Dni ostatecznych przetopień i ostatecznych spojeń
były podobne innym jak konie nad wodopojem – :
miały kwitnienie brzasków
i pączkowanie gałązek
– – lecz z mieszaniny pierwiastków –
– stałam się ścisłym związkiem.
Na pozór było to samo:
świt każdy miał w nocy korzeń
(lecz w rdzeniach coś pulsowało
boleśnie, dziko i trwożnie)
na pozór było to samo:
bo każdy p r z e j a w był prosty
(lecz w rdzeniach coś się rozdrgało
w najdygotliwszy niedosyt)
Słowa były opaczne –
w zdaniach był dwusens słodki –
tajemny jak dwuznacznik,
dwuznaczny jak wielokropki;
mowa była zamgloną i złotodajną alaską –
a wszystko było nowiną i potępieńczą łaską.
Dziś jeszcze brzmi i grzmi
roztrzepotany grzmot:
to było: siedem dni,
a każdy był jak młot;
przetwarzał przez swój gwałt,
przeradzał, łamiąc wpół,
tłukł –
walił –
bił –
i kuł –
i nowy dawał kształt.
I jestem ścisłym związkiem w reakcji własnych przetopień,
chemicznie spojonym związkiem uczuć banalnie najszczerszych
– i mam dla ciebie słowa bezradne i płaskostope,
by siedem dni ci poświęcić jak pensjonarskie wiersze.
9 stycznia 1934