Pioruny biły. Uraganu świsty,
Szum wód, drzew trzaski, głazy spadające,
Wszystko spływało w dziką wrzawę. Czysty
Błękit zasnuły kłęby chmur — i słońce
Skryło się za ich posępną zasłoną.
Noc ciemna była. Setne błyskawice
Ciągle chmur czarne rozdzierały łono
I krwawym blaskiem oblewały lice
Uciekających dwojga.
On uplotem
Liści figowych przepasany — ona
Falami włosów tylko osłoniona,
Nadzy i bosi. W świetle gromów złotem
Twarze ich, zgrozą skrzywione kurczowo,
Jak trupie lśniły. Z pochyloną głową,
Z rozwianym włosem, kamienistą drogą
Biegli wciąż naprzód, gnani straszną trwogą.
Deszcz siekł ich, sęki i gałęzie biły
W twarz ich, od czasu do czasu z łoskotem
Stoczył się kamień i przeciągłym grzmotem
Odjękły skały. Znużeni, bez siły —
Nie śmieli spocząć, zesztywniała noga
Wysiłkiem strachu szła naprzód. W tej burzy
Słyszeli ciągle gromowy głos Boga:
»Bądźcie przeklęci, gdy szczęście was nuży!«
W ciemnościach dawno już zniknął za nimi
Świetlany ogród edenu, a oni
Jeszcze nie śmieli od ócz odjąć dłoni,
Wstydząc i bojąc się, by ognistymi
Blaskami Bóg ich nie oślepił.
Dalej
I dalej biegli, nie wiedząc gdzie sami,
Drżący, oblani krwią i potem cali.
Jakieś złowrogie światła za drzewami
Błyskały dziko — to wilcze źrenice;
Jakiś ryk straszny wstrząsnął okolicę —
To lew lub tygrys, dawniej przyjaciele,
Słudzy człowieka, dziś krwi jego głodni;
I dreszcz przebiegał tym dwojgu po ciele,
Włosy wstawały, a poczucie zbrodni
Straszliwą trwogą napełniało dusze.
Przejęci zgrozą, w bojaźni i skrusze,
U stóp olbrzymiej sosny na kolana
Padli — i z jękiem wołali do Pana.
Lecz wodospadów huk głuszył ich słowa,
Noc, jako wprzódy, czarna i grobowa,
Kirem padała na serca — i wściekły
Z olśniewającym grom padł nagle błyskiem
I objął sosnę płomieni uściskiem.
Jasno się stało. Ciemności uciekły,
Jak stado kruków. W okręgu światłości
Ujrzeli straszną, wielką postać Boga.
Prawicą groźnie wskazywał, gdzie droga
Wiodła w ciemności, z oczu pełnych gniewu
Padały gromy, a głos — nakształt wiewu
Wściekłego wichru — ugiął, jak łan zboża,
Olbrzymie drzewa:
»Precz! precz ztąd, grzesznicy!
»W pocie czół waszych pożywać będziecie
»Chleb wasz powszedni! Na waszej źrenicy
»Niewiadomości kładę pieczęć! W świecie
»Wyście przeklęci!«
Padli przerażeni.
Gdy się ocknęli, ostatkiem płomieni
Dogorywała sosna. Wkoło ciemno.
Czasami snopem skier wicher zakręci
I skargą jakąś zajęknie tajemną,
A im brzmi w uszach: »Przeklęci! przeklęci!«
*
W szałasie z liści mieszkali. Posępne
Było schronienie to nowe. Pra-bory
Szarzały wkoło sine, niedostępne,
Pełne kniej dzikich, gdzie straszne potwory,
Jaszczury, gady, węże, nosorogi,
Słonie, mamuty, lew i tygrys srogi —
Walczyły jedne z drugiemi. Potoki,
Jeziora — mnóstwem kajmanów kipiały.
Wrzał bój o życie. Śród nocy głębokiej
Straszliwym rykiem wstrząsał się las cały,
I słychać było zgrzyt zębów — i kości
Łamanych chrzęsty złowrogie. A człowiek,
Choć silny duchem i pełen śmiałości,
Często noc całą nie mógł zmrużyć powiek,
Strzegąc szałasu, kędy spała żona.
Często też musiał straszne toczyć boje
Z drapieżnym zwierzem, a często korona
Liściasta drzewa chroniła oboje
Od pewnej śmierci.
Ciężkie życie było!
Bo głodem marli, kiedy nie starczyło
Korzonków, z trudem nakopanych w ziemi,
Lub surowego mięsa; zwierzęcemi
Skórami nagie osłaniali ciało:
Często uragan im szałas porywał.
Stawiali nowy. Kiedyś go strzaskało
Spróchniałe drzewo. — A bór im przygrywał
Na smętną nutę śmierci, zatracenia.
