Sielanka młodości

I.

 Panna była prześliczna — z błękitnych jej oczek
Zaledwie że piętnasty uśmiechał się roczek.
Panicz równy jej wiekiem, bywał nieustannie
W jej domu — i z rozkoszą siadywał przy Pannie.
Znosił koszyczki, kwiatów i jagódek pełne,
Pomagał zwijać w kłębki włóczkę i bawełnę —
Nad rysowaniem wzorków strawił nieraz dzionek;
Grywał z nią w gotowalnię, w mruczka i w pierścionek.
Przyjaźnił się z jej bratem, grzecznie gadał z matką,
A Pannie tysiąc fraszek opowiadał gładko.
 Lecz często, kiedy czulszem ośmielon wejrzeniem,
Chciał wyznać jakim dla niej rozgorzał płomieniem,
Wnet mięszał się, głos tracił i słów mu nie stało:
Tak pod szkolnym mundurkiem biedne serce drżało!
Raz przecież postanowił, bądź co bądź wypadnie,
Oświadczenie miłości wyrazić jej ładnie —
Lecz zamiast arcydzieła co tak długo składał,
Rumieniąc się, oświadczył — że deszcz będzie padał!
 Panna miała dla niego zawsze wzroczek słodki,
Gdy on przy niej — to ciągłe piosnki i chichotki —
A kiedy przez czas jakiś nie widać Panicza,
To jej coś jakby smutek wyglądał z oblicza.
Siadała przy krosienkach nie mówiąc i słówka
I skarżyła się mamie, że ją boli główka!
 Tak żyli blisko siebie, jak na cichej łące,
Skryte w cieniu, dwa drobne fijołki woniące —
A w okół nich krążyły w domu szeptów roje,
Że się Panicz i Panna kochali oboje!

*****

 Była to pierwsza miłość, niewinna, milcząca,
Święta — jak przed ołtarzem lampa gorejąca —
Bez zalotnych uśmiechów, bez słówek ponętnych,
Bez wyrzutów zazdrości i przysiąg namiętnych!
Ale gdy się ich oczy napotkały razem,
To wnet lgnęły do siebie jak magnes z żelazem —
Rade by tak pozostać przez miesiące — lata —
I tak patrzeć ku sobie — do skończenia świata!
 O! bo ich dusze, zbiegłe po źrenic promyku,
Wiodły czule rozmowy w bezsłownym języku,
A wrzących uczuć potok, tajonych tak długo,
Przeciekał z serca w serce, niewidzialną strugą,
I tworzył im ocean — po którymby chcieli
W łódce o złotych wiosłach, pływać jak anieli!
Lub jak samotna para śnieżystych łabędzi
Kołysać się na falach, gdzie je wiatr popędzi —
I żyć zdala od brzegów — do skończenia świata!
— Tak im błogo schodziły różane ich lata.

II.

 Raz, w cieniu lip, przed dworem, w jesiennym poranku,
Młody Panicz i Panna rozmawiali w ganku
O pogodzie, o słońcu — a potem, o zgonie
Prześlicznego jaśminu co uschnął w wazonie.
Potem, o czemś weselszem — o zwycięzkiej walce
Kota Filusia z psami — a w końcu o lalce;
Bo zapomniałem wspomnieć, że śród pogadanki
Panna stroiła lalkę dla młodej krewniańki. —
Gotów był cały ubiór od stóp aż do głowy:
Trzewiczki — biała suknia — kapelusz różowy
I fartuszek niebieski jak modniarki oczy —
Brakło tylko na główce puklów i warkoczy.
 Zkąd wziąść ich? — Łatwa rada. — Z uśmiechem pustoty
Panna zdjęła z grzebienia ciemnych włosów sploty,

