Hodował laki, stawiał gołębniki,
A ku sąsiadom z wielką był zazdrością,
Że mieli żony, gdy on żywot dziki
Musi prowadzić, co mu w gardle kością
Staje, ostrzejszą, niż owe koziki,
Któremi ptasie wystrugiwał domki...
»Ha!« — mawiał nieraz z żalem i ze złością —
»Mają z kim dzielić każdy kąsek kromki,
A człowiek to samotny, nakształt zmiętej słomki«.
Był nieco rudy, nieco piegowaty,
A pod oczami istne miał poduszki;
Plecy okrywał w granatowe szmaty,
Na szyi chustkę zawiązywał w różki,
Niby jedwabną, przed dawnymi laty
Gdzieś na jarmarku kupioną u żyda —
Na podarunek dla jakiejś dziewuszki,
Ale dziewczyna — z niemi zawsze biéda —
Odrzekła: »mnie płat taki na nic się nie przyda«.
Bo trzeba wiedzieć, jako mój znajomy,
Za młodu strasznym bywał »łapserdakiem«.
Spódnik wywierał wpływ nań zbyt widomy,
Fartuszek, barwnym obszywany szlakiem,
Aż nazbyt wiele rozbudzał oskomy
W tem jego sercu... »Ano-ć« — mawiał sobie —
»Nie jestem przecież ździebłkiem bylejakiem,
A ino człowiek ze mnie, w każdej dobie
Znający się na rzeczy; podług tego robię...«
I podług tego zawsze też i wszędzie,
Wciąż niby robił: kielich za kieliszkiem
Stawiał gromadzie; bił pięścią w krawędzie
Z wielkiej fantazyi; nazywał braciszkiem
Kto się nawinął: »E! choćbym żołędzie
Miał jutro z głodu zbierać w onym lesie,
Albo zbójnikiem zostać i opryszkiem,
Nic to nie szkodzi, życie życiem zwie się,
Kiep ten, kto żyć nie umie; na zdrowie ci, biesie!...« —
I przytupywał sobie ową nogą
I rozmaite wyprawiał przysiudy,
Aż się kolana stykały z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewał rudy;
Bił się po piętach i skroń marszczył srogą,
Na szyi ciasną rozpinał koszulę,
Wyłupiał oczy, śmiał się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwaniał piosnule,
Jak kocioł popękany, lub świszczące kule.
A szczególniejszą słabość miał, bez sprzeczki,
Zwłaszcza do jednej: wyrzucał z gardzieli,
Niby paciórki, słowa tej piosneczki,
Co to, powiada, że ludzie weseli
Dopiero wtenczas, gdy, jak miodek z beczki,
Słodka im miłość zacznie sączyć z duszy;
»W niebie się« — mówi — »kochają anieli,
A was to żadne kochanie nie wzruszy,
Gołąbki, gołąbeczki! otwórzcie swe uszy!«
I krwawe ślepie zwracał w ową stronę,
Gdzie, jako pęki związanego zielska,
Siadły od tańca dziewki rozpalone.
Wielką tkliwością — Panienko Gidelska!
Pożal się nad nim! — chciał wyłowić żonę,
Jako żonate ostatnie są chamy;
Ale napróżno... Zatrzęsły się cielska
Dziewek od śmiechu: »wprzódy zgub te plamy
Na gębie« — tak mu parskną — »potem pogadamy!«
Po takich słowach Marcin Szafran znowu
Brał tak na ambit, jako chciał te dziewki
Przekonać w oczy, że dobrego chowu
Jest niby chłopem; że jest mocno krewki
I że lichemu nie podda się słowu...
Więc ci też pije i miną nadrabia,
Naprzód świecące wysuwa cholewki:
»Żadna z was« — krzyczy — »nie ma dla mnie wabia,
Ta patrzy, jak jaszczurka, ta, jak »panna żabia!«
A one dziewki, jako są bestye
Zawsze zbereźne i kochają żarty,
Wzdyć jeszcze bardziej gną spalone szyje
Z wielkiego śmiechu, co jak cap uparty
Trzyma się warg ich i w kątach się kryje,
Kiedy go niby chcą wygnać powagą:
»Już-ci swój rozum masz na miazgę starty!
