Smukły kanarek, słoneczna premia,
Rzecz najzłocistsza, jaką zna ziemia,
W małej koronie na płaskiem czole,
Szczęśliwą u mnie cierpiąc niewolę,
W locie rozciąga skrzydła złożone,
I szmaragdową czaruje żonę
Koloraturą ostrą, żałosną,
W której mu skargi słowicze rosną.
Ona, w dywanu zagon wtulona,
Cała, jak serce, z miłości kona,
Pełna oddania w piersiach i dziobie,
Ócz czarne perły utkwiwszy obie
Tam, gdzie wśród stołu ciemnej topieli
On się wydłuża w wąziutki kielich,
Pieniąc się śpiewem słodkim, złocistym,
Rzucając wkoło świsty, prześwisty.
Nagle, w porywie sfrunąwszy, bliski,
Z namiętnych treli przechodzi w piski,
Uparte, głodne piski pisklęcia,
Po czym w miłosne wraca zaklęcia
I znowu w krzyki młodej gromadki,
Na cześć kochanki i przyszłej matki.
A potem — śmiechy nieśmiertelności!
Potem nauki jak gniazdko mościć!
Aż wreszcie spada, śpiewny i wartki,
Na towarzyszki stulone barki,
Z furkotem toczy, z trzepotem stroszy
Miłość, śpiewaną podczas rozkoszy.