Pod górę, prosto jak strzelił, wślad jeden za drugim
ciągną, zarżnięte w ziemię, żelazne, lśniące pługi.
Nogi i grzbiety koni jak łuki mocno się prężą —
słychać oddechy chrapliwe i skrzyp skórzanej uprzęży.
Spaloną, suchą ziemię prują lemiesze stalowe:
trud pracy je żarliwie zwarł z twardą glebą, skował.
Dwuletni ugór ubity setkami kopyt i racie
scalił się, związał i stężał, w litą się skałę zatracił.
Pługi suną powoli w strunach napiętych postronków:
ostrze drze pasmem grudę i w suche bryłki roztrąca.
Pienią się w żarze słonecznym koniom i boki i krocza:
w pół góry trzeba koniecznie tchu złapać, chwilę odpocząć.
Czwórka za czwórką w chrzęście, w sprężeniu grzbietów prze-
[chodzi —
czuć ostry pot, bo upał zdarza się taki nie codzień.
Ziemia z lemieszów się sypie i prószy pyłem suchym —
konie tną ogonami po lśniących zadach i brzuchach.
(Czarne gawrony i wrony daremnie czas tu tracą,
siedzą jak jezuici i w frakach dyplomaci).
W chrzęście czwórka za czwórką i pług sunie za pługiem:
ugór skibami się kryje jak łuską rdzawej kolczugi.
Dwa lata odpoczywał. - Dość! - Dziś do wieczora
kazał gospodarz ugór doszczętnie zaorać.