Anadyomene

I.
Ujął mnie wczoraj sen, jak dzień pogodny,
Kiedy się z objęć nocnych mgieł wychyla,
W rubinów rosę, w złoto świateł płodny,
W zieloność trawy, w barwny pył motyla,
W rozkwitłe drzewa, które wiatr rozkwila
Do takich szumów, że serce nam w łonie,
Jakby niem rajska owładnęła chwila,
Drży z niepojętych rozkoszy i tonie
I tonie głębiej w zjawisk milionie.

II.
Ujął mnie wczoraj sen, jak dzień wiosenny
Po ciężkiej nocy zimowej, i zwalił
Z duszy mi słabej ten ciężar brzemienny
Dni upłynionych, z których każdy palił
Pragnień mnie żarem, żem gorzko się żalił,
Jak ten, co w sobie nie znalazł spokoju...
Tak, ujął sen mnie i w sobie skrysztalił,
Jak słońce blaski swe skrysztala w zdroju,
Com wysnuł śród spoczynku i com odczuł w znoju.

III.
O śnie ty czerstwy! O śnie uśmiechnięty!
Zbyt rzadkim gościem bywasz w naszym domu;

Zbyt rzadko swemi ożywiasz ponęty
Zgłuszonych ciosem życiowego gromu:
Częściej nas widma boleści i sromu
Jak Prometejów, zwalczonych pragnieniem,
Do skalistego przykuwają złomu
I z wnętrz tak nam chłoną tchnienie za tchnieniem,
Że, choć się zbudzim rano, dzień jak noc — cierpieniem.

IV.
O śnie ty jasny! O śnie ty błękitny!
Miesiącem jesteś, co nad chmur sinawem
Płonie spowiciem i ten swój przeszczytny
Zatapia obraz w jezior sercu łzawem,
Tak, że aż całe lśnią światłem złotawem...
Jutrzenką — grobem miesiąca i zorzą
I słońcem jesteś, co nad zorzy krwawem
Wstaje posłaniem i sennym przestworzom
Wyciska swoje piętno — żywota myśl bożą.

V.
O śnie rozkoszny!... Helleńskich niebiosów
Strop, do tej chwili zaledwie przeczuty,
Zawisł nademną i z srebrzystych włosów,
Które świt rozwiał swobodny, wyzuty
Z ciężkiej chlamidy pomroku, dopóty
Powiewną splatał tkaninę, aż, złoty,
Pośród fal morskich przytłumionej nuty,
Otoczon zorzy różowymi sploty,
Wzniósł się Helios i swymi rozszarpał ją groty.

VI.
I rozlał zdrój się po niebie czerwony,
Im niżej — płonąc rumieńcem purpury,
A coraz wyżej, ponad nieboskłony
Łagodniał w blaskach, aż gdzieś tam u góry
Z szafirowemi połączył się chmury
W złoto-sinawe przędziwo, co kołem
Ująwszy ciemno-niebieskim brzeg wtóry,
Zlewa się z morza bezdennym rozdołem,
Że zenit tu z nadirem zda się łączyć społem.

VII.
Niekiedy zdala lekki wiatr powiewał
I lekko kłębił oceanu fale;
Ocean cicho hymn swój jeszcze śpiewał,
A we wód jego strzaskanym krysztale,
Drgały tysiącznych przebłysków korale,
Lub perły złote, lub się strop w chwilowéj
Wynurzał ciszy, przystrojon w opale,
Lamę złotawą i płaszcz szafirowy
I niby chwytał echo tajnej fal rozmowy.

VIII.
Wtem na grzbiet morza promień padł gorętszy,
Iskrą gorętszą morze zarumienił;
Wtem jedna fala nad drugą się piętrzy,
Tak ją potężny naraz wiatr rozpienił;
I wnet się obraz napół senny zmienił
W nadmiar żywota i ruchu: bóg wody,
Co się dotychczas niby starzec lenił,
Rozdźwięczał naraz w głos silny i młody,
Jakby zjawisk nieznanych zwiastował porody.

IX.
I na powierzchnię pryskającej toni,
Zrodzona z piany rozgrzanego morza,
W dyademie z kropel perłowych na skroni
Zjawia się ona — dziewicza i hoża,
Jak srebrna piana, którą ranna zorza
Złotem zabarwia, lub jak błyski złote
Tej rannej zorzy, kiedy wstają z łoża
Świtów srebrzystych, by w sercach tęsknotę
Za dniem budzić niezgasłym i życia ochotę.

X.
Snać ją zawstydza boska nagość ciała
I jakieś ciche ogarniają lęki,
Gdyż, lekko zgięta, gors naprzód podała,
Wdzięcznymi ruchy utoczonej ręki
Pragnąc zasłonić obnażone wdzięki,
Pierś z alabastru i łono bez skażeń:
I tak mnie ujął ten wstyd i ten miękki
Kolor jej kształtów i ten czar obnażeń,
Żem tonął śród dotychczas niedoznanych wrażeń.

XI.
Poniżej biódr jej ze słoniowej kości —
Gdy na nią skośnie blask różowy spłynie —
Śród których tułów, jak w uścisku, gości,
Zagięć łagodnych krągłą tworząc linię,
Morza bogowie i morza boginie
Łączą się w wieńce z nagich ciał i wiodą,
Wpół nad głębiną i napół w głębinie,
Raźny korowód, olimpijskim grodom
Dziękując za władczynię i za siostrę młodą.

