy przestrzeni, wydaje się zlewać w homogeniczną całość.
Latem Józef spędza wieczory w miejscowym kinoteatrze. Seanse fascynują go do tego stopnia, że ogląda wszystko, co jest emitowane – aż do ostatniej prezentacji. W trakcie opuszczania pomieszczenia uwagę bohatera pochłania światłocień widoczny podczas wychodzenia z sali, w której znajdują się przygaszone lampy. Na plakacie powieszonym w holu Józef ogląda Astę Nielsen, znaną na początku XX wieku duńską gwiazdę kina niemego.
Bohatera intryguje kasjerka, którą obserwuje. Według niego ciało kobiety to „powłoka jej, fantom”, gdyż z powodu senności duchem znajduje się ona w swoim domu i przygotowuje się do nocnego odpoczynku. Józef uważa, że w wyobraźni „krzątała się teraz zapewne w swym pokoiku koło rozścielonego łóżka, które czekało na nią, jak łódka, by unieść ją między czarne laguny snu, w zawikłania sennych przygód i awantur”. Oniryczna wizja młodzieńca łączy jej wytchnienie z bogactwem emocji przypominających sceny z filmów. Kobieta uśmiecha się do znużonego „sierżanta straży ogniowej”, czyli strażaka strzegącego bezpieczeństwa pożarowego kina. Do wyjścia prowadzą bohatera szklane drzwi. Silne oświetlenie westybulu sprawia, że nie widać przez nie, jaka jest pora dnia. Stąd przejście z jednej przestrzeni do drugiej stanowi kolejny moment zaskoczenia. Józefa fascynuje dostrzegany w takich okolicznościach bezkres zjawisk nocy lipcowej i potencjał przygód związanych z jej przeżywaniem. Wskazuje przy tym na rozmaite kontrasty: między „bezmiarem nocy lipcowej” a własną „wątłością i bladością” oraz samotnością, pomiędzy opuszczeniem „bezpiecznej przystani” kinowego holu a trudnością odnalezienia „portu”, czyli domu. W tym hiperbolicznym wyobrażeniu powrót do mieszkania staje się „czarną odyseją”, która może trwać wiele lat.
Według bohatera topografia przestrzeni w czasie lipcowej nocy nie została jeszcze rozpoznana. Samo zaś jej uchwycenie słowami sytuuje się w kręgu niewyrażalnych znaczeń: „Noc lipcowa! Z czym by ją porównać, jak opisać? Czy porównam ją do wnętrza ogromnej czarnej róży nakrywającej nas snem stokrotnym tysiąca aksamitnych płatków? Wiatr nocny rozdmuchuje do głębi jej puszystość i na dnie wonnym dosięga nas spojrzenie gwiazd. Czy porównam ją do czarnego firmamentu naszych przymkniętych powiek, pełnego wędrujących pyłów, białego maku gwiazd, rakiet i meteorów? A może porównać ją do długiego jak świat, nocnego pociągu, jadącego nieskończonym czarnym tunelem? Iść przez noc lipcową, to przedzierać się z trudem z wagonu do wagonu, pomiędzy sennymi pasażerami, wśród ciasnych korytarzy, dusznych przedziałów i krzyżujących się przeciągów. Noc lipcowa! Tajemny fluid mroku, żywa, czujna i ruchliwa materia ciemności, nieustannie kształtująca coś z chaosu i każdy kształt natychmiast zarzucająca!”. Józef porównuje zatem lipcową noc do wielkiej czarnej róży, do czarnego firmamentu widocznego pod zamkniętymi powiekami czy do długiego nocnego pociągu. Jednocześnie bohater uważa, że żadna z tych jakości nie określa obiektu jego opisu na stałe, gdyż uobecniona w nim struktura znaczeniowa jest zmienna.
W deskrypcji nocy, częstokroć spersonifikowanej, uwidacznia się charakterystyczna dla prozy Schulza estetyka przepełnienia. Eksponuje ona aurę nabrzmiewania, typową dla dojrzałego lata, i różnorodność tego okresu. Fantazja Józefa obejmuje m.in. skojarzenia związane z architekturą (w tym z labiryntem, który przypomina miasto nocą), z astronomią obejmującą też przy okazji fizykę czy z roślinnością. W sennej atmosferze – obok całościowo postrzeganych obiektów – percepcja Józefa odbiera także różnorodne rudymenty doświadczeń: „[…] urywki rozmów zostawione przez nocnych wędrowców, [...] zgubione takty śmiechu, pasma szeptów, których powiew nocy nie rozprószył, [...] aksamitny gorący pocałunek zgubiony w przestrzeni przez usta pachnące”. Wśród przechodniów można wtedy dostrzec osoby, które na wszelki wypadek noszą parasole chroniące przed „deszczem gwiazd i meteorów”. Oddają się one beztroskim dywagacjom, przyrównanym do warkoczy. Widać też groźnych ludzi o „konspiracyjnym spojrzeniu” czy trzymających przy sobie ukryte w laskach szpady. W owej wielości wyróżnia się stała cecha lipcowej nocy, którą tworzy fantastycznie gwieździste niebo, obrazujące jej potęgę. W takim nastroju o bardzo późnej porze Józef wraca do domu.
Zauważając, że Karola jeszcze nie ma, bohater przypomina sobie częsty związany z nim obraz, gdy widział go zmęczonego, przychodzącego do mieszkania w nocy. Wówczas Józef się wybudzał i zaspany dostrzegał jego wieczorne rytuały. Karol cierpi na bezsenność. Józefa martwią wydawane przez niego dźwięki, świadczące o przeżywanych emocjach. Stąd czasem w takich sytuacjach mówił mu o swoim niepokoju. Ale szwagier wówczas milczał, co oznaczało, że wreszcie zdołał zasnąć. Wskazywało na to chrapanie.
W sypialni Józefa latem okno pozostaje otwarte. Do pomieszczenia zdaje się wchodzić przerastająca formę materia nocy, emanująca przyjemnym chłodem i orzeźwiającym, silnym o tej porze zapachem jaśminu. Owa materia w czasie snu jawi się bohaterowi jako martwy byt, szukający ujścia we wnętrzu domu, kojarzącym się z życiem.
Ciąg komunikacyjny w mieszkaniu rodziny Józefa tworzy amfiladę. Stąd w pokoju, w którym bohater śpi, dostrzega on zaświecone światło w kolejnym pomieszczeniu, gdzie z opiekunką przebywa syn jego siostry. Doświadczana przez dziecko atmosfera anielskiej szczęśliwości kontrastuje z aurą panującą za oknem i „demonami nocy”, władnymi zaatakować przestrzeń bezbrzeżnego bezpieczeństwa. Dwa pokoje dalej, z drugiej strony, znajduje się sypialnia rodziców. Józef słyszy chrapanie ojca. W takiej atmosferze mieszkańcy domu trwają aż do świtu. Sen stanowi czas odpoczynku nawet dla osób chorych i cierpiących. Bohatera fascynuje także moment przejścia między dniem a nocą oraz między nocą a dniem, który kojarzy mu się ze spuszczaniem i podnoszeniem kurtyny w teatrze. Józef nazywa tę chwilę antraktem. W tym ujęciu każdy dzień i każda noc jawi się jako spektakl. Największy moment zaskoczenia stanowi jednak doświadczenie człowieka po przebudzeniu, gdy dostrzega jaskrawy kontrast między ciemnością w czasie snu a rozświetlającą się przestrzenią: „Budzisz się, przestraszony, z uczuciem, żeś coś zapóźnił i w samej rzeczy widzisz na horyzoncie jasną smugę świtu i czarną konsolidującą się masę ziemi”.
Józef wraca z matką z letniska. Udają się do domu podróżną karetą. Wraz z nastaniem nocy po drodze wjeżdżają do lasu. Podróżują w ciemności, gdyż woźnica nie może zapalić latarni. W końcu docierają do domu. Czekający na nich Jakub, głowa rodziny, przebrany jest za rycerza, przypominając przy tym św. Jerzego. W swoim monologu wypowiada się on krytycznie o służącej Adeli. Zarzuca jej m.in. małostkowość i udaremnianie jego poczynań. W odpowiedzi na to dziewczyna źle wyraża się o Jakubie, gdyż zabiera on z domu… sok malinowy i daje go strażakom. Przy okazji okazuje się, że ojciec Józefa sam stał się jednym z nich. Pełni on rolę ich kapitana. Adela narzeka na natarczywe zachowania strażaków i to, że utrudniają jej pracę. Jakub z kolei ocenia ich wysoko. Swoje stanowisko motywuje tym, że nie są oni zwykłymi członkami służb, a szlachetnymi przedstawicielami rodu salamander, istot zamieszkujących żywioł ognia. Chce, aby z jego pomocą odkryli oni w sobie swoją wzniosłą tożsamość. Ich niefrasobliwość ojciec Józefa tłumaczy tym, że zadają się oni z ludźmi, czyli niższymi istotami. Wspomina on także o planie odbycia z nimi uroczystej uczty. Jako pokarm mają być podawane na niej… bułki maczane w soku malinowym.
Żona Jakuba wyraża uznanie dla jego niecodziennej roli. Strażaków ocenia powierzchownie, zwracając uwagę na ich atrakcyjny wygląd i wyszukane maniery. Głos na temat salamander zabiera także subiekt Teodor. Formułuje on stanowisko podobne do tego wyrażonego przez Adelę. Akcentuje, że strażacy są dziecinni i niezdolni do gaszenia pożarów. Stąd muszą ich w tym zastępować kominiarze i milicjanci.
Przywołani przez Jakuba strażacy nagle zjawiają się w mieszkaniu. Na jego rozkaz zabierają sok malinowy i uciekają. Wkrótce po tym Jakub wchodzi na parapet. Okazuje się, że pod kamienicą strażacy przygotowali dla niego trampolinę, która ma umożliwić mu bezpieczne wyskoczenie przez okno. Ku oniemieniu domowników tak też się dzieje. Bliscy są zachwyceni prawidłowo wykonanym skokiem Jakuba i biją mu brawo. Następnie bohater odchodzi ze swoim oddziałem w nieznanym kierunku.
Rzecz dzieje się na początku października. Bohater-narrator o imieniu Józef wraca wraz z matką z letniska, czyli z miejscowości wypoczynkowej. Jej nazwa nie jest wymieniona. Można jednak przypuszczać, że chodzi o Krynicę-Zdrój. Wskazują na to podane przez narratora szczegóły związane z topografią terenu. Wspomina on bowiem, że owo letnisko leży „w sąsiednim departamencie kraju, w lesistym dorzeczu Słotwinki”. Słotwinka jest zaś nazwą znanego krynickiego źródła. Józef zwraca uwagę na gęste zalesienie terenu, obecność licznych strumieni i innych zjawisk otaczającej go przyrody. Podróżuje on wraz z matką landarą, czyli dużą podróżną karetą z miejscami do spania. Doświadczenie to opisuje następująco: „Mając jeszcze w uszach szelest olszyn przetykany świegotem ptaków, jechaliśmy w wielkiej starej landarze, rozrosłej ogromną budą, jak ciemną rozłożystą gospodą, stłoczeni wśród tobołków, w głębokiej, aksamitem wyścielanej alkowie, w którą karta po karcie zapadały przez okno kolorowe obrazy pejzażu, jakby tasowane powoli z ręki do ręki”.
Bohaterowie mijają przejście graniczne (zapewne chodzi o rubieże Austro-Węgier). Podróż Józefa z matką przebiega w sposób typowy dla jazdy karetą na długich trasach, obejmuje więc postoje. Landara wydaje się przy tym spersonifikowana. Po drodze matka Józefa płaci myto, czyli należność za przejazd lub za przewiezienie towarów. Bohaterowie przez długi czas podróżują wśród monotonnych obrazów jesiennej przyrody: „Wjechaliśmy w zwiędłą nudę ogromnej równiny, w spłowiałe i blade wianie, które otwierało tu nad żółtą dalą swą błogą i mdłą nieskończoność. Jakaś późna i ogromna wieczność wstawała z wyblakłych dali i wiała”. Tymczasem Józef i matka wraz z woźnicą wjeżdżają do lasu.
Opisując ciemniejącą przestrzeń, bohater zwraca uwagę na brak wilgoci. Drzewa, jakie obserwuje, kojarzą mu się wysuszonym tytoniem znajdującym się w cygarach. Według Józefa las pachnie tabaką. Okazuje się, że woźnica nie ma zapałek i nie może zaświecić latarni. Bohater z matką podróżują więc w mrocznej atmosferze nocy. W końcu rodzicielka Józefa zasypia. Postaci wydają się funkcjonować poza czasem, mając dostęp do jego odmiennych wymiarów. Nagle kareta pojawia się w mieście, tuż pod bramą do rodzinnej kamienicy bohatera. Józef jest wówczas tak zmęczony, że zasypia na schodach przed wejściem do mieszkania. Znajduje się w stanie zawieszenia między jawą a snem. Z takiej też perspektywy formułuje swoją relację. Zastrzega się jednak, że nie może przy tym odróżnić ponad wszelką wątpliwość tego, co wydarzyło się naprawdę, od tego, co stało się wytworem jego wyobraźni, zapełniającej luki w pamięci. Dodaje także, że to, co zaobserwował, mogło mieć miejsce nie po powrocie z letniska, a kiedy indziej. Józef przywołuje zatem wspomnienia dotyczące wydarzeń z bliżej nieokreślonego czasu, choć nie wiadomo, czy w ogóle do nich doszło. Tym samym nieznany jest stopień ich prawdziwości. Opisane wydarzenia rozpoczyna kłótnia jego ojca, Jakuba, ze służącą Adelą.
Bohater z zaskoczeniem dostrzega go w zbroi rycerza. W ręce trzyma on tarczę, a jego głowę ochrania hełm. W owej niecodziennej roli przypomina św. Jerzego, przedstawianego na obrazach jako starożytnego wojownika. W takim przebraniu wygłasza on monolog, w którym krytycznie ocenia postawę służącej Adeli: „– Niestety, Adelo – mówił, ojciec – nigdy nie miałaś zrozumienia dla spraw wyższego porządku. Wszędzie i zawsze krzyżowałaś moje poczynania wybuchami bezmyślnej złości. Ale zakuty w zbroję, drwię sobie dziś z twego łaskotania, którym doprowadzałaś bezbronnego do rozpaczy. Bezsilna wściekłość ponosi dziś twój język do godnej pożałowania swady, której prostactwo i niewybredność miesza się z tępotą. Wierz mi, że napełnia mnie ona tylko smutkiem i politowaniem. Pozbawiona szlachetnego polotu fantazji, pałasz nieświadomą zawiścią do wszystkiego, co wznosi się ponad pospolitość”. Jakub zarzuca jej zatem m.in. brak zrozumienia dla wyższych wartości, głupotę, prostactwo i to, że udaremnia jego wzniosłe inicjatywy. Wprost stwierdza, że przejawiając takie cechy, wzbudza w nim litość. Jednocześnie przyznaje przy tym, że jest podatny na jej urok. Jednak tym razem przed łaskotkami Adeli chroni go zbroja.
Służąca zarzuca Jakubowi w obecności jego żony, że zabiera z domu sok malinowy i daje go strażakom. Wypowiedź Adeli jest bardzo emocjonalna, co sprawia, że błaha sytuacja urasta w jej relacji do przejmującego dramatu. Formułując swoje pretensje, wyraża ona pogardę dla postawy Jakuba: „– Zabiera cały nasz sok! Wynosi z domu wszystkie butle z sokiem malinowym, który usmażyłyśmy razem tego lata! Chce go dać tym nicponiom pompierom do wypicia. I w dodatku obsypuje mnie impertynencjami. – Adela zaszlochała krótko. – Kapitan straży ogniowej, kapitan urwipołciów – wołała, mierząc ojca nienawistnym spojrzeniem”. Przy okazji dowiadujemy się, że Jakub jest w tym gronie kapitanem. Swoimi słowami Adela dowodzi tego, że zapomina, że pracuje w domu Jakuba, będąc jego podwładną. Służąca narzeka na zachowanie strażaków, którzy według niej okupują kamienicę rodziny, utrudniając jej codzienne obowiązki. Przekonuje ona, że są natarczywi do tego stopnia, że z ich powodu nie może swobodnie wychodzić z mieszkania, a później do niego wracać. Adela gardzi strażakami i czuje do nich wstręt. Wypowiada się na ich temat z wykorzystaniem wyobrażeń animalistycznych. Upodabniają one strażaków do królików, psów i indyków. Służąca poddaje ich także reifikacji. Stąd hełmy mężczyzn nazywa „mosiężnymi puszkami”, a twarze „czerwonym bezwstydnym mięsem”.
