W wąwóz, między dwie skały rozdarte, miesiąca
wbiegł krąg i zawisł w ciemnych niebiosach promienny,
i rzucił w dół swe światło: na załom kamienny
padło, gdzie się przewala kaskada hucząca.
Światło srebrzystą łuskę rzuca po strumieniu,
na cały wąwóz prószy z księżyca pył szklany,
srebrzą się sine, w niebo strzelające ściany
i czarne głuche morza lasów w oddaleniu.
Na zboczach, wśród omglonych limbowych gałęzi,
świecą gwiazdy złociste - zda się, że z niebiosów
spadły na twarde czoła kamiennych kolosów
i odbite zawisły w iglastej uwięzi.
Cisza - - tylko dźwięk szumu słychać w skalnej dziczy,
jakby skały i wody, i limby, i jodły
rozkołysaną, senną mowę z sobą wiodły
o rzeczy pełnej grozy, wielkiej, tajemniczej.
Mgły snują się w powietrzu drżące i niepewne,
zda się, jakby dzwonienie szumu kołysały
i niosły je do jodeł i limb między skały - -
płyną - - znikły w rozłomach, lotne i rozwiewne.
Znów wylatują zza gór i na kosodrzewie
oparły lekkie stopy, rozsnuły warkocze,
rozwiały skrzydeł błony szerokie, przezrocze
i ważą się przy wiatru rytmicznym powiewie.
Już płyną w dół na lasy - na wierzchołków fali
rozesłały się czarnej - na ich ciała mgliste
księżyc rzucił blask świetlny i całe srebrzyste
leżą jak welon z płynnych dziergany opali.
Wtem podniosły się w górę - lecą - wkoło szczytów
wiją wieńce, pląsają - złączyły się społem -
wiatr podbił je - zawisły nad kamiennym czołem
i uleciały w przestrzeń gwieździstych błękitów.