XII.
Słońce tymczasem, stargawszy szkarłatne
Sploty na zawsze, to nowopowstałą
Złotem obleje, to znów na wydatne
Mięśnie trytonów rzuci strugę białą,
Łagodząc szorstkość, właściwą ich ciałom,
Albo, upadłszy na pierś marmurową
Której-ś z nimf grona, spływa przędzą małą,
By ud wypukłość opleść tkanką nową
I znów tonąć w głębinie, złocąc falę płową.

XIII.
A nad głębiną, nad morskimi ściegi,
Z szumem głębiny, w takt tych morskich tonów,
Aż gdzie ostatnie kwitną ziemi brzegi
Płynie melodya tych nimf i trytonów,
Wielka, jak wielkość żywych milionów.
I wnet, co życia zalega arenę —
Najmniejszy atom, który trwa bez skonów,
Napełnia hymnem barwną światów scenę:
O Anadyomene! Anadyomene!

XIV.
I zdało mi się, że świat się już inny
Razem z tą boską oczom mym odsłonił,
Nagi, lecz, mimo nagości, niewinny.
I człek, co dotąd za uściskiem gonił
Mar niepochwytnych i, choć się wyłonił
Z ziemi, tę ziemię, śniąc o rajskim chlebie,
Jako macochę odpychał, nie ronił
Łez ascetycznych przy swych żądz pogrzebie,
Lecz przylgnął do tej matki i w niej poznał — siebie...

XV.
W niej poznał szczęście i, dłonią je męską
Ująwszy, zamknął drogę tym kuglarzom,
Albo szaleńcom, którzy mu zwycięską
Wróżąc wciąż chwilę tam, gdzie gwiazd się żarzą
Szkliste źrenice, gdzie błękitną twarzą
Niebo spogląda, karmią go okruchów
Pyłem, gdy siebie jego chlebem darzą,
Lub, chcąc go zwolnić z cielesnych »łańcuchów«,
Czynią z niego nie ducha, lecz ironię duchów.

XVI.
I zawładnęła Miłość nad tym światem:
Nie ta, co, w pragnień źródle tajemniczem
Skażona drżącym z naturą rozbratem,
Przed pustelników ugina się biczem,
Lecz ta, co, pełnym płomieniejąc zniczem,
Wiedząc, że życia szczytnym jest początkiem,
Porywa ludzi otwartem obliczem,
I, tym swym celem święta i tym wątkiem,
Nie jest szałem bezpłodnym, lecz twórczym rozsądkiem.

XVII.
I każdy przez nią uczuł się rodzonym
Bratem swych braci i z tych krewieństw studni
Czerpał zasoby siłom nadwątlonym.
I wnet stopniały lody ostrych grudni
Pod ciepłem serca, które dziś obłudni
Zmieniają w rynek fałszywych towarów:
I znikli waśni podżegacze brudni
I ten krwi ludzkiej niezgłębiony parów
Wysuszył już na zawsze dzień miłosnych żarów.

XVIII.
I nastał spokój. Ten łan, co przed wschodem
Dzisiejszej jutrzni czerwienił się strugą
Krwi niezakrzepłej i żywił nas płodem
Siewów, przeklętych łzą i skargą długą
Zbladłych helotów, otworzył dziś pługom
Cichym swe wnętrze i zdrowych oraczy
Widział schylonych i swym własnym smugom
Nucących pieśnie — już bez tej rozpaczy,
Co się na dniu słonecznym czarną chmurą znaczy.

XIX.
Z mogił, wykutych w paryjskim kamieniu,
Wstawali mistrze: wielcy Praksytele,
Eurypidzi, w płaszczach, na ramieniu
Zapiętych sprzążką stalową, wesele
Stawiając znowu w ludzkości kościele,
Spokój i prawdę. I wnet ludzkość cała
Spostrzegła siebie, jak w lustrze, w ich dziele
I, czcząc ich statuą i nucąc im »chwała«,
Sobie pomnik wznosiła i sobie śpiewała...

XX.
Była harmonia pomiędzy zamysłem
I między czynem; między pragnień lotem
I między celem: dyskobol, co zwisłem
Czyścił ramieniem skórę, zlaną potem,
Mędrzec, co chodził za światów obrotem,
Wieszcz, co czar widział w każdej życia skierce,
Byli szczęśliwi zadowoleń złotem,
Które im ziemia dawała — w rozterce
Nie tonął ród Manfredów i nie drżało serce.

XXI.
I zdało mi się dalej... Ach! zbyt rychło
Odbiegłeś śnie ty od rozgranej duszy,
Lecz echo strun twych jeszcze nie przycichło,
I pieśń go inna dzisiaj nie zagłuszy.
Nawet i jutro, gdy mnie szron przyprószy,
Gdy z gwiazd ostatnia zgaśnie mi u szczytu,
Wierzeń tych we mnie nic już nie obruszy —
Zostanie hasło, ryte śród granitu:
O Anadyomene! O ty matko świtu!

Czytaj dalej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz