W ojczyźnie niewolników, mości Xiążę,
żyć nie przystoi, a umrzeć nie wolno:
nie nadchodź! znamy ów uśmiech ironji
żałosnej, dłoni splecenie, spadanie
bezwolne palców, bezsilne ich zwarcie,
aż się paznokcie w żywe wpiją mięso.
I tę przechadzkę w smętnym wirydarzu
wśród krzewów mrocznych i posągów białych,
patrzących drwiną błogich oczodołów.
zbyt pobłażliwie, bezgłośnie, sądząco —
podrabialiśmy z wieka na wiek: co rok!
Odejdź! nie wciskaj w pięści śmiesznie zwarte
foljałów, w szafir okutych, w żelazo:
nie elzewirów my spragnieni — mocy!
Nie ksiąg, gdzie mądrość czai się uparta,
która nam czaszki przemienia w rzeszoto
dziurawe: płaczą przez nie chmurne nieba
i opadają kroplą rosy w serce,
by tam się mieszać z krwią dyszącą, truć ją.
Dżdżystemi strugi zalepiają wargi,
niezdolne gadać słów, opaską żółci,
jak rtęcią, senne powlekają usta.
Świecimy w noce gwiezdne, puste, srogie,
źrenicą, sypkim szorowaną piachem,
gdzie nie odbija się już nic, prócz hańby;
ziemia w matowem przełamana oku
upiorna jest, jak luna bezcielesna,
i wzywająca pomocy napróżno,
jak duch twojego ojca, mości Xiążę!
Nie każ nam patrzeć, przebiegły artysto.
w sprawy dziejowe, którym nie sprostamy.
na tem teatrum świata, gdzie się liche
dramy wciąż grają pod maską aktorstwa:
tragikomedje zdrady i podłości;
nie dzwoń tercyną na płytach katedry
i woskiem słodkim nie zasklepiaj uszu.
wiolą, ni brzękiem dobranych wyrazów,
co spadkiem, skandującym marmurowo,
i uśmiechniętym pluskiem fal, gładzonych
podmuchem, szydzą w pogodne wieczory.
gdy słychać zdala sygnaturek bicie
spoza cyprysów stężałych płomieni:
kiedy nas człowiek wzywa, znów cierpiący.
znów zaprzedany zdradą poniewierce,
znowu wydany przez katów zagładzie.
i tak rozdarty, jak Chrystusa Pana
płaszcz, kiedy kostki rzucali żołdacy:
(a nigdy kości nie przestali miotać):
bo ich melodja dławi suche gardło,
jak pętla, sprawnie ściśnięta na krtani!
O, nie łudź murem Illionu trzeszczącym,
rumianą zorzą przeddziejowych świtów,
i nie ukazuj Achilla w zbroicy
srebrnej, Hekuby, wyjącej jak suka.
Bo tam skazańcy są. I matki płaczą
nad ciałem syna, co zwisł z szubienicy,
nie z drewna hańby, z krzyża wyniesienia;
bo tam kobiety walą się na trupy
białe, dziurawe od kul niewolników;
bo tam oprawcy werdykty wydają.
Nie każ nam patrzeć w gwiazdy; — czem oddychać?
Nie pozwól w nurty; — jak spłókiwać rany?
Nie drzewa czarne — to żałobne płaczki.
a ich gałęzie wyciągnięte ku nam,
to nie ramiona: są jak stryki szorstkie!
Nie umiem przypaść o brzasku, mój Xiążę,
ku ziemi: gniją męczenników kości;
Ona się zżyma, miota, pragnie wypluć,
i piszczelami nagiemi oblicza
wasze i nasze, nieme, policzkuje!
Nie zwódź mnie! w palce, zimne i zgrabiałe
od strun — celnego nie wciskaj mi ostrza;
stoczy się sztylet na posadzkę, pryśnie,
na głazach ślizgać się będzie misterny,
który miał przebić nieprawość, a drasnął
naskórek jeno...
Odwracamy lica.
I ty, Ofeljo żałosna, nie zwlekaj,
nie stąpaj w obłąkaniu, ni zachwycie.
nie pozwól nucić ziębniejącym ustom.
ni nam: te wargi niegodne śpiewania.
Odejdź! o miła, nie powrócisz odtąd.
aby urodą truć, w czasie, gdy silnym
trza być, i litość na mordu narzędzie
hartować: giętki, chłodny, niezawodny
puginał — a nie brzeszczot księżycowy.
Już dosyć żalu, dzisiaj walczyć trzeba,
a choćby zginąć. Po nas przyjdą inni.
O druhu! długie nas czeka błądzenie,
nim do człowieka znów dotrzemy — może.
Horacjo! już ich widzę: przyjaciele.
choć mieczem mierzą w naszą pierś, na tarczach
wyniosą puste zewłoki ku gwiazdom.
I będzie lament puzonów srebrzysty
wiódł nas uśpionych ku ziemi otwartej,
której przywrócą cześć, lament powrotny,
radosną, rzewną, ojczystą piosenką.