W odpowiedzi na stanowisko Adeli Jakub stwierdza, że to, w jaki sposób mówi ona o strażakach, świadczy o jej ograniczonych horyzontach umysłowych. Według ojca Józefa należą oni do szlachetnego rodu salamander, czyli istot mieszkających w żywiole ognia. Wedle przekonania Jakuba błędem było to, że posiadający nadprzyrodzone powołanie strażacy oddali się służbie ludziom. Sądzi on, że społeczeństwo w obecnym stadium rozwoju jest niegodne obcowania z nimi. Dlatego tłumaczy, że zachowania strażaków to konsekwencja nawiązywania przez nich relacji z niższymi istotami: ludźmi. Twierdzi też, że z powodu szlachetności wpisanej w tożsamość przedstawicieli rodu salamander nie smakuje im np. proste jedzenie przygotowywane dla nich przez woźną z miejscowej szkoły. Jakub uważa, że strażacy wymagają okazywania im najwyższej czci. Stąd planuje on wspólne ucztowanie z nimi jeszcze tej nocy w wystawnej sali należącej do Stauropigii, prawosławnej organizacji charytatywno-naukowej. W takiej atmosferze Jakub zamierza rozkoszować się wraz z reprezentantami rodu salamander… bułkami maczanymi w soku malinowym. Ojciec Józefa dopatruje się głębi w tożsamości strażaków. Wyjawia, że postanowił zostać ich kapitanem, by wznieść ród, z którego pochodzą, na wyżyny i wzbogacić go o nowe idee.
Słysząc słowa Jakuba, jego żona wyraża swoje uznanie dla niego, mówiąc: „– Jesteś cały odmieniony, […] jesteś wspaniały”. Z uszanowaniem wypowiada się ona na temat strażaków. Jednak w ich opisie zupełnie pomija aktywność w gaszeniu pożarów, do której zostali powołani. W zamian zwraca uwagę na charakteryzujący mężczyzn atrakcyjny wygląd, wysoką kulturę osobistą i to, że są oni gotowi do wspierania kobiet. Przekonuje, że wielokrotnie miała okazję tego doświadczyć. Jednocześnie żona Jakuba nie zgadza się, aby nie wracał on na noc do domu z powodu zaplanowanej uczty.
Jako kolejny głos na temat strażaków zabiera subiekt Teodor. Uważa on, że zachowują się oni jak dzieci, stąd często spędzają czas w ich gronie. Według niego są niezdolni do gaszenia pożarów. Nie znają oni siły wywołującego je żywiołu. W starciu z ogniem zachowują się skrajnie nieadekwatnie, choć jego niszczącej siły powinni być świadomi: „[…] szaleją z radości, klaszczą w ręce i tańczą jak dzicy”. Dlatego, gdy dochodzi do pożarów, muszą zastępować ich kominiarze i milicjanci. W opinii Teodora strażacy sprawdzają się jedynie jako uczestnicy zabaw i ludowych świąt. Subiekt zwraca też uwagę na ich lenistwo i ospałość. Strażacy często ukrywają się na strychach w domach ludzi i w miejscach takich odpoczywają. Upijają się przy tym… sokiem malinowym. Z tego powodu lokalna społeczność czuje do nich niechęć, czemu niejednokrotnie daje wyraz.
Niezależnie od stanowiska Jakuba Adela kategorycznie sprzeciwia się przekazywaniu soku malinowego strażakom. Tymczasem ojciec Józefa przywołuje ich gwizdkiem. Zjawiają się wówczas niezwłocznie – tak, jakby czekali na rozkaz tuż za drzwiami. Mają na sobie zbroje i hełmy, co dodaje powagi ich roli. Na znak Jakuba dwóch z nich zabiera wielką butlę z sokiem malinowym i ucieka. Dwóch kolejnych oddaje domownikom wojskowe ukłony, a następnie dołącza do pozostałych. Wszystko dzieje się tak szybko, że Adela nie jest w stanie im przeszkodzić.
Niezwłocznie po tym Jakub wskakuje na parapet i rozwiera ramiona. Za oknem mieszkania znajdującego się na pierwszym piętrze kamienicy widać rozświetlony w nocy rynek i tłumnie obecnych na nim ludzi. Pod budynkiem przedstawiciele rodu salamander „rozciągają w koło wielkie płótno żaglowe”, czyli trampolinę strażacką. Postawiony w takiej sytuacji Jakub wyskakuje przez okno. Jego bliscy, w tym nawet wrogo nastawiona do niego służąca, są zachwyceni obserwowanym obrazem do tego stopnia, że spontanicznie klaszczą w dłonie. Skok Jakuba okazuje się udany. Po zejściu z trampoliny staje on na czele oddziału strażaków i maszeruje wraz z nimi w nieznanym kierunku.
Józef, bohater a zarazem narrator historii, przedstawia swojego ojca Jakuba jako naukowca. Opracował on dzieło pt. „Zarys ogólnej systematyki jesieni”, w którym poddał analizie tytułową porę roku w kontekście najbliższej mu przestrzeni. Jak się dowiadujemy, przeżywany przez niego obecnie czas między latem a zimą trwa dłużej, niż powinien, i jest naznaczony chorobą. Stan ten okazuje się uwarunkowany osobliwym oddziaływaniem na przestrzeń jednej z lokalnych instytucji. Otóż na miejscu znajduje się opuszczone muzeum. Choć ma ono bogatą tradycję, sięgającą XVIII wieku, od samego początku nie cieszyło się uznaniem wśród miłośników sztuki. Jego zbiory nigdy nie były ciekawe, a ich wartość znacząco przeszacowywano. W końcu obiekt zamknięto. Mimo to eksponaty pozostały w środku, niszczejąc w złych warunkach. Widzimy więc np. obrazy batalistyczne, w tym ukazujące bitwy morskie, ale też sceny rodzajowe. Panująca w opuszczonym muzeum atmosfera obfitości eskaluje do tego stopnia, że wychodzi poza jego mury. Wpływa w ten sposób na obecną porę roku, czyli jesień. W źle przechowywanych dziełach uzewnętrznia się proces rozkładu materii organicznej. Rozprzestrzenia się ona poza murami budynku. Stąd piękno okolicy zostaje skażone chorobą. Mimo to posiada ono znaczące walory estetyczne.
Antropomorfizowane obrazy wydają się rozpaczać z powodu własnego położenia. Żadne wysiłki promotorów sztuki nie zdołały bowiem doprowadzić do tego, by zwrócić na nie uwagę odbiorców. Malowidła te oddziałują na obecną porę roku. Za sprawą jej odmienności Jakub nazywa ją „drugą pseudojesienią” oraz „drugą jesienią”. Bohater dostrzega zachodzącą na jego oczach metamorfozę natury. Opisując swoje doznania, wykorzystuje wyobrażenia związane z rozmaitymi postaciami papieru, takimi jak np. prospekty czy confetti. Kojarzy mu się z nimi lotność jesiennych liści. Odwołuje się też przy tym do motywów związanych z teatrem, eksponujących rozmach oraz zmienność obecnej pory roku, jak chociażby kulisy czy kostiumy. Niezależnie od wcześniejszych zastrzeżeń, uwydatniających brzydotę „drugiej jesieni”, narrator docenia jej piękno.
Narrator o imieniu Józef przedstawia swojego ojca, Jakuba, jako naukowca, który prowadzi studia nad meteorologią porównawczą. Wskazuje, że tego rodzaju prace – obok innych, podobnych, realizuje on w rzadkich chwilach wytchnienia w swoim burzliwym życiu. Owe studia dotyczą w jego przypadku najbliższej przestrzeni, pełnej osobliwych zjawisk. Swoje przemyślenia zawarł w dziele „Zarys ogólnej systematyki jesieni”, w którym przedstawił istotę tytułowej pory roku i jej lokalny koloryt.
Jakub dochodzi do wniosku, że obecna jesień przeciąga się ponad miarę wskutek toksycznej atmosfery panującej w opuszczonym miejscowym muzeum. Znajdujące się w nim dzieła stanowią bezwartościowe malowidła. Zainteresowanie nimi ze strony odwiedzających od zawsze było znikome, co z czasem doprowadziło do zamknięcia instytucji. Stąd ewokowana przez nie aura nabrzmiewa wewnątrz budynku. Eskaluje do tego stopnia, że wychodzi poza mury, roznosząc się na okoliczną przestrzeń. Ta w rezultacie staje się na swój sposób zanieczyszczona specyficzną atmosferą muzeum, co przypomina skażenie terenu chorobą. Józef tłumaczy to, odnosząc się do pionierskich ustaleń Jakuba: „On pierwszy wyjaśnił wtórny, pochodny charakter tej późnej formacji, nie będącej niczym innym, jak pewnego rodzaju zatruciem klimatu miazmatami przejrzałej i wyradzającej się sztuki barokowej, stłoczonej w naszych muzeach. Ta rozkładająca się w nudzie i zapomnieniu sztuka muzealna przecukrza się, zamknięta bez odpływu, jak stare konfitury, przesładza nasz klimat i jest przyczyną tej pięknej, malarycznej febry, tych kolorowych deliriów, którymi agonizuje ta przewlekła jesień. Piękno jest bowiem chorobą, uczył mój ojciec, jest pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu, wstającą z głębi doskonałości i witaną przez doskonałość westchnieniem najgłębszego szczęścia”.
Energia emanująca z mało interesujących dzieł kojarzy się więc Jakubowi z rozkładem materii organicznej. W jej opisie posługuje się on m.in. wyobrażeniami zaczerpniętymi ze sztuki kulinarnej. Ich znakiem jest tu „przesłodzona” twórczość, która trwa samoistnie, czyli bez odbiorcy. Z czasem nabrzmiewanie wpisanego w nią przekazu oddziałuje na przestrzeń. Choć jesień wiąże się z zamieraniem natury, jednocześnie towarzyszy jej wielobarwność. Nawet powolna śmierć przyrody konstytuuje pewnego rodzaju piękno. Pozostaje ono skażone, lecz jego źródło to i tak doskonałość.
Józef opisuje historię miejscowego muzeum. Jego początki sięgają XVIII wieku i wiążą się z działalnością oo. bazylianów. Bohater nie ceni znajdujących się w obiekcie zbiorów. Jego zdaniem są one bezwartościowe i nie przetrwały próby czasu. Dlatego z ironią stwierdza, że bazylianie „obdarzyli miasto tą pasożytniczą naroślą, obciążającą budżet miejski nadmiernym i nieproduktywnym wydatkiem”. Kolejni włodarze, kierujący się zasadą gospodarności, zdecydowali się sprzedać muzeum. Jednak przedsięwzięcie to nie rozwiązało problemu długoterminowo i ostatecznie obiekt został zlikwidowany. Przy okazji wyszło na jaw, że umieszczone w nim eksponaty mają niewielką wartość, a część z nich to falsyfikaty. Jak wyjaśnia Józef, „muzeum to nie zawierało ani jednego obrazu pierwszorzędnego mistrza, ale za to całe kolekcje trzecio- i czwartorzędnych, całe szkoły prowincjonalne, tylko fachowcom znane, zapomniane, ślepe uliczki historii sztuki”. Wraz z bohaterem oglądamy obrazy znajdujące się w opuszczonym muzeum.
Syn Jakuba zwraca uwagę na interesujący paradoks. Choć instytucję tę prowadzili zakonnicy, sporo prac ma treść batalistyczną. Ich stan zresztą jest daleki od idealnego. Świadczą o tym „zetlałe od starości płótna” czy znajdujące się na nich „zadymione i pociemniałe” powierzchnie. Zła kondycja malowideł wynika z tego, że były one przechowywane w zawilgoconych pomieszczeniach, wypełnionych złej jakości powietrzem. Statki na nich wydają się rozkładać na tle wody w dosłownym znaczeniu tego określenia, a wrażenie to potęguje przedstawiona na obrazach przestrzeń. Zaprezentowane na nich łodzie nie mają możliwości opuszczenia zatok, w których się znajdują. Pochodzą bowiem z nieistniejących już republik. Podobnie wyglądają na tych „dziełach” ledwie już widoczne konne potyczki.
Kolejne obrazy ukazują szkołę neapolitańską w malarstwie. Uwagę na pejzażach zwraca przyciemniona przestrzeń. Wywołuje ona w bohaterze stan melancholii. Zauważa on, że świat, jaki przedstawiają malowidła, już nie istnieje i został uchwycony w ostatnim możliwym momencie. Bohater przygląda się także scenkom rodzajowym. Widzi ludzi w trakcie zabawy, służących przy pracy, sprzedawców ptaków, małe Turczynki przygotowujące ciasta, chłopców z gołębiami czy osoby grające w karty. Józef bez ogródek nazywa obejrzane malowidła „rupieciarnią starego piękna”. Upływający czas, złe warunki przechowywania i to, że obrazami tymi przez lata właściwie nikt poważnie się nie interesował, sprawiają, że ich obecny stan jest efektem „bolesnej destylacji”.
Jakub zauważa, że malowidła są spersonifikowane. Nie dziwi go więc to, że w obecnej formie dzieła te muszą rozpaczać. Na nic zdały się różne przedsięwzięcia mające na celu ich promowanie, takie jak licytacje, wyprzedaże czy oczekiwania co do wzrostu wartości. Uosobione obrazy trwają zatem w stanie bezsilności, którą poprzedziła płonna nadzieja, że uda im się zwrócić czyjąś uwagę. Tego rodzaju dzieł jest po prostu zbyt dużo. Prezentując niski poziom artystyczny, nie mają szans na to, aby czymkolwiek się wyróżnić.
Jakub dochodzi do wniosku, że sprzeciw antropomorfizowanych prac malarskich zamkniętych w murach muzeum jest przyczyną zaistniałych zjawisk atmosferycznych. Porę roku, której rozliczne znaki widać na niebie, bohater nazywa „drugą jesienią” oraz „drugą pseudojesienią”. Różni się ona zasadniczo od zwykłej jesieni. Jak wyjaśnia Jakub, „ta druga jesień naszej prowincji nie jest niczym innym jak chorą fatamorganą, wypromieniowaną w wyolbrzymionej projekcji na nasze niebo przez umierające, zamknięte piękno naszych muzeów”.
Bohater zwraca uwagę na zmienność jesieni jako pory roku. Do jej opisu wykorzystuje skojarzenia związane z papierem. Wśród nich wymienia m.in. prospekt, czyli ulotkę o treści informacyjno-reklamowej o doraźnie obowiązującym przekazie. Ta forma druku przypomina niestabilne w swojej postaci jesienne liście. W podobnym kontekście pojawia się tutaj tektura, będąca twardszą formą papieru. W jesiennym obrazowaniu Jakub wykorzystuje także motywy związane z teatrem. Opisywana pora roku – rzecz jasna, w swojej „drugiej” odsłonie – kojarzy mu się więc m.in. z trupą „kłamiącą poezją”, z atmosferą za kulisami, z porzuconymi kostiumami, z pociąganiem za sznury kurtyny czy z maskami. Jednocześnie jesienne niebo przypomina bohaterowi postrzępione broszury, co może obrazować warstwowe chmury uchwycone w momencie przed deszczem.
W dalszej części narracji pojawia się porównanie jesieni do epoki aleksandryjskiej. Stanowi ono nawiązanie do ówczesnej ery kalendarzowej. Początek roku miał w niej miejsce pod koniec sierpnia, na niedługo przed jesienią. Zostaje ona skojarzona z ogromną biblioteką o „jałowej mądrości”. Może zatem pomieścić w sobie wiele znaczeń, choć ich jakość wzbudza istotne zastrzeżenia. To zarazem czas kojarzący się z jesienią życia, obejmującą „starcze poranki”, do których odsyła także pergamin. Jest on skórą zwierzęcą, jaką po odpowiednim wyprawieniu wykorzystywano przed laty do pisania. Jesienne przedpołudnia kojarzą się z kolei z palimpsestami. To starożytne lub średniowieczne zapiski utrwalone na papirusie bądź pergaminie, z których starto wcześniejszy tekst, by wykorzystać je ponownie do kolejnych notatek. Jesień zostaje porównana również do bibliotekarza będącego „starym filutem”, a więc do znającego się na książkach żartownisia i spryciarza, doświadczonego za sprawą wieku i wieloletniego czytania. Lektura licznych dzieł jest częścią jego codzienności, o czym świadczy to, że przeglądając je, ma na sobie szlafrok. Sięgając po kolejne księgi, czerpie inspiracje z różnych epok i kultur, delektując się nimi niczym konfiturami. Na liście pośrednio wzmiankowanych przez niego pozycji pojawiają się arcydzieła literatury europejskiej, takie jak „Don Kichot” Miguela de Cervantesa czy „Robinson Crusoe” Daniela Defoe. Ale w rejestrze tym jest też nasza rodzima perła, czyli „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza (do którego odsyła tu Soplicowo). Jak się okazuje, wszystkie do tej pory opisane obrazy inspirowane są pracą Jakuba, zatytułowaną „Zarys ogólnej systematyki jesieni”. Odczytywał on ją bliskim. Józef zaś relacjonuje to, co zapamiętał ze spotkań z ojcem. Na fali uniesień związanych z własną twórczością chwilami Jakubowi udaje się zapomnieć o obecnej nieopodal służącej Adeli. Jej towarzystwo źle bowiem wpływa na poczucie bezpieczeństwa ojca Józefa.
