Wicher piekielny uciszył się nieco
I na odłamie stanęliśmy skały,
Jako zbłąkane źórawie, co lecą
W dal niewiadomą nad morskiemi wały
I opadają na pokład okrętu,
Który — znużone — śród toni ujrzały.
Nieszczęsna moja Francesca, ze skrętu
Dusz potępionych przezemnie niesiona
W miejsce ustronne, wolne od zamętu,
Mdłą pochyliła mi główkę w ramiona,
Pobladła cała i przymknęła oczy,
Żem drgnął z bojaźni, iż raz drugi kona!
Lecz gdym się wpatrzył — z jej cery przezroczej
Z ócz podkrążonych obwódką zsiniałą,
Ze zmarszczki bólu, co jej czoło mroczy,
Tak nieskończone znużenie wyjrzało
I taka boleść — cicha, ale żrąca,
Że dreszcz szaleństwa wstrząsnął moje ciało.
Czułem, że nagle coś się we mnie zmąca,
Że gniew się w sercu jakiś budzi wściekły,
I żal niezmierny, i smutek bez końca,
Że męki wszystkie ze wszystkiemi piekły
Przyjąłbym na się, byle tylko dla niej
Wszechmocne usta słowo łaski rzekły,
Dla mojej drogiej, a tak biednej Pani!
II.
Jako gałązka, którą wicher złamie,
Zwisła mi cała w objęciach bezwładnie
I spała cicho — z główką o me ramię
Opartą ufnie... Co wzrok na nią padnie,
To twarz odwracam, bo ma boleść sroga
Wzrasta stokrotnie, wije mi się na dnie
Serca i żre mię, pali jak pożoga,
Szepcząc: »Tyś winien, ale ona, ona?«
I wytężyłem w przestrzeń — aż do Boga
Chcąc sięgnąć niemi, aż w głąb jego łona —
Me krwawe, bluźnierstw, klątw pełne źrenice,
By dojrzeć, gdzie ta Litość niezmierzona,
Co w sercu Jego ma pono stolicę,
I Sprawiedliwość nad ludzkością marną?...
I tak, dźwigając drogą męczennicę,
Stałem, wzrok wbiwszy w mroki, co się garną,
Jak stado kruków, nad ciałem i duszą
I myśl zmieniają w otchłań bólu czarną.
I zdało mi się nagle, że się kruszą,
Pod wejrzeń moich obłąkanych mocą,
Mury, co strzegą miejsc groźnych katuszą,
Przerażających wieczną swoją nocą,
Że w łonie głazu otwiera się okno...
Błękit — gwiazd punkty na niebie się złocą!
Uczułem, że mi we łzach oczy mokną.
III.
Rozkosz najwyższa z męką niezmierzoną,
Walcząc ze sobą, jako z wodą płomię,
Sprzecznie naprzemian targały mi łono;
Przeszłość mi ziemska przed okiem widomie,
Jak żywa, wstała. Odczułem znów zbrodnię
Zdrady swej, w całym jej strasznym ogromie,
I szczęście, które miłość tej niegodnie
Zdradzonej na mnie lała nieskończenie, —
I, jak przy Dantem, szlochałem — bezpłodnie.
A w myśli mknęły mi — scena po scenie —
Minione chwile, — jak po łące ściętej
Cienie chmur, które wiatr po niebie żenie.
Oto mi każą, bym jak zbir najęty
Przywiózł dla brata swojego, Lanciotto,
Zwiódłszy ją, córę Gwidona z Polenty.
On był ohydny — podwójną brzydotą:
Ciała i duszy, więc miałem za niego
Na chwilę ślubu stanąć przed tą złotą.
Dobre się duchy wzdrygnęły, co strzegą
Serc młodocianych. Dumnie zawołałem,
Żem nie uczynił dotąd nic podłego.
Lecz ojciec jął mi przekładać z zapałem,
Że obowiązek podłość tę uchyla,
Bo ślub ten szczęściem obu rodów całem.
Przysiągłem, nędzny! O, przeklęta chwila!
IV.
Z orszakiem świetnym panów i rycerzy
Jechałem chętnie już na owe gody,
Nie wiedząc, że tam we mnie grom uderzy.
Ha! lekkomyślny byłem — i tak młody!
Lecz do warownej gdym przybył Rawenny
I kiedym ujrzał tej, co miała rody
Zwaśnione godzić, kształt cudny, promienny,
A w jej źrenicach słodką obietnicę, —
Drgnąłem — i odtąd chodziłem jak senny.
Gdym ją od ślubu wiódł, śnieżne jej lice
Zbarwił rumieniec. Z miłosną tęsknotą,
Nie wiedząc, jaką kryję tajemnicę,
Szepnęła cicho: »Mój słodki Lanciotto!«
Zbladłem jak chusta. Uczułem w tej chwili,
Że jak szaleniec kocham ją. Z prostotą
Chciałem jej odkryć, jak się gorzko myli,
I padłszy do nóg błagać przebaczenia
Za straszną zdradę — — lecz nas rozdzielili.
Śród wonnej nocy południowej cienia,
Gdyśmy do domu po godach wracali,
Czułem, że rozpacz w piekło pierś mi zmienia,
A gdym nazajutrz usłyszał szum fali
Znany mi dobrze, gdy brzękły wierzeje
Zamku w Rimini, — myślałem, że spali
Mnie ból, że krzyknę, padnę, oszaleję!
V.
O nocy groźna! O nocy złowroga!
