Miałaś uśmiech dziecięcia, spojrzenie Madonny,
W licach blaski, nad czołem włosów jasne zwoje;
Przeszłaś — i jak za słońcem helijotrop wonny,
Tak za tobą się oczy obróciły moje.
Byłaś piękną, jak Ewa, marząca w Edenie,
Promienną, jak cheruby na obrazach Giotta,
Trwożną jak pierwsza miłość, czystą, jak westchnienie,
Świętą, jak zakonnicy za niebem tęsknota.
Odgadłem, że rankami śpiewasz, a o zmroku
Z tym, co w piersi twej mieszka, cichą masz rozmowę;
Że serce w czystych marzeń zanurzasz obłoku,
Że cię sny nawiedzają białe i różowe:
Że trucizna zwątpienia obcą ci jest zgoła,
Że myśli twych nie szarpie sfinksowe „dlaczego?“
Że masz wiarę ascety i świętość anioła,
Że cię skrzydła serafów od upadku strzegą...
Tak różni! a duch jednak rwał mi się do ciebie,
Gwałtowny, jakby serce pragnął zabrać z łona,
I na dnie ciemnych mroków marzyłem o niebie,
Jak o źródle beduin, gdy na piaskach kona.
Przebacz mi! — Wszakże Stwórca nie zabronił głębiom
Kochać szczytów; wszak ludziom, choć grzechem skalani,
Sam się oddał; wszak białym przykazał gołębiom,
Żeby różczkę oliwną niosły do otchłani...