Tutaj do jedenastej łukami perspektyw
przesuwa noc latarnie jak perły na sznurach,
szumi park, drzemie głowa nad paskiem korekty,
noc usiada chmurami na siedmiu pagórach.
Może Rzym, może Londyn morzem mgły podpływa,
może florencki Kraków na tym lwowskim rynku,
bo któż wie ile troski i życia ubywa
w spłakanym harmonjami łyczakowskim szynku.
O, bo żadne Warszawy, Paryże ni Rzymy
nie kryją takiej pustki na wylotach ulic,
gdy w mrok bram, po dziesiątej zamkniętych, tulimy
twarze — i tylko smutku już nam nie utulić.
Tu patrzymy z teatru w najpiękniejszą w świecie
perspektywę, utkaną lampami przez mroki,
tu wracamy uliczką przez mgliste stulecia
pod ormiańską katedrę, prującą obłoki,
tu śpiewamy piosenki, wychodzimy z kina,
tu znudzeni czytamy prasę po kawiarniach,
tu długo się nam młodość kończy i zaczyna,
tu zagarniamy życie, nim nas śmierć zagarnie.
Tu nagle, niespodzianie — Bernardyński kościół,
po nieprzespanej nocy, o którejś nad ranem,
prosty, śmigły, cudowny, piękny jaknajprościej
pod pogodą niebiosów i burzą kasztanów.
Tu miłość. Tu aleje. Tu jesienią cmentarz.
Tu wszystkie parki lwowskie w niebo strzelające.
Tu włóczęgi po mieście, jeśli noc przeklęta,
a gdy słodka — czekanie na wybuchy słońca.
Czekanie na wybuchy, na świty czerwieńsze,
które wciąż burza czasów niepewnych odwleka.
Piszę — noc dziś jest słodka — na swem trzeciem piętrze,
zamykam wiersz nad miastem — i czekam. I czekam.