Nocy, gdym przeklął wspólników swych w zdradzie,
Ojca i brata — i siebie — i Boga!
O nocy straszna, kiedy po biesiadzie
Ją do łożnicy małżeńskiej wiedziono,
Tak piękną w złotych swych włosów kaskadzie!
Za nią Lanciotto szedł z twarzą wzburzoną,
A ona, myśląc, że we mnie ma męża,
Zwróciła oczy, co jak gwiazdy płoną,
Z taką miłością, co wszystko zwycięża,
Wszystko — prócz szału bezdennej rozpaczy,
Który mi serce zdławił nakształt węża.
Za nią! Precz, bracie! — Lecz zgraja siepaczy
Mnie odtrąciła — i drzwi się zawarły.
Wybiegłem na brzeg, co we mgle majaczy
Fal srebrem płynnem... Z ust jęki się darły,
Krzyki, bluźnierstwa, klątwy, groźby, łkania,
Aż-em na piasku padł nawpół umarły.
O nocy krwawa! nocy obłąkania!
Oni tam sami! Ona, trwożna, drżąca,
Nie wie, kto przy niej — a mrok ich osłania..
Skry, głownie krwawe, rozwichrzone słońca
W oczach mi błysły — i przestrzeń niebieską
Ogarnął pożar bez granic, bez końca...
Gdzieś ty? Tyś moja! Francesco! Francesco!
VI.
Ranek był cichy, jasny; na zachodzie
Ostatnie gwiazdy bladły, gasły, mdlały,
A w lazurowej Adrjatyku wodzie
Już pierwsze świtu złociły się strzały,
Gdy się zbudziłem z tej omartwiałości.
Patrzę, — nademną — ona, w szacie białej,
A taki smutek na jej twarzy gości,
Jak u tych, co się już na wieki z dolą
Szczęsną rozstali, a twarz jej — miłości
Takiej owiana słodką aureolą,
Jaką snadź w niebie czuć mogą anieli, —
»Francesco moja!« — »A więc tyś Paolo,
»A nie Lanciotto... Już mi powiedzieli,
Kiedym się rankiem porwała strwożona,
Widząc obcego, co łoże me dzieli.
»Tamten — zły człowiek — drwił ze mnie: Cóż? Żona
Jakoś nieswoja... — I śmiał się szatańsko!
O, jam nie jego! Jam błogosławiona
»Z tobą przed świętą oblicznością Pańską,
Tobie przysięgłam, tobie-m dała serce,
Z tobą związano mię stułą kapłańską,
»Ciebie ja kocham... Czemuż w poniewierce
Chciałeś mię widzieć? Czemu-ś zwiódł mię?« — Łkała,
A jam czuł wtedy, co czują morderce,
I łkałem także: »Przebacz, święta, biała!«
VII.
O czarodziejska, święta uczuć urno,
W której miłości wieczny ogień płonie
Ponad ludzkości drogą ciężką, chmurną;
O lilio czysta, co rozlewasz wonie,
O harfo dźwięczna, co tłumisz walk zgrzyty,
O gwiazdo zbawcza w ciemności oponie,
O złote serce! o serce kobiety! —
Mimo mej zdrady, kochała mię zawsze;
Miałem najsłodsze jej uśmiechów świty,
I ócz spojrzenia najtkliwsze, najłzawsze,
I całą duszę jej... Lecz czystą była,
A we mnie wrzały myśli coraz krwawsze,
Gdym widział, jak się z rozpaczą broniła
Od żądz Lanciotta... I raz w wieczór cichy
Przemogła mojej namiętności siła.
Wonniejsze jakieś były róż kielichy,
Fale szemrały, słońce łunę złota
Ostatnią w morze ciskało. Jak Psychy
Obraz, słuchała dziejów Lancelota,
Które-m jej czytał, — senna, rozmarzona...
Nagle zbudziła ją tkliwa pieszczota,
Jam cały drżący cisnął ją do łona.
Drgnęła — wstać chciała — lecz zbrakło jej siły
I wpółomdlała padła mi w ramiona.
O upojenie, tak blizkie mogiły!
VIII.
Krwawa-ż bo była w Rimini ta jesień!
Dwa serca pękły od jednego ciosu —
I nić zerwała się złotych uniesień.
Po chwili szczęścia, ciężka ręka losu
Dała nam wieczność, w której gwiazdy gasną,
A nie stłumiła wewnętrznego głosu,
Co dolę wciąż nam przypomina jasną
I tem oboje udręcza najsrożej. —
O, przebacz, Panie, przebacz, niech raz zasną
Owe wspomnienia, co w bólów obroży
Są kolcem ostrym! Ciszy daj nam, ciszy,
Niech nas nie nosi już pośród bezdroży
Ta burza wściekła, z gronem towarzyszy,
Niechaj odpocznie to nieszczęsne dziecię!
Słyszysz mnie, Panie? Nie słyszy! nie słyszy!
Sprawiedliwości, ty, co władasz w bycie,
Jam zbrodzień, — ale co winna ta biedna?
Czy — że kochała? Czy — że całe życie
Wierzyła nazbyt? — Miłości Wszechwiedna,
Co wiążesz światów najmniejsze ogniwa,
Czyż Cię jej miłość wielka nie przejedna?...
Krzyk, łoskot, jęki! Wicher znów się zrywa,
Ona się budzi! O, gdzie moje męztwo?
O nieszczęśliwa, trzykroć nieszczęśliwa!
Ha! niema Boga! Przekleństwo! Przekleństwo!