Westchnęła nad ofiarą — zgrzytnęły nożyczki —
I upadł lśniący kosmyk u stóp ofiarniczki.
O! jakże była piękną, gdy po szyi białej
Tych brunatnych pierścieni fale się rozlały —
I spadając na piersi kaskadą ogromną,
Stroiły w czar zalotny, tę postać tak skromną!
O! była to Syrena albo Nimfa grecka,
Lecz z czystością anioła i szczerotą dziecka!
 Panicz patrzył milczący, gdy drobne jej palce
Ciemne loczki nad czołem przypinały lalce,
A kiedy już warkoczyk splotła do połowy
Znów wrócił do przerwanej przed chwilką rozmowy
Dowodząc, że to szkoda i myśl desperacka
Dawać tak piękne włosy na dziecinne cacka;
Że lalce, na nic skarb ten nie może się przydać
Bo pod kapelusikiem warkocza nie widać!
A wzrokiem mówił czulej: «Jest ktoś przy twym boku
«Co o takiej plecionce marzy już od roku,
«Coby o ten podarek na kolanach żebrał —
«Coby go kosztem życia z cudzych rąk odebrał,
«Jak cudowny talizman, na piersiach umieścił,
«Biciem serca kołysał, całunkami pieścił!»
 Panna patrząc z pod oczka, choć pracą zajęta,
Zrozumiała zapewne nieme argumenta:
Bo jej lica rozkwitły purpurowym blaskiem. —
 W tem okno od salonu otwarło się z trzaskiem
I głos matki się ozwał: «Chodź-no moja rybko!»
Panna rzuciła wszystko i pobiegła szybko.

****

 I sam Katon by upadł w tych pokus przepaście,
Zwłaszcza gdyby się kochał i miał lat szesnaście!
Nasz Panicz, nowy Tantal, widząc koniec męki,
Zostawioną plecionkę do drżącej wziął ręki.
Był sam — żadne go śledcze nie trwożyło oko,
Więc do ust ją przycisnął i westchnął głęboko;

Ale gdy zaczął tonąć w morzu zadumanek,
Panna jak hyży ptaszek znów wbiegła na ganek.
 Ocknął się pomięszany — lecz czuł że w tej chwili
Los przyjazny ku niemu szalę szczęścia chyli;
Zebrał całą odwagę — a miał jej nie dosyć —
I rzekł skromnie: «Ja chciałbym — Panią — o coś prosić.»
— «O cóż?» — «O podarunek.» — «Dał mi Pan frasunek,
«Bo trzebaż jeszcze wiedzieć jaki podarunek?»
— «Zaręczam że ta sprawa nie skończy się sprzeczką
«Niech tylko Pani powie maleńkie słóweczko
«Daruję!» — «No, daruję!» z uśmiechem odrzekła.
On pokazał plecionkę — ona raka spiekła —
Zdziwiona, przerażona, drżąca przed nim stała,
Cofać słowa nie śmiała — a może nie chciała;
A Panicz, wyczerpnąwszy cały zasób męztwa,
Zamilkł — jakby się wstydził zdradnego zwycięztwa.
Dopiero gdy ich oczy spotkały się razem
I zlepiły się, zrosły jak magnes z żelazem,
Zabrzmiały w strunach serc ich, zmarłe w ustach dźwięki:
Wyrzuty — przebaczenia — skargi i podzięki,
I przysięgi karmione a tajone w łonie;
Wierności aż do zgonu — wierności po zgonie! —
— I znów zaczęli gadać o słońcu, pogodzie,
I o ślicznym jaśminie co uschnął w ogrodzie —
Potem inne, weselsze toczyli rozmowy,
Lecz o lalki warkoczu nie było już mowy.

****

 Któż był kiedy szczęśliwszym, dziwnych zdarzeń zbiegiem:
Czy Aleksander Wielki po nad Indu brzegiem?
Czy Cezar, gdy bogowie na błoniach Farsali
Z tryumfem nad Pompejem: rząd świata mu dali?
Napoleon? gdy pragnąc uwiecznić swe plemię
Ujrzał syna dziedzica w rzymskim diademie?
O! nie! — radość zdobywców dumna a zwodnicza,
Nie może się porównać z radością Panicza!

