W Lizbonie wita sennych Chrystus z majoliki,
W Casablance różane ogrody szeryfa,
Wieją kiście nad nocą stygnące pomniki,
Szumią piachy czerwone, gleba kości chciwa.
Z pustyni się podnoszą wiry bezgraniczne,
Gdzie studnia sucha zionie, tam stąpają stopy,
Bez żalu opuściwszy trumnę Europy,
Skradają się w zaułki, w raje chaotyczne.
Tam: wielbłądy łagodne, ciągnące do wody,
I pęknięta skorupa glinianego dzbana,
Odpadki niewolników, wrzaskliwe narody,
Prawicą sprawiedliwą strącone przez Pana
Tam pycha samotności — kolumna strzaskana.
Sypią się rude mury ruiną stuleci,
Byś przez szczelinę dojrzał barbarzyńskie sioła,
Gruzy malachitowe, kędy nikt nie woła,
Podmuch żaru kołuje i zagarnia śmieci.
Obojętność bezmierna dla tego, co żywe,
Gdy nad lössem czerwonym obrzmiałe agawy
Porastają sczerniałą popielisk Niniwę
— Nad szyją zwisa miesiąc, jak jatagan rdzawy.