Stosunkowo wysoka temperatura za sprawą frontu atmosferycznego z południa sprawia, że monotonia jesieni wciąż trwa. Wraz z upływem kolejnych dni wzrok przykuwa estetyka przestrzeni w tym czasie – wbrew opisanym wcześniej wrażeniom, eksponującym jej brzydotę. Stąd czytamy: „Jak bańki mydlane wstawały dni coraz piękniejsze i eteryczniejsze i każdy wydawał się tak do ostatnich granic wyszlachetniony, że każda chwila trwania była cudem przedłużonym nad miarę i niemal bolesnym”. Jednak mimo to wygląd drzew niepostrzeżenie się zmienia. W końcu zostają one już całkowicie pozbawione liści. Ich pozostałości przypominają narratorowi confetti, czyli wielobarwne kawałki papieru, którymi obsypywani są uczestnicy zabawy. Owe confetti zostają tu także skojarzone z pierzem ptaków takich jak paw czy mityczny feniks. Pierwszego wyróżnia okazały, kolorowy ogon. Drugi zaś po spaleniu się, będącym formą samounicestwienia, potrafi odrodzić się z popiołów. Opadanie ich piór przypomina narratorowi strącane z drzew jesienne liście.
W lipcu w handlu panuje martwy sezon – okres, w którym pojawia się niewielu kupujących. Narratorem-bohaterem w opowiadaniu jest Józef. Jego ojciec, Jakub, prowadzi w rynku sklep z tkaninami. Mieści się on na parterze w należącej do niego kamienicy. Na piętrze zaś mieszka z rodziną. Mężczyzna otwiera magazyn już o 5 rano. Jest bardzo zaangażowany w pracę. Dba o towary i o porządek. Jednak prowadzenie sklepu zaczyna go przerastać.
Do magazynu schodzą się subiekci. Pryncypał nie jest zadowolony z ich pracy. W przeciwieństwie do Jakuba nie postrzegają oni swojego zajęcia jako powołania i traktują ją lekkomyślnie. Toteż ojciec Józefa nie czuje przywiązania do sprzedawców. Jakub utyskuje na złe praktyki wśród osób zajmujących się handlem tkaninami. Zauważa na przykład, że kupcy nie umieją nawet odpowiednio ułożyć materiałów na półkach, wskutek czego sam znacząco się od nich różni. Wszystkie czynności związane z handlem tkaninami wykonuje bowiem z najwyższą dbałością. Tak też podchodzi np. do korespondencji służbowej. W czasie akcji opowiadania martwi go treść listu od Chrystiana Seipla, który wraz z synami prowadzi przędzalnie i tkalnie mechaniczne.
Ojciec Józefa, pracujący od wczesnego ranka do południa, jest już mocno umęczony. Toteż udaje się do mieszkania, by odpocząć. Czas ten zostaje nazwany sjestą południową. Subiekci spędzają ją na zabawach. Wykorzystują w tym celu oferowane w sklepie tkaniny. Służą im one m.in. do stawiania namiotów, budowania huśtawek czy trampolin. Mimo że sprzedawcy są dorosłymi mężczyznami, bawią się jak dzieci. Ich praktyki dostrzega żona Jakuba, lecz nie zwraca na nie uwagi. Po zakończeniu swawoli subiekci robią sobie drzemkę. Gdy się budzą i wracają do pracy, żartują z odwiedzającego sklep kmiotka. Z kurtuazją zadają mu pytania, jakich mężczyzna nie rozumie. Proszą go również o pomoc w otwarciu szuflady, której wysunięcie nie jest możliwe. Kiedy beztrosko dowcipkują z ubogiego klienta, nagle do sklepu przychodzi Jakub. Reaguje on silnym zaniepokojeniem na niestosowne zachowania subiektów, po czym niespodziewanie zamienia się w wielką muchę. W takiej postaci zaczyna latać po magazynie, bzycząc jak owad. W ten sposób komunikuje swoje pretensje. Zachowanie mężczyzny oraz wydawane przez niego dźwięki silnie irytują żonę i pracowników.
Jeszcze w tym samym dniu wieczorem wszystko wraca do normy i nikt nie nawiązuje do tego, co wydarzyło się kilka godzin wcześniej. Pryncypał pracuje do późnych godzin w asyście subiektów. Zastanawia się nad tym, co w przyszłości stanie się z magazynem. W najbliższym otoczeniu nie dostrzega nikogo, kto mógłby go zastąpić. Tymczasem do sklepu o bardzo późnej porze przychodzi spodziewany przez Jakuba gość, darzony przez niego uszanowaniem. Nie wiemy, jak ma on na imię. Stąd Józef nazywa go „czarnobrodym”. Nie wiadomo również, kim jest ten mężczyzna. Pewna wiedza na jego temat zostaje jednak ujawniona. Okazuje się, że pełni on funkcję reprezentanta Krajowego Związku Kredytorów. Choć jest już bardzo późno, mężczyźni rozkładają na biurku dokumenty. Wspólnie je analizują i prowadzą negocjacje, przy czym podjęte przez nich decyzje są znacznie bardziej korzystne dla „czarnobrodego” niż dla Jakuba. Z tego powodu ojciec Józefa wydaje się ukrywać poczucie porażki. Około 2 w nocy mężczyźni opuszczają sklep. Ich droga z magazynu do mieszkania Jakuba przeciąga się za sprawą wypitego przez nich alkoholu. W końcu rozlokowują się w domu kupca. Gdy zasypiają, toczą ze sobą walkę, lunatykując w tym samym czasie. Ich potyczka przypomina biblijne starcie Jakuba z Aniołem.
Nadchodzi kolejny dzień. Pryncypał jest w dobrym nastroju i pracuje w sklepie już od świtu. Okazuje się, że jego gość wyjechał bez pożegnania. Jakub z sukcesem kończy odpisywać na ważny list. Dowiadujemy się też o tym, że w jego życiu nadszedł czas na siedem lat pełnych obfitości w kupiectwie.
Akcja rozpoczyna się w upalny lipcowy dzień o godz. 5 rano. Bohater-narrator o imieniu Józef relacjonuje, że o tej porze, gdy inni jeszcze śpią, jego ojciec, Jakub, otwiera sklep na parterze we własnej kamienicy przy rynku. Na górze mieszka on wraz z rodziną. Rankiem tego dnia jest tak jasno, że słońce zdaje się oślepiać Jakuba. Drzwi do sklepu zabezpieczają żelazne sztaby oraz kłódki. O wczesnej godzinie następujące po sobie pory dnia przyjmują materialną formę. Wśród nich uwagę zwraca „świeżość poranka”. Z kolei ciemność poprzednich dni wciąż można jeszcze dostrzec ukrytą we wnętrzu sklepu, wśród towarów.
Dowiadujemy się o szczegółach związanych z asortymentem magazynu. Otóż jest to sklep bławatny, tzn. sprzedawane są w nim tkaniny. Jakub dba o oferowane towary, z którymi obchodzi się z najwyższym szacunkiem. Wśród nich można wymienić np. różne rodzaje wełny. Każdy materiał ma w jego magazynie swoje miejsce. Bale z tkaninami przypominają narratorowi ludzkie tułowia, stąd nazywa je „ślepymi kadłubami”. Obowiązki związane z pracą w sklepie zaczynają przerastać Jakuba. Subiekci nie wspierają go tak, jakby tego oczekiwał. W opinii ojca Józefa mają oni zbyt beztroski stosunek wobec wykonywanej pracy, jego „wielkiej sprawy”. Pryncypał zarzuca sprzedawcom bezideowość. Zarazem podkreśla ich naiwność, która wybrzmiewa tu jako pozytywna cecha. Ojciec, mimo że funkcjonuje wśród rodziny i pracowników, żyje w mentalnym odgrodzeniu od nich. Stan ten zostaje porównany do egzystencji zgodnej z regułą zakonu. Jakub jawi się przy tym jako samotny idealista. Dowiadujemy się także, że nigdy nie odstępuje on od swoich zasad. Na to pozwalają sobie jego konkurenci, jak np. firma Bałanda i Ska oraz inni kupcy, którzy w przeciwieństwie do niego nie są perfekcjonistami. Bohater narzeka na upadek całej branży obejmującej handel tkaninami. Jego przejawem jest chociażby to, że w wielu magazynach są one źle ułożone. Ponadto kupcy prowadzą korespondencję handlową, nie stosując się do zasad sztuki epistolografii. Co więcej, negocjują w sposób daleki od kurtuazji, nawet z kontrahentami zza granicy.
Posługując się wyszukanymi środkami językowymi w liście, Jakub stara się rozwiązać konflikt w interesach, który stanowi dla niego źródło zmartwienia. Stąd w ciągu kilku kolejnych dni namyśla się on nad treścią korespondencji. Chodzi o list do Chrystiana Seipla, prowadzącego z synami przędzalnie i tkalnie mechaniczne. Jak czytamy, „była to cięta odprawa dana nieuzasadnionym roszczeniom tych panów, replika urwana właśnie w decydującym miejscu, gdzie styl listu miał podnieść się do mocnej i dowcipnej pointy szczytowej, w momencie której następowało to spięcie elektryczne, wyczuwalne lekkim dreszczem wewnętrznym, a po którym już tylko opaść mógł zwrotem zrobionym z rozmachem, z elegancją, i już zamykającym i definitywnym”.
Do sklepu powoli schodzą się subiekci. Ich zaczerwienione twarze przypominają o tym, że na zewnątrz jest upalny, słoneczny dzień. Sprzedawcy, świadomi swoich przewinień, dostrzegają niewyrażone wprost niezadowolenie pryncypała z ich pracy. Stąd unikają z nim kontaktu wzrokowego. Jednocześnie nie są się w stanie przed nim usprawiedliwić w jakikolwiek sposób. Jakub pozostaje przy tym niewzruszony. Studiowanie dokumentów w pełni go pochłania. Tymczasem upał eskaluje i zostaje porównany do złotej bani przykrywającej cały glob ziemski. Nad biurkiem Jakuba jest tak jasno, że wydaje się ono płonąć. Stąd przebywający w sklepie ojciec Józefa nosi w nim okulary przeciwsłoneczne. Czuje się zdezorientowany zmienionymi barwami widzianych przedmiotów. Ma wrażenie „eksplozji kolorów”. Niezależnie od tego stara się kontrolować rozwój wypadków w sklepie. We wnętrzu magazynu uwagę zwracają dynamicznie zdobywające przestrzeń muchy.
Jakub, pracujący w upale od 5 rano do południa, jest już bardzo zmęczony. Stąd idzie odpocząć do mieszkania. Przerwa ta zostaje nazwana sjestą południową. Pod nieobecność ojca Józefa wolne mają także subiekci, co wykorzystują na beztroską zabawę. W swoich harcach używają sklepowych materiałów. Robią na nich fikołki, stawiają też przy ich pomocy namioty czy huśtawki. Rozkładają także nierozwijane od lat tkaniny, pachnące przeszłością. W przestrzeni sklepu unoszą się mole, puszki pierza i wełny. Wyczuwalna jest w nim również woń apretury, czyli substancji zabezpieczającej materiały. Zabawy subiektów przypominają rozbicie obozu. Wyczyniają oni harce, zawijając się w chłodne tkaniny. Udają przy tym mumie – na przekór temu sprawiając zarazem wrażenie, że są żywymi jednostkami miar, za pomocą których można weryfikować długość materiałów. Robią także z sukna osobliwe trampoliny i odbijają się na nich. W tym upalnym dniu używają również sklepowych materiałów jako wachlarzy. Po subiektach widać, że świetnie się bawią. Magazyn, pełen ruchu tkanin, w wizji narratora wydaje się unosić w powietrzu. Scena ta zostaje poddana uwzniośleniu i sakralizacji: „[…] sukna wstawały natchnione, subiekci wzlatywali z rozwianymi połami, jak prorocy, w krótkotrwałych wniebowstąpieniach”. Sklepowe materiały są przy tym poddane antropomorfizacji. Beztroska zabawa w połączeniu z powagą jej uświęcenia tworzy efekt komiczny. Groteskowość tego ujęcia polega też na tym, że subiekci są dorosłymi mężczyznami, a zachowują się jak dzieci. Wszystko widzi matka Józefa i żona Jakuba, która przymyka na to oko. Harce sprzedawców wieńczy drzemka.
Po przebudzeniu, gdy nadchodzi czas na właściwe zajęcia, pracownicy szukają kolejnych przygód. Są znudzeni, bo w sklepie nie ma ruchu. W takich sytuacjach mają w zwyczaju żartować z odwiedzającego magazyn człowieka spod miasta, który chodzi bez butów: „Zdarzało się wtedy, że kmiotek ze wsi, bosy i zgrzebny, przystawał we drzwiach sklepu z wahaniem, nieśmiało zaglądając do środka. Dla znudzonych subiektów była to gratka nie lada. Błyskawicznie spuszczali się z drabin, jak pająki na widok muchy, i wnet otoczony, ciągniony i popychany, zasypywany tysiącem pytań odcinał się chłopek z zawstydzonym uśmiechem indagacjom natrętów”. W odpowiedzi na jego życzenia sprzedawcy zdają mu pytania nieadekwatne do jego statusu społecznego, których mężczyzna nie rozumie. Pozorując wysoką kulturę osobistą, traktują go z wyższością. Człowiek ten nie umie właściwie zinterpretować ich zachowań i czuje się nimi onieśmielony. Subiekci proszą go o pomoc w otwarciu szuflady. Choć kmiotek bardzo się stara, czynność ta okazuje się niemożliwa do wykonania (zapewne wynika to z tego, że owa szuflada stanowi ozdobny front w meblach, pozorujący wysuwaną skrzynkę). Uwagę zwraca przy tym teatralność gestów sprzedawców.
Gdy subiekci beztrosko dowcipkują z ubogiego kmiotka, niepostrzeżenie do magazynu przychodzi pryncypał. Jego stan od razu wzbudza niepokój, na co matka Józefa reaguje słowami: „– Co ci jest, Jakubie? – zawołała bez tchu. Chciała go, zrozpaczona, uderzyć w plecy jak kogoś, kto się zadławił. Ale już było za późno”. Na oczach obecnych w sklepie osób przerażony Jakub zdaje się ulegać rozczłonkowaniu, po czym zamienia się w ogromną muchę. Tym sposobem staje się jednym z pospolitych owadów krążących po magazynie, różni się jednak od nich monstrualnym rozmiarem. Doświadczając takiej metamorfozy, jest zrozpaczony. Subiekci wraz z żoną Jakuba czują się zażenowani jego osobliwą rolą. Z tego powodu unikają między sobą kontaktu wzrokowego. Zaistniałe zdarzenie interpretują jako reakcję Jakuba na ich zachowania jako sprzedawców wobec kmiotka, które doprowadziły go do ostateczności. Dostrzegają w zaistniałym incydencie swoją winę, tkwiącą w braku szacunku dla Jakuba i jego wartości. Subiekci wraz z żoną pryncypała dochodzą do wniosku, że przy pomocy osobliwej metamorfozy usiłuje on rozwiązać narastający między nimi konflikt. Stoją na stanowisku, że zamieniając się w ogromną muchę, symbolicznie uzewnętrznia swoje uczucia związane ze świadomością bycia pogardzanym. Józef stwierdza również, że metamorfoza jego ojca może wynikać z oddziaływania na niego letniej pory roku, gdyż ma wówczas miejsce martwy sezon w handlu. Okres ten, za sprawą zmniejszonego ruchu w sklepie, znacząco odbiega bowiem od tego, do czego przyzwyczajony jest pryncypał. To zaś może przyprawiać go o poczucie odrealnienia.
Narrator konkluduje, że jego ojciec, przeobrażając się w owada, mści się na subiektach. Przyjęcie takiej roli wywołuje w nich irytację wskutek wydawanego przez niego dźwięku bzyczenia. Niepokój w bohaterach potęguje to, że Jakub generuje odgłosy z nieregularnością, podobnie jak każda mucha. Sprzedawcy w dźwiękach tych dopatrują się skargi ojca Józefa na ich zachowanie. Stąd narrator nazywa bzyczenie Jakuba „płaczliwym monologiem”. Współczucie subiektów i żony dla pryncypała jest jednak ograniczone. Z czasem nie mogą znieść jego zachowania. Uznają, że pogrążając się w cierpieniu, krzywdzi samego siebie.
Kupiec oczekuje, że bliscy i pracownicy okażą mu swoją empatię, co jednak się nie dzieje. Stąd Józef podsumowuje położenie ojca w słowach: „Czy już naprawdę nie było dlań innego wyjścia, jak rzucić się na oślep w ten stan żałosny i beznadziejny, i czy, popadłszy weń, ze swojej czy naszej winy, nie mógł znaleźć więcej hartu ducha, więcej godności, ażeby go znieść bez skargi?”. Uważa on, że we własnej rozpaczy powinien wykazać się większą powściągliwością. Postawa Jakuba doprowadza subiektów do ostateczności. W roli muchy irytuje ich do tego stopnia, że przez myśl przechodzi im chęć jego unicestwienia. Ostatecznie nie robią mu jednak krzywdy. Stan ojca Józefa wydaje się nie rokować zmian. Latając po sklepie, staje się on muchą w pełni znaczenia tego słowa.
