Raz w lipcowym poranku uroczym
Zamyślony — nie pamiętam o czem —
Szedłem ścieżką nad błękitną Wisłą. —
Wtem z za drzewek coś białego błysło....
Patrzę — patrzę — a to trzy panienki — —
Jedna była na murawie miękiej,
A dwie inne w wodzie się bawiły, —
I w koszulkach białych wszystkie były.
Pluszczą na się wodą i chichoczą, —
A kropelki wody im migoczą
Nad główkami w słońcu jaśniejące,
Niby białych brylantków tysiące.
Zczarowany nieruchomo stoję....
Zdało mi się, że aniołków troje
Rankiem w jasnym kąpie się błękicie,
Niby białe obłoczki o świcie. —
Bo gdy która z nich rączkę podniosła —
To pod rączką fala wody rosła,
Niby skrzydła anioła powiewnie; —
Więc myślałem — to aniołki pewnie, —
I stanąłem naprzód cały zgięty,
I gapiłem się jak w obraz święty. —
A wtem jakaś pani brzydka taka
Jak wypadnie na mnie z poza krzaka,
I nuż besztać i nuż grozić ręką: —
„A smarkaczu do książki, kajetu, —
„A do szkoły mi zaraz, a nie tu
„Przypatrywać się w wodzie panienkom,
I jak aniół praojca Adama
Tak mnie z raju wygnała ta dama,
I z jej łaski zmądrzałem bez szkoły,
Żem już panien nie brał za anioły.