On marzył, że się w niebie z aniołami brata,
Że dzierżąc promyk włosów, dzierży berło świata!
 Panicz był rad i wesół i humor miał złoty,
Cały dzień sypał żarty i broił pustoty,
Uśmiechał się, przymilał — jakby chciał do łona
Wszystkich ludzi przycisnąć w braterskie ramiona! —
Panna uradowana miała wzroczek słodki;
Po całym domu brzmiały piosnki i chichotki —
Aż matka powtórzyła raz, drugi i trzeci:
«Jakże się też to dzisiaj rozigrały dzieci!»

III.

 Trudno zmienić bieg rzeczy na ziemskim padole;
Panicz, choć dziarski młodzian, był studentem w szkole,
A Panna rówienniczka, w siedmnastym roku
Wyrosła na kobietę tak pełną uroku,
Że aż w najdalsze strony rozbiegły się wieści
O tej niedorównanej urodzie niewieściej!
 Niebawem też, gość obcy, nieznany nikomu,
Pojawił się z nienacka w rodzicielskim domu.
Był to Pan już niemłody, lecz grzeczny, układny,
Posiadał zacne imię i majątek ładny;
Przywiózł list polecalny od krewnych Jejmości
I zaczął prawić Pannie tysiąc uprzejmości!
 Ojciec, po krótkich zwiadach, wykrzyknął radośnie,
Że z takim zięciem honor jego domu wzrośnie,
Że to partja wyborna — a matka dodała
Że córka przy pieniądzach będzie szczęście miała!
Spisano kontrakt — gości zjechało się wiele —
Odbył się ślub, biesiada i huczne wesele;
Potem wsiedli do kocza — stangret trzasnął z bicza
I uniósł w kłębach kurzu, złoty sen Panicza!
———————————
Panicza, który zdala — śród murów stolicy,
Nieświadomy o niczem — przy szkólnej ławicy

Czas wolny od nauki na marzeniach trwonił,
Za modremi oczkami tęskną myślą gonił,
Licząc że za sześć niedziel znów je odzobaczy —
Gdy wieść ślubu nań padła jak piorun rozpaczy!

IV.

 Czy Panna, kornej córki pełniąc obowiązek,
Przyzwoliła bez gwałtu na ten nagły związek?
Czy w białych, ślubnych szatach, pod mirtowym wiankiem
Popłakała choć chwilkę za młodym kochankiem?
Trudno wiedzieć — bo Panicz po tych burz przebyciu
Już jej nigdzie i nigdy nie napotkał w życiu!
Znikła, gdzieś aż w dalekie uwieziona Tatry —
Zgasła, jak droga perła w czarze Kleopatry!
———————————
 Lecz Panicz zaznał wówczas, mąk najsroższe piekło,
I wiele łez mu gorzkich po licach przeciekło —
Gdy zamiast marzeń jego postaci uroczej,
Czarne widmo nieszczęścia zajrzało mu w oczy!
Wybladł, znędzniał jak gdyby chorobą złamany.
A po nocach układał najszaleńsze plany:
Rzucić szkoły, iść pieszo w nieznajome strony,
Dopóki nie odnajdzie swojej ulubionej —
Wyrwać ją z rąk tyrana, z pod strażników tłuszczy,
Osiedlić się we dwoje na bezludnej puszczy,
Ulepić chatkę z gliny, otoczyć ogrodem,
I żyć z nią korzonkami, owocem i miodem!
 To znów myśl mu straszniejsza do mózgu się wdziera —
A właśnie miał pistolet i czytał Wertera! —
Szczęściem, że i Ołtarzyk złoty czytał co dnia,
I czuł że samobójstwo, to hańba i zbrodnia!
———————————
 Tak wiara i zajęcie około prac dziennych
Spędzały szał wylęgły śród nocy bezsennych —
A czas, zwolna lecz ciągle niósł mu ukojenie,
Zmieniając rozpacz w smutek — a smutek w wspomnienie!