Tymczasem jeszcze w tym samym dniu wieczorem sytuacja wraca do normy. Jakub znów więc jest w przyrodzonej mu ludzkiej postaci. Co więcej, nie widać po nim żadnej urazy. Jego bliscy z kolei nie nawiązują do tej sytuacji. Jakub oddaje się pracy przy dokumentach. Józef wskazuje jednak, że spokój jego ojca jest pozorny. Co ciekawe, w porównaniu do zajścia z Jakubem dużo silniejsze ślady w pamięci subiektów i żony kupca odciska wizyta kmiotka w sklepie. Józef z ironią nazywa go „kompromitującą osobistością”. W coraz bardziej zacierającej się wizji narratora wydaje się on wciąż znajdować w magazynie i podskakiwać na ladzie. Sprzedawcy bowiem, żartując z niego, zasugerowali mu, że pomoże im on w ten sposób w otwarciu szuflady (zapewne poprosili go o dociśnięcie blatu).
Wreszcie nadchodzi noc, a Jakub nadal przebywa w sklepie. W wyobraźni Józefa pory dnia się zacierają. Jego ojciec pracuje przy świetle lampy naftowej. Noc jawi się przy tym jako dominująca siła. Stąd skupienie pryncypała w takiej atmosferze wydaje się pozorne. Obok miejsca, gdzie siedzi, wisi obraz. Przedstawia on dwóch kupców. Pierwszy z nich, charakteryzujący się szczupłą sylwetką i o zaniedbanym wyglądzie, jest zwolennikiem sprzedaży na kredyt, co jednak wyraża w sposób daleki od entuzjazmu. Drugi zaś, będący otyłym mężczyzną, preferuje transakcje dokonywane gotówką. Prezentują oni dwie przeciwstawne postawy w handlu. Co ciekawe, Jakub pała niechęcią do handlarza oczekującego płatności za towary. W ten sposób wskazuje na to, że nie ma nic przeciwko kredytom kupieckim. Ale jego postawa pod tym względem nie jest jednoznaczna, ponieważ nie popiera on też zadłużania się. Jakubowi przyświecają jego osobiste antypatie względem podobnych osób jeszcze z czasów szkolnych. Dychotomia ta obrazuje nierozstrzygalne od pokoleń problemy kupiectwa.
Józef eksponuje symbolikę sklepu. Z perspektywy Jakuba funkcjonuje on jako swoisty artefakt kultury. Jak się okazuje, nie sposób zrozumieć głębię jego znaczeń. Stanowi on najważniejszy układ odniesienia w rzeczywistości ojca Józefa. Tworzy uniwersum skupiające wszystkie cechy otaczającego świata. I tak towary ułożone zgodnie z ich hierarchią obrazują patriarchalne stosunki, relacje międzypokoleniowe oraz dziedzictwo rodowe. Ale ów ład panuje tylko w dzień. W nocy w sklepie dominują natomiast nieczyste siły, będące wyrazem sprzeciwu wobec zastanego porządku. Wraz z kolejnymi porami roku w magazynie zmienia się asortyment. Towary jesienne przywołują na myśl związane z tym okresem krajobrazy i dźwięki. Z kolei lato utożsamiane jest tutaj z martwym sezonem, w którym pojawia się niewielu kupujących. Na przekór temu, że stanowi ono jasną i ciepłą porę roku, zostaje tu skojarzone z ciemnością i mrokiem.
Syn Jakuba przyrównuje ojca do mitycznego Atlasa, jednego z greckich tytanów. Postać ta ukazywana jest najczęściej jako silny mężczyzna dźwigający na barkach cały glob ziemski – w dosłownym znaczeniu tego określenia. Poddany mitologizacji Jakub jawi się jako człowiek, na którym spoczywa bezmiar obowiązków związanych z prowadzeniem sklepu, jakie sam sobie narzuca, by sprostać tradycji. Mężczyzna zastanawia się nad treścią swojego testamentu. Mowa tutaj nie tyle o jego planach związanych z przekazaniem majątku potomnym, co przede wszystkim o wyrażonej przez niego ostatniej woli związanej z przyszłością magazynu po jego śmierci. Poszukuje przy tym wsparcia w subiektach. Jednak ci nie są mu w stanie go udzielić. Podczas pracy w sklepie przypomina Jezusa, który w trakcie głoszenia słowa Bożego porównywał się do pasterza opiekującego się owcami. Owe zwierzęta dostrzega w znajdujących się w magazynie balach z ich poskręcaną sierścią. W pojawiającej się tu wizji przedstawiciele fauny beczą, choć pozbawieni są głów. W wyobrażeniu Józefa Jakub staje się również podobny do Mojżesza. Inspiracja ta odnosi się do momentu, w którym ów patriarcha przymierza się do realizacji planu Boga. Chodzi o sytuację, gdy następuje wyswobodzenie żydów z niewoli i zaprowadzenie ich do Ziemi Obiecanej. Obraz ten wieńczy oniryczny opis atmosfery nocy. Jawi się ona jako przytłaczające i trudne do zrozumienia doświadczenie. Z czasem przynosi jednak sen.
Jest już od dawna po północy, gdy kupiec wciąż pracuje. Obecni przy nim są także asystujący mu subiekci. Do sklepu przychodzi oczekiwany przez Jakuba gość. Nieznający jego imienia narrator nazywa go „czarnobrodym”. Ojciec Józefa wita się z nim z serdecznością. Nie wiadomo, kim dokładnie jest ów gość. Według subiekta o imieniu Teodor to Chrystian Seipel, prowadzący z synami przędzalnie i tkalnie mechaniczne. Jednak żona Jakuba wyraża sceptycyzm wobec tego stwierdzenia. Pewne okazuje się natomiast, że jest on ważnym przedstawicielem Krajowego Związku Kredytorów. Po Jakubie widać, że ma dla niego ogromny szacunek, stąd spotkanie go porusza. Wydaje się, że człowiek ten przyjeżdża do ojca Józefa na dłuższy czas. Świadczy o tym posiadanie przez niego ze sobą dużego bagażu. We wniesieniu go pomaga mu pracownik kolei.
Panowie wymieniają serdeczności. Posługują się przy tym niezrozumiałym dla obecnych osób językiem. Można przypuszczać, że w rozmowie wykorzystują hebrajski lub jidysz. Następnie, mimo późnej pory, Jakub wraz z gościem przyglądają się rozłożonym na biurku dokumentom. Lakonicznie odnoszą się do ich treści, pijąc przy tym białe wino i paląc cygara. Józef porównuje ich do augurów, czyli wróżbitów w antycznym Rzymie. Wskazuje, że przewidują oni przyszłość w kontekście prowadzonych transakcji handlowych. Nie jest przy tym tak, że między Jakubem a tajemniczym gościem panuje pełna zgodność. W starciu ze sobą starają się powstrzymywać emocje. Zapędy pryncypała umiejętnie poskramia obecna przy nim żona. Kupcy kończą negocjacje dopiero około 2 w nocy. Można przypuszczać, że przegranym jest w nich Jakub. Wydaje się o tym świadczyć jego nienaturalnie dobry humor, którym maskuje poczucie porażki. Z kolei gość w porównaniu z nim pełen jest niewymuszonej pozytywnej energii. Zapewne dlatego daje subiektom duże napiwki.
Jakub i „czarnobrody” sugerują sprzedawcom, że chcieliby spożyć wraz z nimi alkohol. Ci wiedzą jednak, że propozycja ta jest jedynie przejawem grzeczności. Zdają sobie sprawę z tego, że ich zadanie to przede wszystkim praca w sklepie. Tymczasem pryncypał, w tym momencie już pełen entuzjazmu, opuszcza magazyn z gościem, obejmując go przy tym. W onirycznym wyobrażeniu Józefa lipcowa noc sprawia wrażenie pochłaniać ich w bezczasie. Mimo wcześniejszych antagonizmów wydają się beztrosko przeciągać spotkanie. Zapewne wynika to z wypitego przez nich alkoholu. Wreszcie bohaterowie idą do mieszkania Jakuba, dokąd wchodzi się przez bramę z drugiej strony budynku. Ojciec Józefa i „czarnobrody” zaglądają przy tym przez okno do pokoju służącej Adeli, położonego tuż przy tylnym ganku. Ponętna, młoda kobieta jest jednak pogrążona we śnie, toteż nie reaguje na ich zaczepki.
Bohaterowie są już bardzo zmęczeni, dlatego czują silną potrzebę nocnego odpoczynku. Wydają się nie panować nad swoimi ruchami. W końcu w bliżej nieokreślony sposób znajdują się w łóżkach. Uwagę zwraca intensywność ich snu i chrapanie. Stąd w wyobraźni Józefa sprawiają oni wrażenie rywalizować w tej aktywności. Nie na tym jednak koniec. Bohaterowie pogrążeni we śnie zaczynają ze sobą walczyć. Jakub przypomina przy tym swojego biblijnego imiennika, a jego gość – Anioła. Co więcej, ojciec Józefa śpi pomiędzy kolejnymi etapami potyczki, której cel jest nieznany. Narrator wspomina, że może chodzić m.in. o poczucie honoru, o sprawy handlowe, ale też o Boga. Bohaterowie walczą ze sobą, jednocześnie lunatykując.
Tymczasem nadchodzi kolejny dzień. Już o świcie widzimy rozpromienionego Jakuba przy pracy. W rezultacie stoczonej w nocy bitwy kuleje on nieznacznie na jedną nogę – podobnie jak jego biblijny imiennik. Nie przeszkadza mu to jednak z powodzeniem finalizować pisanie ważnego listu. Jego gościa już nie ma. Okazuje się, że opuścił on dom pryncypała bez słowa pożegnania. Dowiadujemy się, że miniona noc była ostatnią w martwym sezonie w handlu. Tuż po niej nadszedł pomyślny okres dla sklepu, trwający aż siedem lat.
Józef, młody mężczyzna, pełniący w opowiadaniu rolę narratora, podróżuje pociągiem. Pojazd jest prawie pusty i przypomina labirynt. Bohater czuje się nieswojo i dostrzega, że pociąg jawi się niczym żywy organizm, byt posiadający własne myśli. Na kolejnych stacjach nikt nie wsiada. Uwagę Józefa przyciąga zaniedbany mężczyzna. Bohater przyjeżdża na pustą stację. Konduktor wskazuje mu drogę do sanatorium. Józef dociera do budynku reklamowanego właśnie w ten sposób. Jego przestrzeń od razu wzbudza w nim lęk. Spotyka pokojówkę, która wydaje się wystraszona. Pyta ją o swój nocleg, ale ona nie potrafi przekazać mu na ten temat żadnych wiadomości. Informuje go, że wszyscy w tym momencie śpią, mimo że jest dzień.
Józef idzie do restauracji w sanatorium. Ta jest pusta. Na stolikach widać niezabrane przez kelnerów napiwki. Młodzieniec nie zdąża nawet niczego zjeść, gdy pokojówka mówi mu, że czeka na niego lekarz. Józef spotyka się z drem Gotardem, który informuje go, że jego ojciec, Jakub, żyje, ale obowiązują go inne niż wszystkich zasady. Wyjaśnia, że w sanatorium cofnięty został doświadczany przez niego czas, więc ojciec znajduje się teraz w okresie przed swoją śmiercią. Jakub nie wie o tym zabiegu. Dr Gotard prowadzi Józefa do pokoju ojca. Jakub śpi, a lekarz wyjaśnia, że pacjenci spędzają większość czasu w ten sposób, aby oszczędzać energię.
Józef zauważa złe warunki w ośrodku. Świadczy o tym wszechobecny chłód, przeciągi, brud i brak jedzenia. Mimo wcześniejszych ustaleń nie ma dla niego osobnego łóżka i musi spać razem z ojcem. Po przebudzeniu Jakub cieszy się ze spotkania z synem i opowiada o swoim sklepie, który założył w okolicy, by zabić nudę. Józef ocenia stan ojca jako bardzo ciężki. Dochodzi do wniosku, że Jakub jest cieniem dawnego siebie. Bohater-narrator dostrzega, że w sanatorium sztucznie przedłuża się egzystencję ludzi, która w ten sposób staje się daleka od prawdziwego życia. Józef wychodzi do miasta, szarego i pustego. Jest w nim pierwszy raz. Przypomina mu ono jego rodzinną miejscowość.
Mężczyzna używa teleskopu do obserwowania pokojówki. Nieustannie odkrywa dziwne zasady funkcjonowania sanatorium. Któregoś razu np. zasypia podczas rozmowy z drem Gotardem i niespodziewanie budzi się w łóżku z ojcem. Kiedy indziej zauważa rodzica w restauracji i dostrzega, że jest on zafascynowany kelnerem. Jego pełne energii zachowanie wobec niego zaprzecza problemom zdrowotnym, z jakimi się zmaga. Józef konkluduje, że czas w sanatorium stał się obiektem manipulacji. Bohater odnosi też wrażenie, że poza nim i ojcem w ośrodku nie ma innych pacjentów. Wszystkie te obserwacje prowadzą go do sformułowania tezy, że widziana przez niego rzeczywistość jest złudna i padł ofiarą oszustwa. Zauważa także groźne psy w pobliżu sanatorium, co zbiega się z tym, że w mieście wybucha wojna. Jakub, będący wówczas w swoim sklepie, bez wsparcia syna znajduje się w jej epicentrum (konflikt zbrojny również wydaje się bohaterowi pozorowany). Józef, znajdujący się w tym momencie w pobliżu ośrodka, zatraca racjonalne spojrzenie na rzeczywistość. W jego rezultacie uwalnia przerażającego psa, który po bliższym przyjrzeniu się mu jednocześnie okazuje się człowiekiem. Przyprowadza go do pokoju ojca, którego obecnie nie ma, ale w każdej chwili może wrócić, uratowany z zamieszek. Przerażony własnym czynem ucieka z sanatorium, skazując tym samym Jakuba na śmierć w starciu z przerażającym człowiekiem-psem. Sam zaś przebiera się w stary uniform maszynisty i zostaje mieszkającym w pociągu żebrakiem. Tym samym upodabnia się do mężczyzny, którego spotkał w czasie podróży do ośrodka.
Bohater-narrator o imieniu Józef, będący młodym mężczyzną, podróżuje koleją. Od początku wiadomo, że porusza się nietypowym, przestarzałym i zaniedbanym środkiem transportu, „na bocznej, zapomnianej linii”. Józef poznaje otaczającą go przestrzeń w pociągu. Jest niemal pusty, a jego obszerne wnętrze przypomina labirynt. Panuje w nim atmosfera grozy, potęgowana przez doskwierający chłód i chwiejące się drzwi do przedziałów, co Józef obserwuje, przechodząc przez ciąg wagonów. Pojazd staje się także obiektem antropomorfizacji. Narrator dopatruje się pokonywanej przez niego drodze aktu zamyślenia. Na kolejnych pustych stacjach nie wsiada żaden nowy pasażer. Uwagę bohatera zwraca zaniedbany człowiek przypominający kolejarza ze spuchniętą i obolałą twarzą, który w pewnym momencie opuszcza pociąg.
Józef dojeżdża na miejsce. Ono również potęguje jego niepokój. Panuje tam cisza, pustka, a na stacji kolejowej nie ma żadnych zabudowań. Konduktor wskazuje mu drogę do sanatorium. W kolorystyce przedstawionej przestrzeni dominuje bezbarwność i szarość, w tym szarość krajobrazu, oraz wszechobecna ciemność. W takiej atmosferze Józef dociera do „hotelu reklamującego się jako Sanatorium”. Panujący w nim nastrój już od samego początku wzbudza w bohaterze uczucie konsternacji, podobnie jak miało to miejsce w pociągu i po wyjściu z niego. W środku panuje ciemność i cisza. Wszystko spowija kolor szary, wzmagający potrzebę senności, a budynek przypomina labirynt. Także pierwsze zetknięcie ze spotkaną osobą wywołuje obawy. Oto na korytarzu pojawia się pokojówka, której ruchy wskazują na to, jakby dopiero co uwolniła się od kogoś, kto stosował wobec niej przemoc. Owa kobieta, nazywana pokojówką, z racji realizowanych obowiązków wydaje się osobą wykonującą zawód pielęgniarki. Józef, ledwie zatrzymawszy ją w holu, przekazuje wiadomość o swoim przyjeździe i pyta, do kogo może się zwrócić w sprawie zarezerwowanego noclegu. Bohaterka nie jest w stanie udzielić odpowiedzi nawet na tak proste pytanie. Informuje także mężczyznę, że w tym momencie wszyscy w sanatorium śpią. Dzieje się tak niezależnie od tego, że melduje się on na miejscu za dnia.
