I
"Uszanowanie dla pana!" rąbnął zgięty fryzjer, otwierając przed porucznikiem Żorżem oszklone drzwi. Porucznik wyszedł. Słyszał, jak w takt twardo stawianych kroków brzęczą ostrogi, jak błyszcząca szabla wlecze się za nim po trotuarze, słyszał dzwonki tramwajów, okrzyki gazeciarzy i niedzielny gwar stolicy. --- Szedł, młody, przystojny, zdrowy i wesoły, naprzód. Pijana, szumna radość zalewała mu duszę. Idę, myślał sobie, a nikt nie wie, jak mi dobrze, nikt nie wie, że w kieszeni mam list od mojej Lenki kochanej, nikt nie wie, że w portfelu mam dużo pieniędzy, że mogę kupić, co tylko zechcę: i te książki w kolorowych oprawach, i tę szarą walizę, wystawioną w oknie... I wszystko... wszystko... I nikt nie wie, myślał dalej, że mam dwadzieścia cztery lata, że się rano wykąpałem, że moje eleganckie, błyszczące buty tak szczelnie przylegają do nóg, że mocno trzymam rękojeść szabli w dłoni... i jestem taki szczęśliwy... taki szczęśliwy...
I poczuł nagle porucznik Żorż boską radość swej odrębności: "Tak ja jestem, a nie kto inny! Ja! Ja!" Szedł, uśmiechając się. Jakaś blondynka wcale niedwuznacznie nadała oczom swoim kierunek skośny, i nie mniej niedwuznacznie uśmiechnęła się do Żorża; jakiś staruszek z medalem na piersi przystanął, przyglądając się porucznikowi, jakgdyby powiedzieć chciał: o, takim mołojcem i ja byłem... I szedł sobie Żorż śród pstrokatego tłumu niedzielnego... Było południe. Słońce filantropijnie rzucało swe ciepłe, złote promienie na ulice, szafirowo-modre niebo z białymi obłoczkami niebieściło się w przezroczystej ogromnej wysokości --- --- i było dobrze; tak dobrze, tak cudownie!
A nazajutrz rano miał porucznik Żorż stanąć we wsi, oddalonej o kilkadziesiąt wiorst od stolicy. I znów się radował! Podróż! Pola! Przyjazd! Potem praca w sztabie! Podniecenie w oczekiwaniu bitwy... Pierwsze strzały... Nagle drgnął: a... jeżeli...
Wsiadł do dorożki i pojechał na śniadanie do pierwszorzędnej restauracji.
II
We wtorek rano leżał porucznik Żorż w krzakach, wytężając przez lornetkę wzrok w stronę pozycji wroga. Pukanina karabinowa trwała już od godziny. Jakieś nieokreślone wzruszenie i słodki, tajemniczy strach przenikały go. Przed sobą widział równinę. A hen daleko, wije się linia okopów nieprzyjacielskich. Pukanina nie ustaje, coraz gęstsza, jak by kto śrutem rzucał o blachę. Białe obłoczki dymu wybuchają co chwila w dali... I słyszy Żorż głuchy łoskot, coraz bliższy, coraz wyraźniejszy... Baterje dały ognia... Jedna salwa. Druga. Buch! Ba-bach! Buch! Ba-bach! Coś świsnęło mu nad głową... Zjerzył się... Zatrzęsła się ziemia pod nim... znów świst... gruchnęło coś blisko... oczy ziemią zasypało... Puk-puk, puk puk, ta ta ta-ta-ta-ta-ta-ta... grają mitralczy... cała przestrzeń jest jakoby garnkiem z gotującą się wodą... Huki coraz mocniejsze... Widzi czarne sylwetki żołnierzy nieprzyjacielskich, wychodzących z rowów i mknących w jego stronę... Jakto? Wszyscy na niego?
Nie... Leży przecież przy swej rocie... Więc na nas idą? Zabiją? Trzeba coś zrobić... Zimny pot mu wystąpił na czoło... Lecą, lecą, porucznik Żorż to widzi... och! jęczy ziemia, trzęsie się świat cały, huczy, grzmi, pęka, wybucha, ogień, wszędzie ogień... Mocno walą... Trzeba wstawać, krzyknąć... Nie może... Nogi zdrętwiały... Nerwowy kurcz gardło mu ścisnął... bezwład go ogarnął na jedną chwilę... Trach!! Trzasnęło coś z straszliwym hukiem tuż przy nim... Zerwał się, czapka mu z głowy spadła, przygładził sobie włosy, podniósł trzcinową szpicrutę do góry i z dzikiem krzykiem: "hurra!! na bagnety"! zaczął biec naprzód... Za nim --- kilkaset żołnierzy.
III
Porucznik Żorż pędzi. Wiatr mu włosy rozwiewa. Porucznik Żorż krzyczy, lecz nie słychać... Pędzi, pędzi... rewolwer w dłoni trzyma... Ktoś za nim pada... Ktoś na odległości kilkuset kroków taksamo pędzi --- ku niemu. Porucznik Żorż o niczem nie wie. Potknął się... Jeden z żołnierzy wpada na porucznika... Podnoszą się obaj i dalej lecą... Widzi koło siebie szpakowatego pospolitaka, zgiętego, ze sterczącym na przedzie bagnetem. Pospolitak ma szeroko otwarte usta i krwią nabiegłe oczy... Widocznie coś krzyczy... Porucznik Żorż zachłysnął się, kaszle... Idą chwile: jedna... druga... trzecia... Pędzi się... Zamęt... Walą, huczą, tłuką bezlitośnie... Jest coś wielkiego... Historja dzieje się. Teraz właśnie --- w tej chwili. On, Żorż, jest jej bohaterem! On! On! A nie kto inny! W duszy Żorża błysnęło coś, jak meteor. Zgasło. Noga go boli. Leci, kulejąc... Przypomina sobie szarą walizę. Głupstwo... Ale właściwie, co to będzie?.. Leci już przez kilkanaście sekund conajmniej... Zbliżają się... Żołnierze Żorża wyprzedzili go już... Widzi, jak przednie szeregi dopadły do siebie... Krzyk... Machnęło coś na przedzie... Błysnęło... Znikło... Jęk... Ktoś pada, bijąc powietrze rękoma... Porucznik Żorż pełznie na czworakach i myśli o czemś... Chaos w mózgu... A w portfelu... Szkoda... A tego, co biegnie do niego, trzeba mocno uderzyć kolbą rewolweru między oczy... Więc porucznik Żorż wstaje... Jedna noga cięższa... A ten już stoi przy nim... Nie bij!!! Koła czerwone i fioletowe w oczach... Ciepłe, lepkie zalewa całą twarz.
IV
Porucznik Żorż leży już czwarty dzień w kałuży. Porucznik Żorż gnije. Twarzy nie ma już wcale. Brunatna jucha sączy się z głowy Żorża. Skrzepła krew pokrywa gors jego eleganckiej kurtki. Plamami ją obsiadła jak strupy ciało trędowatego. Porucznik Żorż jest brzydki, obmierzły, wstrętny...
Idą smutni grabarze. Trupy z pola zbierają. Stanęli nad Żorżem. Twarzy rozróżnić już niepodobna. Szukają jakichkolwiek dokumentów, któreby stwierdziły osobistość poległego oficera. Wszystko napróżno, portfel przemoczony krwią i błotem.
Więc oznaczają porucznika Żorża kolejnym numerem: "Czternasty".
Źródło: Nowy Kurier Łódzki, r. 1915, nr 339.