Siedzieli na worku nakradzionych węgli
we dwójkę — obdarci i brudni straszliwie — —
(w swem złodziejskiem rzemiośle oddawna się sprzęgli)
Gadali coś wesoło — —
Jeden w włosów grzywie
zatopił czarne palce — drugi z za pazuchy
wyciągnął jakąś szmatę i brudne banknoty
porozkładał na worku — — Jak rzetelne druhy
dzielili się zdobyczą swej wspólnej roboty — —
Ćmili gdzieś po rynsztokach uzbierane kciuki —
Mieli po lat piętnaście, po szesnaście może —
łachy na nich podarte na sztuki —
koszule brudne, że pożal się Boże — —
Gdzieś tam z przedmieścia ostatnie wywłoki — —
Skryli się do cegielni, tu — za płot wysoki,
by odetchnąć choć chwilę swobodniej — —
Liczyli — na dwie kupki rozłożyli
papierki — potem do kieszeń od spodni
schowali — — Ćmili kciuki ust kątami
i cynicznie spluwali przez zęby — —
Ale te ich gęby — te niefrasobliwe gęby,
uśmiechnięte a zuchwałe —
te oczy — te zbrudzone pyski,
które bito od samej kołyski —
w które prał pięścią ojciec życie całe,
które stójkowy podbijał kułakiem —
te gęby, które matka — matka całowała
zawsze z uczuciem jednakiem —
bo matka — matka, to rzecz święta:
przy lampce kopcącej zeszywa portczęta
późno, późno w noc — —
Dla matki ten worek węgli
dziś zdobyć poprzysięgli — — drugi sprzedali —
pieniądze dzielili rzetelnie — —
Teraz odpoczywają — wleźli pod cegielnię
za ten płot — tu ich nikt nie zgoni —
(Trzeba się trzymać od miasta najdalej —
dla wypoczynku szukać oddalnej ustroni) — —
Bo też ich życie — psiakrew — ich życie — —
zawsze chyłkiem — wychodzą o świcie —
wracają nocą i wiecznie się kryją
w tej rozpadłej cegielni, co dzisiaj niczyją — —
Na każdym kroku — za węgłem — na skręcie
ktoś czyha — ktoś tropi zawzięcie — —
Psiakrew — ich życie — —
Milczeli —
głowy na dłoniach oparli — dumali:
Codzień po węgle zaledwie świt szary
poniedziałek — wtorek i tak dalej
od niedzieli do niedzieli — —
Wszystko-by dobrze — tylko te psiewiary
policyjanty — te obmierzłe chrunie — —
Jeden drgnął — spojrzał — porwał wór na bary
i mruknął:
Antek — stójkowy tu sunie — —
Dusza miasta, 1922