Tymczasem Józef udaje się do znajdującej się w obiekcie restauracji. Również i tam czuje się niepewnie. W obserwowanej przez niego przestrzeni panuje półmrok i całkowita pustka. Poza tym nie ma żadnych gości ani kelnerów. Miejsce to sprawia wrażenie opuszczonego w sposób nagły. Na stolikach znajdują się niepodjęte przez obsługę napiwki, ale też opróżnione kieliszki. Widać również suto zastawiony bufet. Nim młodzieniec zdąża się posilić, zagaduje go pokojówka, mówiąc o tym, że czeka na niego lekarz. Jej zachowanie jest przy tym prowokacyjne. Bohater spotyka się z drem Gotardem i rozmawia z nim na temat samopoczucia ojca, którego przyjechał odwiedzić. W odpowiedzi na pytanie Józefa o to, czy Jakub żyje, lekarz jednocześnie wyjaśnia zasadę rządzącą praktykowaną w sanatorium metodą przywracania pacjentów do zdrowia: „– Żyje, naturalnie – rzekł wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie. – Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją – dodał przymrużając oczy. – Wie pan równie dobrze jak ja, że z punktu widzenia pańskiego domu, z perspektywy pańskiej ojczyzny – ojciec umarł. To się nie da całkiem odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję”.
Następnie dr Gotard tłumaczy okoliczności, w jakich doszło do przywrócenia istnienia zmarłego Jakuba: „– Cały trick polega na tym – dodał, gotów mechanizm jego demonstrować na palcach, już ku temu przygotowanych – że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła”. Zatem, jak się okazuje, w tajemniczym obiekcie uzdrowiskowym wskrzeszono mężczyznę wskutek cofnięcia czasu – do momentu, w którym jeszcze żył. Lekarz wyjaśnia ponadto Józefowi, że jego rodzic nie jest świadomy tego, że został poddany takiemu zabiegowi.
Po poinformowaniu syna o stanie ojca dr Gotard prowadzi go do jego pokoju. Bohater zastaje Jakuba, który właśnie śpi. Równocześnie dowiaduje się od lekarza, że pacjenci sanatorium spędzają większość czasu właśnie w ten sposób, by oszczędzać swoje siły. Uwagę Józefa zwraca to, że wygląd pokoju, jego pustka i szarość współgrają z atmosferą przestrzeni całego sanatorium. Niepokoją go panujące tam złe warunki. Przejawem zaniedbania obiektu są chłód, przeciągi, kurz, brud czy brak odpowiednich posiłków. Co więcej, mimo że wcześniej zostało to uzgodnione, dla Józefa nie został przygotowany pokój ani osobne łóżko, co prowadzi do tego, że musi on leżeć razem ze swoim ojcem w jednym posłaniu. Zarazem bohater podkreśla, że niedogodności te są niczym w porównaniu z przywróceniem najbliższego mu człowieka do życia. A to nadrzędna wartość, jaką sanatorium oferuje swoim pacjentom i ich rodzinom. Mężczyzna, nawet nie przywitawszy się z wciąż śpiącym Jakubem, kładzie się do jego łóżka i zasypia.
Po przebudzeniu ojciec niezmiernie cieszy się ze spotkania z synem. Informuje go także o swoim codziennym zajęciu. Otóż wynajął w pobliżu lokal, gdzie założył skromny sklep, chcąc w ten sposób wypełnić nudę, uprzykrzającą mu pobyt w sanatorium. Syn następująco ocenia stan Jakuba: „Trudno zataić, że trzeba było dużo dobrej woli, ażeby przyznać mu pewien rodzaj egzystencji. Był to godny politowania surogat życia, zawisły od powszechnej pobłażliwości, od tego „consensus omnium”, z którego czerpał swe nikłe soki. Jasnym było, że tylko dzięki solidarnemu patrzeniu przez palce, zbiorowemu przymykaniu oczu na oczywiste i rażące niedomogi tego stanu rzeczy mógł się utrzymać przez chwilę w tkance rzeczywistości ten żałosny pozór życia”. Tym sposobem spostrzega on maskaradę zastanego świata. Jego specyficzne reguły powodują to, że egzystowanie w takim mikrokosmosie trudno uznać za prowadzenie autentycznego życia.
Następnie Józef wychodzi do miasta. Także i w nim panuje pustka, szarość i atmosfera senności. Mężczyzna zwraca uwagę na podobieństwo przestrzeni do jego rodzinnego miasta, choć zaznacza, że w miejscu tym jest pierwszy raz. Obserwuje również niepokojącą czerń charakteryzującą roślinność, o której wspomina w dalszym ciągu narracji. Bohater wchodzi do cukierni i posila się tam, a później udaje się do sklepu ojca. Podobnie jak w rodzinnym mieście w „sanatoryjnej” rzeczywistości zajmuje się on handlem tkaninami. Syn martwi się tym, że chory Jakub pracuje, gdyż w obecnym stanie zdrowia nie powinien tego robić. Ku zaskoczeniu Józefa na adres sklepu jego ojca przychodzi do niego przesyłka. Zamiast zamówionej książki pornograficznej – z powodu jej niedostępności – otrzymuje on refraktor astronomiczny, czyli teleskop, określany też w opowiadaniu mianem lunety. Bohater wyjaśnia: „Donoszono mi, że książki żądanej nie było niestety na składzie. Wszczęto poszukiwania za nią, ale nie uprzedzając wyniku pozwalała sobie firma przesłać mi tymczasem, nieobowiązująco, pewien artykuł, dla którego przewidywano moje niewątpliwe zainteresowanie”. Józef przy pomocy owej lunety podgląda pokojówkę. Stąd można przypuszczać, że w zamiarze nadawcy – z racji wcześniejszego zamówienia przez niego książki pornograficznej – przyrząd ten ma służyć do obserwowania kobiet z ukrycia.
Bohater wciąż poznaje otaczającą go przestrzeń i rządzące nią niecodzienne zasady, które go zadziwiają. I tak np. zasypia w trakcie spaceru i rozmowy z drem Gotardem. Później, ku własnemu zaskoczeniu, nie wiedząc, kiedy i jak mogło się to stać, budzi się w dzielonym z rodzicem łóżku. Nie mniej szokuje go scena, kiedy w restauracji widzi brylującego ojca, wyglądającego na zakochanego w kelnerze. Dysonans poznawczy Józefa wynika z tego, że Jakub niedługo wcześniej jawił mu się jako ktoś ciężko chory. I rzeczywiście, nieco później widzi on ojca w pokoju właśnie w takiej kondycji, dodatkowo słysząc jego pretensje: „– Ach, Józefie, Józefie! Leżę tu już od dwóch dni bez żadnej opieki, dzwonki są przerwane, nikt do mnie nie zagląda, a własny syn opuszcza mnie, ciężko chorego człowieka, i włóczy się za dziewczętami po mieście. Patrz, jak mi serce wali”. Bohater stwierdza, że zarzuty o nawiązywanie relacji z płcią piękną są nieprawdziwe. Dochodzi także do wniosku, że brak możliwości połączenia dwóch zupełnie nieprzystających do siebie wizerunków ojca jest konsekwencją manipulowania w sanatorium czasem. Z jednej strony jawi się on bowiem jako ktoś pracujący w sklepie i będący duszą towarzystwa, a z drugiej jako ciężko chory.
Józef coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu co do tego, że opieka nad kuracjuszami w ośrodku doktora Gotarda pozostawia wiele do życzenia. Poza wątpliwymi metodami leczenia miejscu temu można zarzucić złe warunki zakwaterowania. Dowodzi tego np. brak jedzenia. Mimo dłuższego pobytu bohater nie otrzymuje dla siebie osobnego łóżka i wciąż musi spać z ojcem. Jak stwierdza: „[…] zarząd Sanatorium nie zadaje sobie najmniejszego trudu, żeby nam choćby zostawić złudzenie jakiejś opieki. Jesteśmy po prostu zdani na siebie samych. Nikt nie troszczy się o nasze potrzeby. Od dawna stwierdziłem, że przewody dzwonków elektrycznych urywają się zaraz nad drzwiami i nigdzie nie prowadzą. Służby nie widać. Korytarze pogrążone są dzień i noc w ciemności i ciszy”. Formułowanie wypowiedzi z wykorzystaniem pierwszej osoby liczby mnogiej świadczy o jego utożsamieniu się z sytuacją ojca. Artykułuje on zatem swoje zarzuty w odniesieniu do traktowania go jako pacjenta. Dysonans poznawczy bohatera-narratora pogłębia się do tego stopnia, że ma on wrażenie, że poza nim i Jakubem w sanatorium nie ma żadnych kuracjuszy, a cała otaczająca go rzeczywistość jest ułudą. Józef dochodzi do wniosku, że wraz z ojcem mógł paść ofiarą wzbudzającego grozę oszustwa. Nie jest jednak pewien swoich podejrzeń, gdyż niekiedy zauważa zapracowanego lekarza – zajętego tak bardzo, że w ferworze wielu obowiązków nie sposób go zatrzymać.
Wreszcie na jaw wychodzą okoliczności, w jakich Jakub znalazł się w sanatorium. Jak wyjaśnia Józef, rodzina, w której obok niego istotny głos z pewnością miała również jego matka, zdecydowała się go umieścić w sanatorium dra Gotarda „uwiedziona szumną reklamą”. Z kontekstu wypowiedzi wynika, że ośrodek ten promował się jako miejsce, gdzie przywraca się do życia chorych lub zmarłych z wykorzystaniem tajemniczego zabiegu cofnięcia czasu. Józef konkluduje, że posunięcie to było błędem, gdyż w jego rezultacie egzystowanie ojca stało się obszarem działania w nim nienaturalnych i niepokojących sił. Jak stwierdza mężczyzna, raz danemu człowiekowi istnienia nie należy doświadczać od nowa. Jednocześnie dostrzega on wielką wartość w przywróceniu do życia Jakuba: „Jakakolwiek jest ta nędzna egzystencja ojca, ale widzę go bądź co bądź, jestem z nim razem, mówię z nim… Właściwie winienem Doktorowi Gotardowi nieskończoną wdzięczność”. Chwilami bohaterowi wydaje się, że widzi matkę obserwującą obiekt bez zdradzania swojej tożsamości. Zarazem można przypuszczać, że nie ma on halucynacji, a żona Jakuba rzeczywiście przyjechała „incognito” do sanatorium. Prawdopodobieństwo zaistnienia takiej sytuacji wynika z tego, że umieszczając męża w ośrodku leczniczym doktora Gotarda, decydowała o jego losach wraz z Józefem. Stąd, nie doczekawszy się powrotu syna, mogła postanowić przyjechać na miejsce niezależnie od niego i w rezultacie doświadczonego przerażenia podjąć próbę obserwacji przestrzeni i jej otoczenia z ukrycia.
W pobliżu ośrodka Józef zauważa groźne psy. Jego uwagę zwraca jeden z nich, wyglądający nad wyraz przerażająco. Bohater jest zszokowany tym, że zarząd sanatorium pozwala na obecność takich zwierząt w sąsiedztwie. W mieście tymczasem wybucha wojna. Samo jej wypowiedzenie następuje w niejasnych okolicznościach. Nie wiadomo, z kim prowadzony jest konflikt. Nieznane są także jego przyczyny. Józef bierze pod uwagę, że obserwowane przez niego starcie może mieć charakter pozorowany. Wynika to z tego, że w zachowaniach tłumu zauważa on osobliwe gesty, takie jak np. porozumiewawcze spojrzenia czy próby powstrzymywania śmiechu. W takiej atmosferze ojciec próbuje przedostać się do sklepu, a syn wraca do sanatorium. Józef z trudem dociera do ośrodka dra Gotarda, idąc zupełnie inną drogą niż zwykle.
Mężczyzna znów przygląda się przerażającemu psu. Zwierzę to urywa się na długim łańcuchu i biegnie w jego stronę. Bohater znajduje schronienie w altanie. Józef ze strachem obserwuje, że pies ten łudząco przypomina człowieka. Zetknięcie z nim opisuje w słowach: „Toż to był człowiek. Człowiek na łańcuchu, którego w upraszczającym metaforycznym, ryczałtowanym skrócie brałem niepojętym sposobem za psa. Proszę mnie źle nie rozumieć. Był to pies – niezawodnie, ale w postaci ludzkiej”. Mimo to Józef, z własnej inicjatywy i nie rozumiejąc motywów swojego postępowania, postanawia uwolnić człowieka-psa. Choć jest przerażony, okazuje mu życzliwość. Klepie istotę po ramieniu, a nawet oferuje pożyczenie pieniędzy. Zauważa ponadto, że z racji swojego wyglądu człowiek-pies mógłby być „nieudanym bratem Doktora Gotarda”. Nazywa go także „introligatorem, krzykaczem, mówcą wiecowym i partyjnikiem”.
W mieście rozwija się pożar, o czym świadczy widoczna z oddali łuna. Znajdujący się tam ojciec jest zatem w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Józefa przeraża spiętrzenie wzbudzających trwogę wydarzeń. Pomimo to przyprowadza człowieka-psa do pokoju ojca, sam zaś wychodzi, tłumacząc się potrzebą przyniesienia koniaku z restauracji. Tym samym naraża Jakuba na zagrożenie życia i unicestwienie przez człowieka-psa w razie jego ocalenia z pożaru. Korzystając z tej okazji, ucieka z sanatorium na dworzec kolejowy. Tam przebiera się w znoszony uniform maszynisty i zostaje mieszkającym w pociągu żebrakiem. Przypomina w tym mężczyznę, którego spotkał w trakcie swojej podróży do sanatorium. Zbliża go do niego także wygląd, tj. spuchnięty policzek oraz zakrycie twarzy kawałkiem zabrudzonego materiału. Całkowita zmiana aparycji sugeruje, że Józef w ten sposób się ukrywa, nie chcąc być przez nikogo rozpoznanym.
Narratorem w opowiadaniu jest Józef. Przedstawia on swojego upośledzonego umysłowo kuzyna o imieniu Dodo. Jest on synem jego ciotki Retycji oraz chorego psychicznie wuja Hieronima, również obszernie tutaj sportretowanego. Dzieło ma charakter afabularny. Dominuje w nim warstwa opisowa, którą tworzy prezentacja tytułowego bohatera i jego ojca. Dodo to dojrzały mężczyzna o niebanalnym wyglądzie „wielkiego tragika”. Z zewnątrz przypomina filozofa i wyróżnia się nienaturalnie dużą głową. Jego pełen elegancji sposób bycia kontrastuje z głębokim deficytem intelektualnym, zauważalnym podczas podejmowania próby nawiązania z nim kontaktu. W towarzystwie pełni on rolę, jak to określa Józef, „statysty i biernego obserwatora”. Jego bogata mimika i gestykulacja sprawiają mylne wrażenie, że rozumie on docierające do niego sygnały z otoczenia. Dodo zmaga się z upośledzeniem w rezultacie przebytej w dzieciństwie choroby. Jego ojciec także w przeszłości był zdrowy, choć przejawiany przez niego pełen bezwzględności charakter od zawsze pozostawiał wiele do życzenia. Wskutek bliżej nieokreślonych doświadczeń, które spotkały go w podróży, z dnia na dzień zapadł na ciężką chorobę psychiczną. W jej konsekwencji zmaga się z silnymi napadami lęków i nieustannym poczuciem zagrożenia, które sprawiają, że nie postrzega rzeczywistości racjonalnie. Jego zaburzenia sięgają nawet tego, że za swojego niebezpiecznego przeciwnika uważa lwa znajdującego się na… gobelinie. Podobnie jak Dodo odznacza się nietypowym wyglądem – lecz w przeciwieństwie do niego jest nad wyraz zaniedbany, stąd niemal całą jego twarz przykrywa bujny zarost. Przebywający razem na co dzień ojciec i syn nie potrafią się ze sobą porozumiewać. W przestrzeni niewielkiego i skromnego mieszkania dwoma chorymi mężczyznami zajmuje się ciotka Retycja.
Opowiadanie „Dodo” jest utworem w znacznej mierze afabularnym. Jego treść stanowi opis tytułowego bohatera oraz jego ojca, Hieronima. Rolę narratora pełni Józef, podobnie jak w większości tekstów z tomu „Sanatorium pod Klepsydrą”. Niekiedy wypowiada się on w formie podmiotu zbiorowego, który stanowi formę gry z czytelnikiem, aktywizowanym w ten sposób do utożsamienia się z przedstawioną sytuacją. Z kontekstu wynika, że Dodo to dla niego kuzyn, gdyż matkę mężczyzny nazywa ciotką, a ojca – wujem.