Wpośród tej nędzy promienne marzenia
I sny o raju cudnemi barwami
Tęczy wstawały w ich głowach. Ze łzami
Dziś wspominali szczęście, które mieli,
A utracili...
Tam on był sam jeden
Królem i panem, tam w blasków topieli
Spoczywał cicho... I widział ów eden,
Ciepły, różany, śpiący w wonnym zmroku;
Listki drzew szumią zcicha, on przy boku
Swej towarzyszki spoczywa bez troski,
Spokojny, cichy, pewny łaski boskiej —
A dziś...
I oko łzami się oblekło,
I w sercu bólu zbudziło się piekło!
Spojrzał na żonę śpiącą: jak pobladła!
Jak wynędzniała! — Uśmiecha się we śnie...
I dzika gorycz na język mu siadła:
»O, srogo mścisz się, Boże!« — I boleśnie
Zaśmiał się.
Odtąd w domu coraz rzadziej
Przebywał. Biegał po lasach: ot, sadzi
Z maczugą w ręku za olbrzymim dzikiem,
Tam znów ze strasznym, nieczłowieczym rykiem
Staje do walki z gorylem... Z rozpaczy,
Myśląc, że Bóg my nigdy nie przebaczy,
Rzucił się w bój ten, co wrzał bez przestanku
Wokoło niego...
*
Jednego poranku
Powracał z lasu łupem obciążony,
Ale smutniejszy i cichszy, niż kiedy.
Szedł przez polankę leśną. Drzew korony
Szumiały cicho... Wszystkie nędze, biedy,
Jakie przecierpiał, w myśli mu stawały...
Jakże dalekim był dziś od tej chwały,
Jaką obiecał mu Bóg przy stworzeniu!....
Usiadł pod drzewem. — Czekając świtania,
Ziemia tonęła w jakimś wonnym cieniu:
Na mchach łzy rosy, widnokrąg zasłania
Lekka mgła biała... Coś się już rumieni,
Coś się porusza, rozjaśnia w przestrzeni...
Wtem trysła smuga złota i w tysiące
Blasków rozbiła się w rosie, na szczytach
Drzew i w załomach skalnych. Wzeszło słońce.
Setki skrzydlaczy już toną w błękitach,
Śpiewają, ważą się... Las cały śpiewa,
Szumią potoki, zarośla i drzewa,
Grzmią wodospady... W hymn dziękczynny, święty,
Spływa gwar cały...
On zaśmiał się smutno:
»Jak w hymn ten wmięszać moją pieśń pokutną?
»Wszystko drży szczęściem, ja-m jeden przeklęty,
»Ja — król przyrody niegdyś... Wszystko pląsa,
»Robak najmniejszy ze mnie się natrząsa,
»Wszystko się cieszy — tylko nie ja jeden!...
»A jednak tutaj byłby drugi eden,
»Gdyby nie śmierć... Ta wszystko kosą zmiecie!
»Skoro jest ona, to cóż mi po świecie?«
Powstał ze smutnie opuszczoną głową
I wszedł posępnie pod sklepienie lasu.
Dochodząc prawie do swego szałasu,
Usłyszał słaby krzyk... Przyśpieszył kroku,
Wbiegł... Co to? co to? —
Na mszystej pościeli
Leżała żona z dziwnem szczęściem w oku,
A przy niej — co to? co to się tam bieli?...
Zbliżył się... Cudne, maleńkie stworzonko!
Wielkie oczęta z półotwartych powiek
Nań spoglądały po za rzęs zasłonką...
On drgnął: »To człowiek! to człowiek! to człowiek!
»To dziecko moje! Boże wielkiej chwały!
»Jam się odrodził, nie umrę już cały!
»Śmierć zwyciężona! Tyś przebaczył, Boże?!
»Och, czy to dzisiaj jaśniej świecą zorze!
»Tak widno, pięknie! Żono moja, żono!
»Czy czujesz, jak mi szczęściem bije łono!
»Żyć będziem wiecznie! W setnych pokoleniach,
»To w blaskach prawdy, to znów w błędów cieniach,
»Będziem odradzać się, dążąc bez końca
»Do światła, prawdy, do nieba, do słońca!«
*
I wciąż odradza się ludzkość cierpiąca,
I tyle wieków już duch ludzki żyje,
Wciąż doskonalszy, bliższy tego słońca
Wieczystej prawdy. — Wąż zwątpień się wije
Wściekle i pragnie chwycić go w swe skręty,
Ale napróżno... Zwycięża cel święty,
Cel upragniony — i w dumnym pochodzie
Znów kroczy dalej nowe pokolenie...
Kiedyż ostatnie rozproszą się cienie
I raj ujrzymy w niebieskiej pogodzie
Bratniej miłości, pokoju? —
Czekajmy,
Ufni! A w każdej dziecinie witajmy
Może przyszłego odrodzenia gońca,
Może zwiastuna wschodzącego słońca...