Wiechetku! prawdę mówimy ci nagą,
Ustatkuj się, bo chodzisz nie prosto, lecz szagą!«
Ale Wiechetek — bo tak-to Szafrana
Zwali naokół — nie bardzo do siebie
Brał takie mowy... Truła go nagana
Co do tych piegów, to prawda!... »Na niebie« —
Powiada — »zorza świeci wyzłacana,
Bez żadnej plamki, a na mojej twarzy
Wciąż pstrokacizna!...« Więc, gdy się zagrzebie
Nocą w tem gnieździe, tak ino wciąż marzy,
Czy znaleźć mu na piegi środka się nie zdarzy...
Wreszcie mu jakiś dobry duch poradził,
Że niby zawsze mocno jest skutecznem
Przeróżne ziele; żeby się okadził
Wiankiem święconym, a stanie się mlecznem
Jego oblicze... Ano-ć nie zawadził
Nigdy o kamień, kto usłuchał rady
I w sam czas stanął w miejscu niebezpiecznem:
Jak przykazały poczciwe sąsiady,
Wiechetek wziął wypędzać z lic plamiste wady.
Ale wiadoma jest to rzecz na świecie,
Że jak na kogo raz już wrogie losy
Zagną swój parol, ten już nie uplecie
Żadnej korony szczęścia na swe włosy...
Szafran się rychło przekonał, że przecie
W lekarstwie nieraz pomyłka być może:
Kadzidło dobre, gdy bydlak od rosy
Wzdmie się w lucernie, albo w innej porze —
Na piegi... ha! snać tego nie chcesz, mocny Boże!
Próbował tedy na inne sposoby,
Bo-ć chyba nigdy z tem się nie ożeni...
Liść łopianowy, rwany nocnej doby,
Moczył we wodzie wraz z garścią korzeni
Tatarakowych, jako — do choroby!
Musi być tęgość — mawiał — w tataraku!
Wodą tą mył się: może się i zmieni
Gęba co nieco... Ale ani znaku!
Et! lepiej się utopić, lub zginąć na haku!...
I to nim jeszcze straszliwie rzucało,
Że zczerwienione znacznie miał powieki;
Ludziska w oczy gadali mu śmiało,
Że jest jak królik, że powinien leki
Znaleźć i na to, jako jest nie mało
Przeróżnych lekarstw pomiędzy »narodem«.
Chodził i chodził, ale, jak te rzeki
W tył się nie cofną, żar nie będzie lodem,
Tak ona krew nie zginie pod tych powiek spodem.
Ano i nieraz kiedy się zobaczy
W małem lusterku, co przy sobie zawsze
Nosił w zanadrzu, tak z wielkiej rozpaczy
Wydaje mu się, że z dniem każdym krwawsze
Są te powieki i że twarz się znaczy
Coraz to bardziej piegami, że oto
I ludzkie ślepie patrzą nań ciekawsze;
Więc, aby skończyć z nieszczęsną »żorotą«,
Podąża do karczmiska — błoto, czy nie błoto...
I z »mankolii« przytupuje nogą
I rozmaite wyprawia przysiudy,
Aż się kolana stykają z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewa rudy;
Bije się w pięty i skroń marszczy srogą,
Na szyi ciasną rozpina koszulę;
Wyłupia oczy, drze się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwania piosnule,
Jak kocioł popękany lub świszczące kule...
Jużci-ć w spokoju nieraz sam tłomaczył
Swojemu sercu, ażeby też więcej
Miało rozwagi; lecz tak już przeznaczył,
Widno, sam Pan Bóg, het! od lat tysięcy,
Bo Adam w Raju, gdy Ewę zobaczył,
Tak-ci od razu, choć był bożym tworem,
Mózg mu się zmienił, niby w mózg cielęcy:
Nic, ino z Ewą siak i tak, wieczorem
I rano — wciąż przy swojej w miłowaniu skorem.
Prawda że potem Pan Bóg się pogniewał
I niby z raju wypędził Adama,
Ale to z tego, że za głośno śpiewał,
Że pieścił Ewę, choć nie chciała sama,
Skutek był taki, że odtąd odziewał
Adam swą nagość — lecz to rzeczy znane;
Świecić golizną przystoi dla chama,
Dla tego licha, co to wciąż pijane —
Stateczny człek ma zawsze na plecach sukmanę.
Tak sobie często medytował w głowie...
