Wy­żej! Kędy wiatr gwiż­dże i po tur­niach dzwo­ni,
tam, kędy ob­łok oparł o głaz bia­łe sto­py
i zło­tych bla­sków słoń­ca wziąw­szy na grzbiet sno­py
ku błę­kit­nym nie­bio­som wzniósł pur­pu­rę skro­ni!

Wy­żej! Gdzie krzy­wosz­po­ny rys w chy­trej po­go­ni
Ściga dzi­kich kóz sze­reg bły­ska­wi­co­sto­py;
gdzie się z urwisk śnie­go­we zsy­pu­ją roz­to­py
z hu­kiem na zżół­kłe tra­wy o uwię­dłej woni...

Wy­żej!... Szczyt - po­wódź wier­chów... Jak pu­sto...
W za­wrot­nej wy­ży­nie coś się bie­li u skal­nej kra­wę­dzi;
ha! mo­tyl, bia­ły mo­tyl, wiatr go tu­taj pę­dzi...

pod nim ciem­na toń sta­wu... leci ku głę­bi­nie,
zmę­czył się, spa­da ni­żej, ni­żej - ha! już gi­nie -
sa­mot­ny wbiegł pod słoń­ce i zgi­nął sa­mot­ny.

Czy­taj da­lej: Lubię, kiedy kobieta... – Kazimierz Przerwa-Tetmajer