V.

 W rok dopiero — choć jeszcze cierpieniem nękany —
Nawiedził Panicz dworu sąsiedzkiego ściany.
A że bawiąc w gościnie, twarz posępna grzechem,
Musiał więc łzy obsłaniać kłamanym uśmiechem;
A słuchać opowiadań, jak córka szczęśliwa!
Jakie zięć ma intraty za wełnę i żniwa!
Ile w stajniach rży koni słynnych krwią i rasą,
I jakie trzody owiec po halach się pasą!
— Kochankowi, poecie — dawano do picia
Kropelka po kropelce, wszystką prozę życia!
 Ten dom, który mu dawniej był niebem malutkiem,
Który witał z radością a opuszczał z smutkiem —
Dokąd z dali, myśl jego tęskliwa i cicha
Biegła, jak złota pszczółka do lilji kielicha —
Ten dom, z całym pamiątek przeszłości zasobem,
O! jakże mu się wydał pustynią i grobem!
 W ogrodzie, tak jak dawniej, krocie było kwiatków —
Lecz Panicz próżno szukał dwóch modrych bławatków,
Które tu — w błogich chwilach miłości zarannej —
Wykwitały ku niemu, z ciemnych rzęsów Panny!
W klombach, tysiące ptasząt kwiliło śród drzewek;
Lecz nie było w tym chórze tego ptaszka śpiewek,
Którego on się tyle w tych miejscach nasłuchał —
Co tak słodko szczebiotał, tak ponętnie gruchał!
O! dla innych dziś oczu modrzały bławatki!
A ptaszek? — Może zamilkł śród złoconej klatki.
— W ganku, w domu, w ogrodzie — tylko się wznosiły,
W smętarzu jego szczęścia, zmarłych snów mogiły!
Więc je żegnał westchnieniem i łzawą powieką —
———————————
I wkrótce los go poniósł daleko — daleko!

VI.

 O! stare to już dzieje! — W dalszych, długich latach
Ów Panicz stąpał częściej po cierniach niż kwiatach.
Nie jedna odtąd miłość, namiętna lub czuła,
Upoiła go szczęściem — smutkami zatruła!
I poznał serc niewieścich balsamy i jady,
Anielskie poświęcenia — i piekielne zdrady —
Bo na ścieszce żywota, w ciągłym niepokoju
Pił do sytu z cierpkiego doświadczenia zdroju!
 Przecież dotąd — w Panicza poranionem łonie
Niewygasły wspominek młodych uczuć płonie!
Burza światowych wichrów dotąd nie rozwiała
Tej woni, którą niegdyś duszę mu zalała
Pierwsza miłość niewinna, cicha i milcząca —
Święta — jak przed ołtarzem lampa gorejąca!

*****

 Dziś, samotny wędrowiec po szerokim świecie,
Gdy go boleść duchowa lub cielesna gniecie,
Szukając ulgi mękom, o! ileż to razy
Wywołuje pamięcią przeszłości obrazy —
I marzy, jak mu było hożo i radośnie
W niepowrotnej, w różanej, w złotej życia wiośnie!
Jak po szkolnych mozołach powracał z uciechą
Na wiejski wypoczynek pod rodzinną strzechę.
Jak konno pędził w pola, z fuzyjką po borach;
Jak jeździł po pokrewnych i sąsiedzkich dworach.
Jaki czuł zachwyt, urok i raj nieustanny,
Gdy rumieniąc się, patrzył w modre oczka Panny!
Gdy niczego już więcej nie pragnąc od losów,
Tulił do ust i serca plecionkę z jej włosów;
Gdy żyli blisko siebie, jak na cichej łące
Skryte w cieniu, dwa drobne fijołki woniące!

Czytaj dalej: Zima - Konstanty Gaszyński