Ale, któż wie to, byłby może wreszcie
Swojemu sercu kazał, co się zowie
Aby milczało na wdzięki niewieście,
Gdyby niejedna, co mu wzięła zdrowie
Już całkowicie: raz, kiedyś, przypadkiem,
Córka Bartoszki, w dzień odpustu, w mieście,
Z wielkiej szczerości — zbyt to było rzadkiem —
Raczyła nie Wiechetkiem nazwać go, lecz bratkiem.
»Ano, jak bratek« — odrzecze — »to bratek!
Bóg-że ci zapłać, chociaż, mówiąc szczerze,
Oddałbym raj swój i chleba ostatek,
Gdybyś mnie mężem...« »Niech cię licho bierze«
Parsknie dziewczyna i w te tropy płatek
Do warg przyłoży, aby ukryć śmianie...
»A co?« — zapyta Szafran — »czy ja zwierzę?
Czy mnie to nie stać na ludzkie kochanie?
Powiadam ci, że szczęścia na zawsze nam stanie!«
Odtąd zupełnie biedne Szafranisko
Otumaniało... Zawsze tak sprawował,
Iżby się znalazł koło dziewki blizko:
Drogę zachodził, za płoty się chował,
Aby ją ujrzeć; drżał, jak zbite psisko,
Bóg wie, dlaczego, kiedy mu przed oczy
Tak wręcz stanęła... »Wiesz, tobie konował
Bardzo potrzebny, niech ci krwi utoczy« —
Mawiała wtedy Kaśka — »w ślepiach ci się mroczy«.
O tak! mroczyło mu się! oj! mroczyło!
I język w gardle także stawał kołkiem.
Chciał nieraz mówić: »Dobrze-by to było,
Gdybyś tak Kasiu!...« chciał ją zwać aniołkiem;
Lecz zamiast tego tak się to zdarzyło,
Że zaczął piszczeć: »Kasia?! u młynarza,
Da! u młynarza Marcina...« »Rosołkiem« —
Wbrew mu się dziewka zaraz przekomarza —
»Kluseczki podlewają, wszędzie to się zdarza...«
»Ba! ba! i u mnie też na rosół starczy;
Mam chałupinę, niezgorszy ogródek,
Na pulchnej glebie, nie śród żadnych karczy;
Laczek w nim rośnie fiu! fiu! — aż się ludek
Cały dziwuje, aż z zazdrości warczy...
I gołębniczek... hoduję gołąbki,
Białe i czarne i pełne obwódek
Pstrych na tych szyjkach; same ci do gąbki
Polecą, na ich miąsku stępisz sobie ząbki...«
I nieraz laczek wciska jej do ręki,
Jako nad wszystkie kwiaty lak jest górą,
Bo to i w palcach, niby jedwab, miękki,
I w oko wpada tą swoją purpurą
I ślicznie pachnie... róży całe pęki
Niby tak wonią nie idą do nosa...
Czasem gołąbka przyniesie — ot, z córą
Starej Bartoszki chciał być co do włosa
Na dobre: tak mu nogi podcięła, jak kosa...
»Gołąbek« — mówi — »widzisz, ty Kasiulu, —
Niby tak w piśmie stoi — jest oznaką
Wielkiej miłości... Nie zadawaj bólu,
Da! »ożeń-że się«, nie bądź przecie taką,
Będzie weselej... będzie: lulu! lulu!
Mały gołąbku!...« — Ale to dziewusze
Było do śmiechu: »Daj ty spokój lakom
I tym gołąbkom, powiedzieć ci muszę —
Lub — jeśli chcesz, to czekaj, może się i wzruszę...«
Tsia! kpiła sobie pocieszna bestya...
Ale on czekał; niby brał jej słowa
Tak »na doprawdy...« Aż tu roczek mija,
A z Kaśki naraz żona już Wojtkowa...
Szafrana wielka wzięła mankolia,
I jeszcze bardziej utracił na cerze —
Zżółkł i posmutniał i — gołąbki chowa
I lak hoduje... Czasem mu się zbierze
Na ambit: »jako« — mówi — »babom już nie wierzę!«
Wtedy, choć stary, przytupuje nogą —
Na przypomnienie; wyprawia przysiudy,
Aż się kolana stykają z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewa rudy;
Bije się w pięty i skroń marszczy srogą,
Na karku ciasną rozpina koszulę,
Wyłupia oczy, drze się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwania piosnule,
Jak kocioł popękany, lub świszczące kule...