1
Na horyzoncie
Mosiężnym felczerskim talerzem
W ziemię wcina się słońce dzwoniące,
Barwą oliwną gorące,
Świecące kuchennym moździerzem.
Dzwońcie, metale, dzwońcie!
Na horyzoncie
W czerwonozorzu
Blachy hucznego blasku łopocą,
Głębie łbami w dzwony grzmocą,
Kuźnia płomieni w morzu,
Krwawisko gore w morzu,
Płońcie, metale, płońcie!
2
- Zaganiaj do obory krwawomiedziane woły,
Zwóź snopy złotochrzęste do pękatej stodoły,
Zgarniaj garściami dukaty-czerwieńce,
Rąb toporami bryły granitu na romby,
Wbij w kipiące orkiestry ostrogłose trąby,
Beczkom burgunda odbij dna,
Niech po niebiańskich wybojach gna
Faetonowy furgon chlastających barył,
A ty jeszcze z wiatrem za nim puść
Jarzębinowe wieńce dyskobolem!
Jazda pieninami chmur, tatrami zórz, światła podolem!
Żagwiącym pragniesz kaukazem? O, i kaukazem możesz!
Patrz! nie dekalogami, ale całymi synajami ciska gorejący Mojżesz,
Całe wisły i wołgi ciekłego kotłują rubinu,
I gradobicie róż i spienione bałtyki bursztynu,
A cegły z fabryk i ulic bruk
Wyrywa rewolta kolorów i form –
I w gruzy tęczowe! I wali się bóg
I strzępy sztandaru nabija na piorun.
3
Takiego nieba nie pamiętali najstarsi ludzie,
Z takiego nieba religie nowe w stulecia płyną,
Lud się biczuje, w zakony zbiera, krzycząc o cudzie,
I wieki potem żyją tą jedną dziką godziną.
Później jest mały kościołek wiejski z barwnym ołtarzem,
I nabożeństwo odprawiający nie wie ksiądz pleban,
Że tłum na klęczkach i śpiew błagalny i tępe twarze:
Że się to wszystko poczęło niegdyś z takiego nieba.
I za lat tysiąc nie będzie wiedział ów papież nowy,
Z gwardią pstrokatą na stupiętrowym siedzący tronie,
Że to runęło z takiego nieba w wieczór lipcowy,
Że niebo zgasło, niebo ucichło, a wiara płonie.