Dzieło rozpoczyna się przedstawieniem tytułowej postaci, elegancko ubranego mężczyzny. Świadczy o tym chociażby jego surdut czy rekwizyt w formie laski. Trwa on w zamyśleniu. Narrator zwraca uwagę, że melonik, czyli kapelusz „na rozmiar jego czaszki musiał być specjalnie sporządzony”. Informacja ta od początku wzbudza niepokój, bo wskazuje na inny niż w przypadku większości ludzi wygląd głowy postaci. Człowiek ten w milczeniu przysłuchuje się rozmowom otaczających go osób. Wydaje się nimi zainteresowany. Wrażenie to zaburza jednak wzmianka Józefa o jego „głupiejącej” przy tym twarzy, co do której można odnieść wrażenie, że staje się coraz większa. Jak się okazuje, bohater ma kłopoty z mówieniem. Zabiera głos tylko wtedy, gdy inni podejmują inicjatywę zwrócenia się do niego. Nie utrzymuje z rozmówcami kontaktu wzrokowego. Jest w stanie jedynie ustosunkować się do najprostszych kwestii i posługuje się tylko krótkimi wyrazami. Niedobory werbalnej ekspresji uzupełniają natomiast jego bogata mimika i gestykulacja. Te wydają się jednak wywoływać w otoczeniu mylne odczucie, że jest on człowiekiem w pełni władz umysłowych. Jak się okazuje, mężczyzna ma problemy z pamięcią. Nie wie, co działo się w przeszłości, nawet nieodległej. W sposób ograniczony jest zorientowany tylko w teraźniejszości.
Po tym opisie narrator w sposób jednoznaczny wyjaśnia stan zdrowia postaci: „Dodo przebył był raz dawno, w dzieciństwie jeszcze, jakąś ciężką chorobę mózgu, podczas której leżał wiele miesięcy bezprzytomny, bliższy śmierci niż życia, a gdy w końcu mimo to wyzdrowiał – okazało się, że był już niejako wycofany z obiegu, nie należał do wspólnoty ludzi rozumnych”. Dowiadujemy się zatem, że to człowiek upośledzony umysłowo w rezultacie przejścia w odległej przeszłości, gdy był dzieckiem, poważnej choroby. Z tego powodu jego możliwości kształcenia – choć uczestniczył w prywatnych, indywidualnych zajęciach – były nad wyraz ograniczone. Został także pozbawiony szans na aktywne uczestnictwo w życiu społecznym.
Egzystencję postaci charakteryzuje trwająca od lat stagnacja, stąd trudno wyszczególnić w niej jakiekolwiek etapy. Józef wyjaśnia: „Podczas gdy życie rówieśników rozczłonkowane było na fazy, okresy, artykułowane przez zdarzenia graniczne, podniosłe i symboliczne momenty: imieniny, egzaminy, zaręczyny, awanse – jego życie upływało w niezróżniczkowanej monotonii, nie mąconej niczym przyjemnym ani przykrym, a także przyszłość ukazywała się jako całkiem równy i jednostajny gościniec bez zdarzeń i niespodzianek”. Dodo nie sprzeciwia się jednak temu stanowi rzeczy, gdyż nie jest świadomy poniesionych strat. Jak czytamy, „przyjmował go z prostotą jako właściwą sobie formę życia, bez zdziwienia, z rzeczową zgodą, z poważnym optymizmem, i urządzał się, aranżował szczegóły w granicach tej bezzdarzeniowej monotonii”.
Będąc dojrzałym mężczyzną, przez otoczenie postrzegany jest jako wieczne dziecko. Świadczy o tym chociażby to, że nosi ubrania po bracie (który w pewnym momencie wyjeżdża za granicę). W ramach codziennej rutyny wychodzi na spacer, przemierzając zawsze tę samą drogę. Z upośledzeniem mężczyzny kontrastuje jego elegancki, choć podniszczony ubiór i sposób poruszania się. Narrator stwierdza: „Wyglądał na podróżującego dla przyjemności pana, zwiedzającego miasto”. Jednak wystarczy bliższe przyjrzenie się bohaterowi, aby dostrzec jego inwalidztwo. Poza nienaturalnie dużą głową zdradza je chociażby niekontrolowana predylekcja do przyglądania się ludziom i obiektom, które w sposób przypadkowy zwracają jego uwagę.
Mimo że zdolności do przeżywania emocji są u Doda mocno ograniczone, fizjonomia postaci zdaje się temu zaprzeczać. Wygląda bowiem jak człowiek o sporym doświadczeniu. Józef zauważa, że „rysy jego formowały się na tych przeżyciach, które przechodziły mimo niego, antycypowały jakąś nie urzeczywistnioną biografię, która zarysowana zaledwie w sferze możliwości, modelowała i rzeźbiła te oblicze w iluzoryczną maskę wielkiego tragika, pełną wiedzy i smutku wszystkich rzeczy”. Dodo bywa wykorzystywany przez młodych ludzi z lokalnej społeczności do niepokojących i bliżej nieokreślonych zabaw. Nie cierpi jednak z tego powodu, a wprost przeciwnie – cieszy się z zainteresowania okazywanego mu w jego mniemaniu przez innych, gdyż nie jest świadomy bycia ofiarą żartów. Co więcej, nie potrafi zdać ze swoich doświadczeń bliskim żadnych relacji. Pewnego razu nie wraca nawet na noc do domu, czym doprowadza swoją matkę, Retycję, do rozpaczy.
Po rozbudowanym opisie Doda narrator kieruje swoją uwagę w stronę prezentacji jego ojca, Hieronima, który cierpi na niewymienioną tu z nazwy chorobę psychiczną. Ten starszy mężczyzna od wielu lat nie opuszcza swojego pokoju, znajdującego się w niewielkiej przestrzeni mieszkania. Podobnie jak jego syn jest on człowiekiem charakteryzującym się niebanalnym wyglądem. Pod tym względem stanowi on jednak przeciwieństwo eleganckiego Doda. Jawi się bowiem jako człowiek nad wyraz zaniedbany, unikając tak podstawowej czynności higienicznej, jak golenie. Józef relacjonuje, że „porastał z dnia na dzień coraz bardziej fantastycznym zarostem. Długa broda barwy pieprzu (ku końcom długich kosmyków prawie że biała) opływała mu twarz dookoła, sięgała do połowy policzków, zostawiając tylko wolny krogulczy nos i dwoje oczu, toczących białkami w cieniu krzaczastych brwi”.
Na ścianie w ciemnym pokoju bohatera uwagę zwraca sporych rozmiarów gobelin przedstawiający przerażającego lwa. W wizji narratora personifikowane zwierzę oraz Hieronim są ze sobą w konflikcie: „Siedząc tyłem do siebie, lew i wuj Hieronim wiedzieli o sobie pełni nienawiści. Nie patrząc na siebie, grozili sobie wyszczerzonym, odsłoniętym kłem i groźnie warczącym słowem. Chwilami lew, podrażniony, przypodnosił się aż na przednich łapach, zjeżał grzywę wyciągniętej szyi i groźny ryk jego toczył się dookoła chmurnego horyzontu. To znowu wuj Hieronim wyrastał ponad niego proroczą tyradą, a twarz jego modelowała się groźnie od wielkich słów, którymi wzbierał, podczas gdy broda falowała w natchnieniu. Wtedy lew zwężał boleśnie ślepia i odwracał z wolna głowę, kuląc się pod potęgą słowa bożego”.
Wuj Hieronim oraz Dodo w rezultacie zaburzeń, na które cierpią niezależnie od siebie, nie potrafią się w żaden sposób ze sobą komunikować. Do tego stopnia, że w ogóle nie porozumiewają się w jakiejkolwiek formie – mimo funkcjonowania obok siebie w niewielkim lokum. Z tego powodu ciotka Retycja, opiekując się dwójką chorych mężczyzn, znajduje się w niezwykle trudnej i obciążającej ją sytuacji, którą zresztą znosi z pokorą. Jak stwierdza narrator, „siedząc między mężem a synem, stanowiła granicę dwóch światów, istmus między dwoma morzami obłędu”.
Z zachowania Hieronima wynika to, że nie postrzega on rzeczywistości racjonalnie i cały czas się czegoś boi – np. tego, że ktoś obcy wejdzie do mieszkania. Jest człowiekiem zaburzonym do tego stopnia, że jego niedostatki zauważa nawet upośledzony Dodo, nazywając go „ciężkim wariatem”. Poznajemy także fakty z przeszłości Hieronima. Otóż był on człowiekiem bezwzględnym, pozbawionym empatii, nieustannie sprawiającym ludziom, z którymi się stykał, liczne przykrości. Bliżej nieokreślone wydarzenia z podróży zupełnie go zmieniły. Sprawiły, że całkowicie wycofał się z życia. Choroba psychiczna zabrała jego świadomość z dnia na dzień. Schorzenie zaczęło się objawiać niemożliwymi do opanowania stanami lękowymi i bezustannym strachem przed zwykłymi z perspektywy zdrowego człowieka sytuacjami. Hieronim często powtarza też tajemniczą formułę „Di – da”, która może być zarówno groźbą, jak i kompulsją bez żadnego znaczenia.
Utwór kończy opis Doda zmagającego się z bezsennością. Część mózgu odpowiadająca za zdolność do zaśnięcia nie działa u niego prawidłowo. Opisując przewracającego się z boku na bok chorego, narrator dochodzi do przejmującej refleksji, dotyczącej jego wewnętrznej pustki: „Nie żyte życie męczyło się, dręczyło w rozpaczy, kręciło się jak kot w klatce. W ciele Doda, w tym ciele półgłówka, ktoś starzał się bez przeżyć, ktoś dojrzewał do śmierci bez okruszyny treści”. W atmosferze nocy mężczyzna doświadcza jednak stanu przebłysku świadomości, z przerażeniem mówiąc matce o „zamurowanym”. Opowiadanie nie przynosi wyjaśnienia tej sceny. Ale można przypuszczać, że owym „zamurowanym” jest racjonalnie postrzegające rzeczywistość „ja” bohatera, które próbuje się ujawnić w jego tożsamości, gdy znajduje się on w stanie z pogranicza jawy i snu.
Opowiadanie ma charakter afabularny. Prezentuje portret tytułowego bohatera, a przy okazji także jego sąsiadów, czemu towarzyszy wykorzystanie motywów onirycznych. Narratorem, podobnie jak w większości utworów z tomu „Sanatorium pod Klepsydrą”, jest Józef. Edzio to jego sąsiad, dwudziestokilkuletni młodzieniec cierpiący na niedorozwój nóg. Mieszka on z rodzicami. Inwalidztwo, z powodu którego cierpi, sprowadza się do sprzeczności. Z jednej strony mężczyzna posiada umięśnioną klatkę piersiową i ręce, z drugiej zaś jego nogi są całkowicie bezwładne i zdeformowane. Z tego powodu porusza się z użyciem szczudeł, nazywanych również kulami. Mężczyzna nie pracuje i cały czas spędza w domu. W ramach codziennej rutyny schodzi na dół do sklepu, by kupić gazetę. Czynność ta wymaga od niego heroicznego wysiłku z powodu konieczności pokonywania stopni. Edzio czyta dokładnie każdy dziennik i wycina z niego interesujące go artykuły, wklejając je następnie do swojej księgi. Praca ta zajmuje mu każdorazowo kilka godzin. Poza tym codzienność inwalidy urozmaica gimnastyka oraz nocne podglądanie Adeli. Rodzice, aby uniemożliwić mu te praktyki, chowają mu wieczorem kule. Młodzieniec z wielkim trudem radzi więc sobie bez nich, wyczołgując się z mieszkania. W dodatku opuszcza je przez okno. Bohater pozostaje w konflikcie z rodzicami. Często się z nimi kłóci. Zdarza się również, że w rezultacie owych kłótni doświadcza przemocy fizycznej.
„Edzio” to opowiadanie o afabularnym charakterze. Przynosi prezentację tytułowego bohatera, będącego młodym, dwudziestokilkuletnim mężczyzną o zniekształconych nogach. Składa się na nie portret postaci, wzbogacony o ukazanie sąsiadów z kamienicy, a także nieodzowne u Schulza motywy oniryczne. Narratorem w utworze jest Józef. Z kontekstu jego wypowiedzi wynika, że Edzio to jego sąsiad z kamienicy. Mieszka on wraz z rodzicami na pierwszym piętrze.
Narrator od początku podkreśla męskość bohatera oraz jego upodobanie do autoekspresji w muzyce w aurze codzienności: „Edzio nie jest już dawno małym chłopcem, Edzio jest dorosłym mężczyzną o głosie tubalnym i męskim, którym czasem śpiewa arie operowe”. Wskazuje też na inwalidztwo postaci, w dodatku uosabiające rzadki kontrast. Mężczyzna od pasa w górę okazuje się bowiem umięśniony i silny fizycznie, natomiast od pasa w dół pozostaje zupełnie bezwładny. Jak komentuje to Józef, „jest on silny w ramionach jak niedźwiedź, cóż z tego, kiedy nogi jego, całkiem zwyrodniałe i bezkształtne, są niezdatne do użytku”. W opisie kończyn dolnych postaci narrator podkreśla ich specyficzną deformację: „Nie wiadomo właściwie, gdy się patrzy na nogi Edzia, na czym polega to dziwne kalectwo. Wygląda to tak, jakby miały one za wiele przegubów, między kolanem a kostką, co najmniej o dwa stawy więcej niż normalne nogi. Nic dziwnego, że w tych nadliczbowych stawach załamują się żałośnie i to nie tylko na boki, ale i ku przodowi, i we wszystkich kierunkach”. Dlatego też młodzieniec porusza się przy pomocy szczudeł, zwanych też kulami.
Używając ich, ma on zwyczaj codziennie rano udawać się na dół, do sklepu, by kupić gazetę. To krótkie wyjście w obrębie budynku, w którym mieszka, wymaga od niego wielkiego wysiłku – z racji konieczności pokonania stopni. Narrator przedstawia tę czynność jako wymagającą heroizmu. Z jednej strony zwraca uwagę na bezwładność kończyn dolnych, ciągniętych za sobą przez inwalidę, z drugiej zaś akcentuje jego siłę: „Jego nogi wyboczają się nieregularnie to w bok, to ku tyłowi, załamują się w niespodzianych miejscach, a stopy, jak kopyta końskie, krótkie i wysokie, stukocą jak kłody po deskach. Ale znalazłszy się na płaszczyźnie, Edzio zmienia się niespodziewanie. Wyprostowuje się, tors jego wzdyma się okazale, a ciało bierze rozmach”.
Kaleki młodzieniec nie pracuje, co narrator komentuje z ironią: „Edzio nie ma żadnego zawodu ani zajęcia, jak gdyby los, obarczając go brzemieniem kalectwa, w zamian za to zwolnił go cichaczem od tej klątwy dzieci Adama”. Mężczyzna spędza każdy dzień na wnikliwym czytaniu dziennika. Po zakończeniu lektury wycina z niego interesujące go artykuły i wkleja je do swojej księgi. Praca ta zajmuje mu kilka godzin.
Tymczasem dowiadujemy się o konflikcie Edzia z rodzicami, spowodowanym bliżej nieokreślonymi przyczynami. W ich rezultacie młodzieniec kłóci się z nimi, a jego emocje sięgają apogeum. Bywa wtedy wzburzony, ale i zrozpaczony, „bije się w głowę i wyrywa sobie włosy z bezradnej wściekłości”. Zdarza się, że w rezultacie awantur mężczyzna doświadcza przemocy fizycznej ze strony bliskich.
Następnie narrator opisuje sąsiadów z kamienicy, w której mieszka Edzio, i przyrodę, jaką przy tym obserwuje. Formułuje relację w atmosferze zmierzchu, przechodzącego z czasem w noc, po czym nadchodzi świt. Wskazuje na to, że gdy jedni bohaterowie, ci z „bocznych pokojów”, śpią, jak np. Adela, inni są w pełni aktywni, czemu wydaje się towarzyszyć uosobiona przestrzeń. Wśród nich podglądamy np. subiekta Leona, który, „wraca jak co nocy z lupanaru, z oczyma przekrwionymi, wstrząsany czkawką i z nitką śliny ciągnącą się z ust rozchylonych”. Widzimy też Jakuba, ojca Józefa, piszącego list do Chrystiana Seipla i Synów w sprawie zakupu tkanin. Wreszcie dostrzegamy gimnastykującego się Edzia. W tajemnicy przed otoczeniem wykonuje on ćwiczenia usprawniające ręce z wykorzystaniem ciężarków. Jego górne kończyny potrzebują bowiem ogromnej siły, by udźwignąć bezwładne nogi.
W takiej atmosferze młodzieniec, któremu rodzice chowają na noc szczudła, z ogromnym trudem wyczołguje się z mieszkania, by podglądać Adelę. Narrator relacjonuje: „Jak wielki biały pies zbliża się w czworonożnych przysiadach, w wielkich szurgających skokach po dudniących deskach ganku i już jest przy oknie Adeli. Jak co nocy przyciska swą bladą, tłustą twarz z bolesnym grymasem do lśniącej od księżyca szyby i mówi coś płaczliwie, natarczywie, opowiada z płaczem, że mu zamykają na noc kule do szafy i teraz musi biegać po nocach jak pies na czworakach”. Kobieta dostrzega go ze strachem, znajdując się w półśnie. Górę bierze jednak jej potrzeba odpoczynku i zasypia. Tymczasem nadchodzi świt. Dopiero wówczas wszyscy mieszkańcy kamienicy zapadają w głęboki sen.
Narratorem wypowiadającym się w pierwszej osobie i głównym bohaterem opowiadania jest tytułowy emeryt, który w przeszłości był radcą pracującym w urzędzie. Mężczyzna ten wyraża swoje stanowisko na temat własnej starości. Chce być postrzegany przez otoczenie tak, jak każdy inny człowiek, a nie przez pryzmat wieku. W opowiadaniu od początku pojawiają się sygnały świadczące o tym, że pan radca funkcjonuje jako byt o nieokreślonej ontologii. Raz jawi się jako duch, kiedy indziej jako człowiek zatracający swą fizyczną formę, by w końcu upodobnić się do dziecka. Wszystkie te wzajemnie przenikające się wizje stanowią rozbudowaną metaforę starości. Jesień życia świetle wielu religii utożsamiana jest bowiem z utratą materialnej powłoki i nieśmiertelnością duszy. Ponadto częstokroć wiąże się z atrofią (czyli stopniowym zmniejszaniem się różnych części ciała) i utrudnionym odczuwaniem własnej cielesności.
Bohater chętnie odwiedza w urzędzie dawnych kolegów i pomaga im w pracy. Gdy z powodu zmiany naczelnika staje się to niemożliwe, zaprzyjaźnia się z miejscowymi dziećmi, które biorą go za rówieśnika. W końcu zaś postanawia zapisać się do szkoły i uczęszczać do niej wraz z młodzieżą. Dyrektor z chęcią przyjmuje go do grona uczniów, choć jego wypowiedź na temat decyzji emeryta ma charakter głęboko ironiczny. Z czasem pan radca wczuwa się w rolę małego chłopca tak mocno, że ginie w „szarej masie klasy”. Zaczyna nawet płatać figle nauczycielowi wraz z kolegami i seplenić jak małe dziecko. Kiedy trafia z tego powodu do gabinetu dyrektora, nie boi się kary cielesnej.
Pewnego jesiennego dnia, gdy na dworze panuje silny, porywisty wiatr, jeden z kompanów emeryta, Wicek, przynosi do szkoły zabawkowego bąka. Wprawia go w ruch ku uciesze młodzieży przed budynkiem, w którym odbywają się lekcje. Kiedy chłopcy przypatrują mu się z wielką uwagą, starszego pana radcę porywa wiatr. Nikt z obecnego na placu tłumu dzieci, mimo najszczerszych chęci, nie zdąża mu pomóc. Mężczyzna unosi się coraz wyżej, aż w końcu ginie na horyzoncie. Przypatrujący się zjawisku nauczyciel pozostaje wobec tego obojętny i stwierdza, że w zaistniałych okolicznościach będzie trzeba skreślić go z listy pierwszoklasistów.
Bohaterem i pierwszoosobowym narratorem opowiadania jest będący starszym człowiekiem emerytowany pan radca. Traktuje on swój stan jako coś naturalnego i podkreśla, że nie chce, aby obchodzono się z nim z tego powodu ze szczególną troską. W zamian zależy mu na „zdrowej bezwzględności”, poczuciu humoru i koleżeństwie otoczenia. Mężczyzna wspomina o swoich dolegliwościach fizycznych, mówiąc np. że „jest trochę niepewny w nogach”. Zarazem prowadzi swoistą grę z odbiorcą, od początku dając mu do zrozumienia, że jego status ontologiczny pozostaje niejasny. Zwraca się do niego w słowach: „Czytelnik zrozumie, że nie mogę być zbyt wyraźny. Moja forma egzystencji zdana jest w wysokim stopniu na domyślność, wymaga pod tym względem wiele dobrej woli”.
Emeryt chętnie odwiedza dawnych kolegów z biura. Opis tej sytuacji wskazuje na to, że pan radca doświadcza fizycznej dematerializacji, co może stanowić wizję starczego zanikania jego cielesności. Jednocześnie przypomina w ten sposób ducha, a to kojarzy się z jego zmartwychwstaniem – po śmierci fizycznego ciała. Przez bliskich z dawnego miejsca pracy nie jest bowiem widziany przy pomocy zmysłu wzroku. Dostrzegają go oni raczej za sprawą doświadczeń słuchowych: „W pewnej chwili naczelnik urzędu, pan Kawałkiewicz, odkłada pióro, daje oczyma znak urzędnikom i mówi nagle, patrząc mimo mnie w próżnię powietrza, z ręką przy uchu: – Jeśli mnie słuch nie myli, to to pan, panie radco, gdzieś tu jest między nami w pokoju! – Jego oczy, utkwione wysoko nade mną w próżni, wchodzą w zez, gdy to mówi, twarz uśmiechnięta jest figlarnie. – Usłyszałem głos jakiś w przestworzach i zaraz pomyślałem sobie, że to musi być nasz kochany pan radca! – woła on głośno, z natężeniem, jakby do kogoś bardzo odległego”. Określenie „przestworza” czy zaakcentowanie dystansu, jaki dzieli radcę od kolegów, dowodzą tego, że przybywa on do nich z innego wymiaru egzystencji. Emeryt żartuje, mówiąc, że przyszedł odebrać pensję, a słowa te zostają życzliwie odebrane przez jego dawnych współpracowników. Jak stwierdza bohater, „ta szorstka rubaszność, ten bezceremonialny chwyt za ramię sprawia mi dziwną ulgę”. Jako że jego fizyczna forma znajduje się w stanie zaniku, wspomnienie o chęci doświadczenia „chwycenia za ramię” wskazuje na potrzebę doznania przez niego własnej cielesności. Tego rodzaju spotkania dodają emerytowi siły w zmaganiach z codziennością.
Starszy pan radca sprzeciwia się postrzeganiu starości jako tematu tabu i równocześnie jako zagadnienia wymagającego wzmożonej powagi. Zarazem kładzie nacisk na to, aby kontakt z ludźmi w jego przypadku nie koncentrował się na doświadczanej przez niego jesieni życia. Świadczą o tym słowa: „[…] przypuśćmy, że wprawiają mnie w kłopot pewne pytania np.: jak stary jestem, kiedy obchodzę imieniny itp. – czy jest to powód, żeby nieustannie krążyć dookoła tych pytań, jak gdyby w tym tkwiło sedno rzeczy? Nie żebym się wstydził mego stanu. Bynajmniej. Ale nie mogę znieść przesady, z jaką wyogromniają znaczenie pewnego faktu, pewnego rozróżnienia, w istocie jak włos cienkiego”. W ten sposób mężczyzna kładzie nacisk na to, że doświadczanie przez niego późnego wieku nie powinno dominować w postrzeganiu go jako człowieka. Wszelkie przebiegające w tym obszarze podziały są bowiem sztuczne i zaburzają autentyczne porozumienie między ludźmi. Emeryt buntuje się przeciwko interpretowaniu starości w kategoriach tragizmu, bo, jak przekonuje, nie ma „nic bardziej pozbawionego patosu, nic bardziej naturalnego, nic banalniejszego na świecie”. Równocześnie nazywa się „pasażerem lekkiej wagi”, co stanowi kolejną dyskretną aluzję sugerującą jego niejasny status ontologiczny.
W refleksjach postaci starość paradoksalnie przypominać może dzieciństwo i młodość. Jak podkreśla emeryt, człowiek w jesieni życia niewiele ma do stracenia i w dużej mierze wolny jest od ponoszenia ciężaru odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Ponadto bohater robi się infantylny, o czym świadczy jego taniec i śpiew do muzyki wygrywanej przez katarynkę, pojawiającą się w przestrzeni miasta. Wbrew pozorom to zachowanie nie wzbudza niepokoju otoczenia, które jest zajęte swoimi sprawami. Starszy pan marzy o byciu potrzebnym innym. Wśród upragnionych zawodów, które chciałby wykonywać, znajdują się: roznosiciel pieczywa, monter sieci elektrycznej, inkasent czy kominiarz. Praca wymienionych osób, realizowana w atmosferze miasta, przypomina mu pełne tajemnic przemierzanie labiryntu. Tym samym bohater zdaje sobie sprawę z tego, że jego nadzieje są płonne. Dochodzi bowiem do wniosku, że „każdy powinien znać granice swej kondycji i wiedzieć, co mu przystoi”.
Pan radca wspomina o jesieni jako o niebezpiecznej porze roku dla starszych ludzi. Przy pierwszym odbiorze jego słów można odnieść wrażenie, że odnosi się on do niekorzystnego wpływu na zdrowie chłodniejszego okresu. Wydaje się jednak, że w swoich refleksjach na ten temat odwołuje się w równym stopniu do doświadczanej dematerializacji, w sposób szczególny ryzykownej w obliczu gwałtownych zjawisk atmosferycznych. Niezależnie od tego mężczyzna podkreśla, że jesień bywa także piękną porą roku, pozwalającą na cieszenie się fenomenami otaczającej przyrody. Czas ten pozwala na zatrzymanie się w życiu, sprzyjając zadumie. Jedną z czynności, której pan radca przygląda się jesienną porą z nieukrywanym zachwytem, jest rąbanie drzewa. Fascynuje go jego zdrowy miąższ, zapach, dźwięki towarzyszące wykonywanym działaniom czy związana z tym siła fizyczna, podziwiana przez niego w mężczyznach podczas ich grupowej, pełnej dynamiki pracy. Emeryt dopatruje się w tych miarowo prowadzonych czynnościach procesu zgłębiania sensu natury, choć wie o tym, że w gruncie rzeczy celem opisanego zadania jest zgromadzenie opału na zimę.
Gdy nadarza się ku temu okazja, bohater chętnie pomaga dawnym kolegom w pracy w urzędzie, zastępując ich np. podczas okresów, gdy są w niej nieobecni. Daje mu to wiele satysfakcji i świadomość bycia potrzebnym. Opis tych doświadczeń po raz kolejny wskazuje na pragnienie odczuwania przez bohatera jego cielesności oraz życzliwego kontaktu z ludźmi: „Przyjemnie jest być potrąconym albo i ofukniętym po koleżeńsku przez współpracujących. Ktoś chwilę zwraca się do człowieka, ktoś powie jakieś słowo, zakpi, zażartuje – i odkwita się na chwilę. Zahacza się człowiek o kogoś, zaczepia swą bezdomność i nicość o coś żywego i ciepłego. Ten drugi odchodzi i nie czuje mego ciężaru, nie zauważa, że mnie niesie na sobie, że pasożytuję chwilę na jego życiu…”. Jednak w momencie, gdy zmienia się naczelnik biura, możliwości te się kończą.
Postawiony w takiej sytuacji mężczyzna zaprzyjaźnia się z dziećmi chodzącymi do pobliskiej szkoły. Te, wciąż wolne na swoim etapie życia od kategoryzowania ludzi pod względem wieku, biorą go za rówieśnika. Ale ich postawa wobec emeryta może także wynikać z jego zdziecinnienia oraz doświadczanego przez niego zjawiska atrofii. Bohater zauważa: „Mój wzrost znajduje się od dawna w zaniku. Twarz moja, rozluźniona i zwiotczała, przybrała pozór dziecinnej”. Pan radca staje się nawet ofiarą przemocy fizycznej ze strony małoletnich. Nie ma jednak w związku z tym żadnych pretensji, co wynika z jego pragnienia odczucia własnego ciała. Jak się okazuje, to potrzeba, którą chce zrealizować za wszelką cenę, nawet kosztem bólu. Zachowanie dzieci nazywa żartobliwie „impetycznym savoir-vivre’m”.
Zapewne właśnie pod wpływem pozytywnie doświadczonej przez bohatera fraternizacji z młodymi ludźmi postanawia on w swoim codziennym funkcjonowaniu pójść o krok dalej i… zostać uczniem. W odpowiedzi na jego prośbę dyrektor reaguje entuzjastycznie: „– Pan radca chciałby zapisać się do pierwszej klasy? – rzekł. – Bardzo chwalebne i godne uznania. Rozumiem, radca chcesz od podstaw, od fundamentów swą edukację odbudować. Zawsze powtarzam: gramatyka i tabliczka mnożenia oto są podstawy wykształcenia”. Zarazem pryncypał podkreśla, że emeryt może pełnić w szkole rolę hospitanta, kogoś, kto wrócił do niej po latach i chce na nowo przeżyć proces edukacji. Ale urzędnik zrzeka się wszystkich przywilejów i prosi, aby traktować go tak, jak zwykłego ucznia. Pozostaje to spójne z jego podejściem do relacji międzyludzkich, zgodnie z którym obchodzeniu się ze starszymi osobami nie powinna towarzyszyć inna niż zazwyczaj atencja. Wyraża także swoją akceptację dla kar cielesnych.
Dyrektor postanawia sprawdzić wiedzę emeryta, zadając mu do rozwiązania proste działanie weryfikujące znajomość tabliczki mnożenia. Bohater wczuwa się w przyjętą rolę dziecka tak bardzo, że zatraca racjonalne postrzeganie rzeczywistości i nie jest w stanie udzielić prawidłowej odpowiedzi. Utwierdza to pryncypała w przekonaniu, że pomysł starszego pana radcy, aby ponownie zostać uczniem, jest słuszny – i zaprowadza go do klasy. Jej opis przynosi charakterystyczny dla prozy Schulza obraz estetyki przepełnienia. Urzędnik zostaje ukazany jako ktoś funkcjonujący się w centrum figlarnych działań dzieci. Emeryt relacjonuje: „Znowu jak przed pół wiekiem znalazłem się w tym zgiełku, w tej sali rojnej i ciemnej od mrowia ruchliwych głów. Stałem maleńki na środku, trzymając się poły pana dyrektora, podczas gdy pięćdziesiąt par młodych oczu przypatrywało mi się z obojętną, okrutną rzeczowością zwierzątek, które widzą osobnika tej samej rasy. Z wielu stron wykrzywiano do mnie twarze, robiono miny w prędkiej zdawkowej wrogości, wystawiano języki. Nie reagowałem na te zaczepki, pomny na dobre wychowanie, które niegdyś odebrałem. Rozglądając się w tych ruchliwych twarzach, pełnych niedołężnych grymasów, przypomniałem sobie tę samą sytuację sprzed pięćdziesięciu lat. Wtenczas stałem tak obok matki, podczas gdy ona załatwiała sprawę z nauczycielką”. Dyrektor informuje klasę, że przedstawiany uczeń jest sierotą i prosi, by zbytnio mu nie dokuczać. Pan radca, niczym najpilniejszy słuchacz, zostaje posadzony w pierwszej ławce.
Od samego początku emeryt jest bardzo zaangażowany w naukę. Opis jego funkcjonowania w klasie obfituje w rozliczne działania kolegów względem niego. Jak stwierdza: „Stałem się centrem wszystkich interesów, najpoważniejsze transakcje, najzawilsze i najdrażliwsze afery nie mogły się obejść bez mego udziału”. Pewnego razu wraz z dwójką kompanów staje się nawet sprawcą przewiny, w rezultacie czego trafia do kancelarii dyrektora. W przeciwieństwie do innych uczniów nie boi się kary cielesnej. Pryncypał komentuje jego zachowanie słowami: „– Wstyd, czy to możliwe? w tym wieku? […] – Dziwny wybryk natury – dodał z grymasem wstrętu”. Zażenowanie dyrektora może wynikać z tego, że zachowanie emeryta jawi się jako nieadekwatne względem doświadczenia życiowego. Najpewniej motywuje je także wyeksponowanie przez niego postarzałego ciała w celu otrzymania kary fizycznej. Postawiony w takiej sytuacji pan radca czuje się dzieckiem do tego stopnia, że zaczyna seplenić. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, mając na uwadze jego wiek, zaprzecza też sformułowanym wobec niego zarzutom: „– Plosę pana plofesora, to Wacek pluł na bułkę pana plofesora”. Dochodzi także do wniosku, że w opisanej sytuacji stał się już dzieckiem w pełni znaczenia tego słowa.
Tymczasem pewnego jesiennego dnia w mieście panuje niebezpieczna wichura. W takiej aurze bohater z trudem dociera do szkoły. W tym samym dniu kolega emeryta, Wicek, przynosi ze sobą nową zabawkę – w postaci wirującego bąka. Chłopiec wprawia go pod szkołą w ruch przed tłumem zafascynowanych dzieci. W tym momencie emeryta porywa silny, jesienny wiatr. W rezultacie tego błyskawicznie i coraz wyżej unosi się on na horyzoncie, aż w końcu znika z pola widzenia. Nikt spośród spieszących do niego kolegów z wyciągniętymi rękami nie zdąża mu pomóc. Nauczyciel, obserwując tę sytuację przez okno, pozostaje całkowicie obojętny i stwierdza, że mężczyznę należy skreślić z listy pierwszoklasistów. Tym samym spełniają się obawy emeryta dotyczące przeżywania jesieni – pory roku obfitującej w różne niebezpieczeństwa, przerastające możliwości starszych ludzi.
Narratorem zabierającym głos w pierwszej osobie i głównym bohaterem „Samotności” jest starszy człowiek, emeryt, przyjmujący także rolę animalnego wyobrażenia myszy. Sposób jego wypowiedzi świadczy o tym, że to także ktoś zajmujący się sztuką: poeta, pisarz lub – szerzej – artysta. Opowiadanie nie posiada fabuły i przynosi zapis emocji oraz refleksji związanych z poczuciem zagrożenia i samotnością. Bohater znajduje się w zamurowanym pokoju swojego dzieciństwa, z którego wyjście umożliwia mu wyłącznie siła wyobraźni.
Bohaterem oraz pierwszoosobowym narratorem utworu „Samotność” jest starszy mężczyzna będący emerytem. Za pomocą rozbudowanej przenośni ukazuje także samego siebie w roli myszy. Jak wyjaśnia: „To należy naturalnie rozumieć metaforycznie. Jestem emerytem, a nie żadną myszą. Należy to do właściwości mojej egzystencji, że pasożytuję na metaforach, daję się tak łatwo ponosić pierwszej lepszej metaforze. Zapędziwszy się tak, muszę dopiero z trudem odwoływać się z powrotem, wracając powoli do opamiętania”. Wspomnienie o „pasożytowaniu na metaforach” świadczy jednocześnie o tym, że bohater jest poetą – czy szerzej – pisarzem lub artystą, w którego egzystencji istotną rolę odgrywa siła wyobraźni. Opowiadanie „Samotność” ma charakter afabularny. Przedstawia zapis przeżyć oraz refleksje bohatera. Dotyczą one jego poczucia zagrożenia i żalu związanego z tym, że nie zadbał o swoją przyszłość na czas, „robiąc zapasy” na „chude lata”. Rozumiane są tu one jako potrzeba zbudowania relacji z ludźmi, ułatwiających przetrwanie trudnych chwil. Mężczyzna doświadcza poczucia utraty kontaktu ze samym sobą, w rezultacie czego w lustrze zamiast własnego odbicia widzi odwracającą się od niego twarz. Człowiek ten znajduje się w pokoju, gdzie spędził dzieciństwo. Z owego pomieszczenia nie ma wyjścia z powodu braku drzwi. Stąd może on je opuścić wyłącznie w świecie swojej wyobraźni.
Sklep Jakuba (ojca bohatera-narratora o imieniu Józef) zostaje zlikwidowany. Służąca Adela emigruje do Ameryki. Z bliskimi nie ma też już Jakuba. Pewnego razu matka znajduje na schodach raka (nazywanego też krabem i skorpionem), którego pokazuje synowi. Oboje rozpoznają w nim głowę rodziny. Z czasem zadomawia się on w mieszkaniu na nowo. Jako przedstawiciel fauny okazuje się bardzo ruchliwy. Codzienną aktywnością dowodzi też swojej inteligencji i samodzielności. Chce spędzać czas z najbliższymi w trakcie posiłków, mimo że sam nic nie je. Tymczasem do rodziny przyjeżdża wuj Karol. Jego celem staje się studiowanie dawnych zapisków Jakuba. Angażuje się w to do tego stopnia, że przestaje wychodzić z domu. Wuj Karol czuje niechęć do Jakuba będącego małym drapieżnikiem. Zawsze, gdy pojawia się ku temu okazja, usiłuje go rozdeptać. Matka i Józef czuwają nad tym, by nie zrobił mu krzywdy.
Pewnego dnia w trudny do wyjaśnienia sposób żona Jakuba-kraba-skorpiona-raka… gotuje go i serwuje bliskim na obiad. Bohater jest wycieńczony, ale żyje. Józef czyni matce z tego powodu ogromne wyrzuty. Słysząc je, kobieta rozpacza. Nie jest w stanie racjonalnie wytłumaczyć synowi, dlaczego posunęła się do tak karygodnego czynu. Bohaterowie przyglądają się bezbronnemu Jakubowi-rakowi, który skrajnie wyczerpany leży na półmisku w formie dania podanego do stołu. Matka i Józef go nie tykają. Sięgnąć po niego próbuje natomiast wuj Karol. Jednak towarzyszący mu domownicy powstrzymują go przed tym zamiarem. Jakub-rak-skorpion-krab w ciągu kilku tygodni odzyskuje część sił. Następnie ucieka i nigdy nie wraca już do bliskich.
Narrator-bohater o imieniu Józef relacjonuje, że sklep jego ojca, Jakuba, zostaje zlikwidowany. Oficjalnie już nie istnieje. W dawnym magazynie żona kupca zajmuje się jedynie nielegalnym handlem towarem, który pozostał. Służąca Adela nie pracuje już w domu rodziny, gdyż postanowiła wyemigrować do Ameryki. Niepokojące informacje wskazują na to, że okręt, którym płynęła, zatonął. W katastrofie mieli zginąć wszyscy pasażerowie. Ponieważ posługaczka była niezwykle wyrazistą postacią, jej brak wiele zmienia w codzienności rodziny. Stąd Józef mówi: „Nastała nowa era, pusta, trzeźwa i bez radości – biała jak papier”. Miejsce Adeli zajmuje Genia. Narrator następująco ją charakteryzuje: „[…] anemiczna, blada i bezkostna, snuła się miękko po pokojach”. Wspomina też o tym, że jest nadwrażliwa na dotyk, co wskazuje na jej rozwiniętą zmysłowość. Zwraca uwagę także na niezdrowo wyglądającą, bladą cerę kobiety. Ponadto bywa ona tak rozkojarzona, że niekiedy omyłkowo próbuje zrobić posiłki ze… starych dokumentów.
Jak się okazuje, nie ma już nie tylko sklepu, Adeli, ale także Jakuba. Do tej pory bliscy wielokrotnie byli świadkami jego odchodzenia. Bohaterowi długo udawało się go unikać, aż w końcu odszedł, a przynajmniej rodzina była co do tego przekonana. Jak wyjaśnia Józef: „W tym czasie ojciec mój umarł był już definitywnie. Umierał wielokrotnie, zawsze jeszcze nie doszczętnie, zawsze z pewnymi zastrzeżeniami, które zmuszały do rewizji tego faktu. Miało to swoją dobrą stronę. Rozdrabniając tak śmierć swą na raty, oswajał nas ojciec z faktem swego odejścia”. W słowach tych odnosi się do tego, że Jakub w licznych sytuacjach był już bliski śmierci. Stąd jego niedomaganie spowszedniało domownikom. Jednocześnie zmizerniała kondycja mężczyzny wzbudzała w nich coraz większy żal. Józef wspomina o śladach obecności ojca dostrzegalnych w przestrzeni mieszkania: „Fizjonomia już nieobecnego rozeszła się niejako w pokoju, w którym żył, rozgałęziła się tworząc w pewnych punktach przedziwne węzły podobieństwa o nieprawdopodobnej wyrazistości. Tapety imitowały w pewnych miejscach drgawki jego tiku, arabeski formowały się w bolesną anatomię jego śmiechu, rozłożoną na symetryczne członki jak skamieniały odcisk trylobita. Czas jakiś obchodziliśmy w wielkim promieniu futro jego, podbite tchórzami. Futro oddychało”. Niektóre elementy tworzące wnętrze domu oraz znajdujące się w nim przedmioty wydają się zatem przypominać Jakuba. Szczególną uwagę zwracają w tym przypadku skóry zwierząt, które posłużyły do wykonania futra ojca Józefa. Można odnieść wrażenie, że są one spersonifikowane i zastygłe w przerażeniu.
Pewnego razu matka Józefa znajduje na schodach raka czy też skorpiona (w opowiadaniu pojawia się też określenie „krab”; wszystkie te trzy wyrazy stosowane są zamiennie). Mimo takiej postaci łudząco przypomina on Jakuba. Jego żona kładzie owo stworzenie na talerzu i odkrywając położoną na nim chusteczkę, pokazuje je Józefowi. Syn od razu rozpoznaje w nim ojca. Jego żona również nie ma wątpliwości co do tego, że oto właśnie znalazła swojego męża. Stan mężczyzny jest mizerny. Ale fakt, że żyje, nie pozostawia wątpliwości. Uwagę Józefa i jego matki zwraca to, jak porusza się Jakub, będący małym drapieżnikiem. Choć jest w złej kondycji, wzrok przykuwa sprawność posiadanych przez niego licznych kończyn. Jakub-rak wzbudza odrazę w Józefie i jego matce, którzy przyglądają mu się z niepokojem. Bliscy decydują się puścić ojca-skorpiona wolno, kładąc talerz z nim na podłodze. Najpierw bohater się rozgląda i porusza z ostrożnością, rozpoznając teren. Po chwili rozpędza się, uciekając do szafki kuchennej i znajdując w niej schronienie. Przy tej okazji wychodzi na jaw, że Jakub-krab potrafi wspinać się po pionowych powierzchniach.
W przyjętej roli bohater poznaje na nowo przestrzeń własnego domu. Wydaje się, że najważniejszymi jego zmysłami są węch i dotyk, gdyż z opisu syna wynika, że nie ma on oczu. Pewnie z tego powodu nie zauważa jedzenia, jakie żona i Józef rzucają mu na ziemię. Będąc rakiem, skorpionem i zarazem krabem, Jakub żyje z rodziną w mieszkaniu przez dłuższy czas. W codziennym funkcjonowaniu chodzi po wszystkich meblach i wydaje się czegoś szukać. Chętnie też ukrywa się w jednej ze szpar. Józef i matka są przerażeni tym, że Jakub-drapieżnik może przestraszyć ich w nocy. Tak się jednak nie dzieje. W przyjętej roli bohater potrafi samodzielnie napić się wody z przeciekającej beczki znajdującej się w kuchni. Co ciekawe, nie przyjmuje on jedzenia od bliskich. Mimo takiego stanu rzeczy nic nie wskazuje na to, by tracił siły.
Józef zauważa, że Jakub-skorpion jest stworzeniem rozumnym i sprytnym. Świadczy o tym to, że chce towarzyszyć rodzinie w czasie jedzenia posiłków, choć sam nic w ich trakcie nie konsumuje. Gdy nie może wejść do pomieszczenia z powodu zamkniętych drzwi, wydaje dźwięki, sygnalizując w ten sposób bliskim prośbę o wpuszczenie go do środka. Z czasem uczy się radzić sobie w takich sytuacjach samodzielnie, pokonując wejście do jadalni przez szparę. Można odnieść wrażenie, że niezależność daje mu wiele satysfakcji. W ten sposób pozostaje cichym, nienarzucającym się uczestnikiem posiłków rodziny. Jego tylna część ciała wtedy pulsuje z zadowolenia. Znajdujący się w domu pies, Nemrod, obwąchuje Jakuba-skorpiona-raka-kraba. Jego reakcje nie wnoszą jednak żadnej wiedzy do świadomości Józefa i matki na temat głowy rodziny. Tymczasem w domu panuje zupełny bezład. Genia śpi całymi dniami. Wydaje się przy tym tak szczupła, jakby nie miała kości. Często bywa roztargniona. Zdarza jej się nawet przez pomyłkę wrzucić szpilki do garnka z zupą. Mimo że sklep oficjalnie jest nieczynny, pozostaje otwarty przez całą dobę. Pośród gwaru trwa w nim wyprzedaż towarów.
Do rodziny przyjeżdża wuj Karol. Wydaje się nieswój. Jest bowiem niepewny siebie i małomówny. Deklaruje, że po przykrych doświadczeniach minionego czasu postanowił zmienić swój tryb życia i podjąć się… studiowania języków. Angażuje się w to zajęcie do tego stopnia, że nie opuszcza domu. Zajmuje ostatni pokój w amfiladzie, gdzie można najbardziej odizolować się od życia rodzinnego. Genia robi na jego prośbę porządek, wynosząc wszystkie dywany i makaty. Gość nie wzbudza w niej sympatii. Jak się okazuje, owe studia językowe polegają na lekturze starych cenników ze sklepu ojca Józefa (można przypuszczać, że chodzi o zapiski w języku hebrajskim lub jidysz). Wuj Karol przy każdej nadarzającej się okazji usiłuje ze złością rozdeptać Jakuba-kraba. Przerażeni bliscy w ostatniej chwili zawsze udaremniają zapędy agresywnego krewnego. Ojciec Józefa nie jest przy tym świadomy śmiertelnego zagrożenia, jakie rodzi przebywanie w towarzystwie Karola.
Jakub-skorpion potrafi się szybko poruszać. Ale w momencie przewrócenia się na grzbiet staje się całkowicie bezbronny, gdyż nie potrafi wtedy samodzielnie stanąć na nogi. Jak wyjaśnia Józef, „przykry był to i żałosny widok, gdy przebierając rozpaczliwie wszystkimi odnóżami, wirował bezradnie na grzbiecie dookoła własnej osi”. Wuj Karol w sposób szczególny zwraca uwagę na takie momenty, chcąc go przydeptać. Gdy do nich dochodzi, matka i Józef spieszą na ratunek Jakubowi-stawonogowi. Podają wtedy mu jakiś przedmiot, aby ojciec-skorupiak mógł się go chwycić i stanąć na swoich odnóżach. Po odzyskaniu władzy w poruszaniu się ucieka on przed swoim oprawcą.
Narrator zastrzega, że wciąż nie może zrozumieć niewyobrażalnych zaniedbań w jego rodzinie. Stwierdza, że zaistniała sytuacja w ocenie kogoś z zewnątrz byłaby wręcz nie do pomyślenia. Bohater interpretuje napotkany stan rzeczy jako konsekwencję przeznaczenia. Jak się okazuje, bezpośrednią sprawczynią tragedii stała się matka. Stąd Józef wyrzuca jej w pełnych emocji słowach: „Jak mogłaś to uczynić! Gdyby to przynajmniej Genia była zrobiła, ale ty sama…”. Żona Jakuba-drapieżnika nie jest w stanie racjonalnie wyjaśnić przyczyn swojego karygodnego czynu. Jednocześnie dostrzega w nim własną winę, co Józef następująco wzmiankuje: „[…] matka płakała, łamała ręce, nie mogła dać odpowiedzi”. Stąd syn spekuluje na temat motywów jej postępowania, zwracając uwagę na wpływ niemożliwej do pokonania siły wyższej: „Czy myślała, że ojcu tak lepiej będzie, czy widziała w tym jedynie wyjście z beznadziejnej jego sytuacji lub czy działała po prostu w niepojętej lekkomyślności i bezmyślności?… Fatum znajduje tysiąc wybiegów, gdy chodzi o przeforsowanie jego niepojętej woli”.
Wreszcie okazuje się, co stanowi przyczynę ogromnego przerażenia Józefa. Otóż matka… ugotowała Jakuba-kraba-raka-skorpiona i podała go bliskim w formie posiłku. Syn relacjonuje: „Leżał wielki i spuchnięty wskutek ugotowania, bladoszary i galaretowaty”. O ile matka i Józef, uświadomiwszy sobie, do czego doszło, przygnębieni siedzą przy stole w milczeniu, o tyle wuj Karol próbuje sięgnąć widelcem do półmiska. Wycofuje się jednak, spostrzegłszy niewerbalny sprzeciw wobec tego towarzyszących mu członków rodziny. Ostatecznie żona Jakuba-skorpiona kładzie półmisek w salonie. Domownicy, nie wiedząc, jak się zachować, powstrzymują się od komentarzy na temat zaistniałej sytuacji. Będący ugotowanym skorupiakiem Jakub wydaje się nie ruszać, ale wciąż żyje.
Bohater bezwładnie leży w takiej postaci przez kilka tygodni w atmosferze całkowitej obojętności bliskich. Sprawiają oni wrażenie, że o nim zapomnieli. On tymczasem stopniowo zbiera siły. Nagle zaś ucieka w sposób niezauważony przez domowników. Gubi przy tym jedną z wielu nóg, która pozostaje na półmisku, „uroniona na zastygłym sosie pomidorowym”. Opuszcza zatem rodzinę okaleczony. Nikt z grona najbliższych nigdy więcej już go nie widzi. Józef stwierdza przy tym, że sytuacja ta dowodzi wielkiej siły jego ojca. Nie poddał się on bowiem nawet w starciu z największą podłością, jaką można sobie wyobrazić, czyli z niemal udaną próbą unicestwienia go przez najbliższych, w tym przypadku głównie przez żonę. Z powodu jej fatalistycznych zapędów niewiele brakowało, a stałby się żywą ofiarą barbarzyńskiego aktu kanibalizmu.
Aktualizacja: 2025-05-22 23:36:36.
Staramy się by nasze opracowania były wolne od błędów, te jednak się zdarzają. Jeśli widzisz błąd w tekście, zgłoś go nam wraz z linkiem lub wyślij maila: [email protected]. Bardzo dziękujemy.