I.
I tak ci się z nią stało... A wszystko dla ziemi,
Dla matki naszej świętej, co ziarnami swemi
I człeka wszak używi i tę mysz w stodole...
Obejście miała swoje, miała swoją rolę
I połcie na zapiecku i pieniądze w skrzyni —
Jak mówię, całą gębą była gospodyni!
Lecz żal się, Panie Boże! Żal się, mocny Boże!
Nikt nie wie, jakie los mu przygotował łoże;
Nikt nie wie, co tam anioł w swej księdze zapisał
Dla dziecka, które człowiek ręką wykołysał,
Dla kwiatka, który człowiek zasiał na swej grzędzie,
Nikt nie wie, jaki jeszcze czas rozkwitu będzie...
Gadają starzy ludzie: »Człowiek żyto sieje,
Wtem przyjdzie wiatr i ziarnka, niby maczek, zwieje;
Poszywa człowiek dachy, wtem słomianą strzechę
Nawałność dzika zerwie, niby jaką wiechę;
Oblicza sobie człowiek, widząc w czerwcu kłosy:
Plonuje złote żytko pod pańskiemi rosy,
Wymłócę, wezmę na targ, zapłacę podatek,
Dzieciakom kupię buty i kobiecku szmatek —
Chuścinę albo serdak, czego tam zapragnie,
Aż oto idą deszcze, zboże, jakby w bagnie
To trawsko, które gnije; aż tu idą grady,
Zesieką, że ci nawet nie stać na podkłady,
Że nawet garści słomy nie masz już na sieczkę,
By szkapsku też podrzucić, napaść jałóweczkę...«
Toć rzeknij sam: czyż z Jewką inaczej się działo?
Chlebaszka w bród i groszy, jak mówię, nie mało
Pszenicy, że, powiadam, tydzień machać kosą!
Ludziska aż zazdroszczą: »Ba! Orliczce boso
Nie trzeba wcale chodzić; ma-ci na trzewiki,
Ma cugi, sługi, pługi, sierpy i motyki;
Jest komu zorać zagon, jest i zasiać komu;
Jest skopać czem i pociąć, jest w co zwieść do domu.
Orliczce do kościoła nie walić piechotą,
Ma fasong, ma dwa źrebce maści, kiejby złoto;
Ma szle, że aż się mienią, wyszywane dery;
Starczyłoby ją nawet na pańskie kuczery
W bogatej liberyi, co od srebra kapie,
W jelenich rękawicach, w galonkowej czapie...
Hej! niema to jak wdowiec dla młodej dziewuli:
Obchucha na wsze strony, pierzyną obtuli,
Podmaśli, jak potrzeba, kłopot z warg wypije,
Jedwabny sprawi fartuch, korale na szyję;
Obetnie sam włosiska, łupież z ramion strzepie;
Pogładzi po policzkach, słodko zajrzy w ślepie;
Okręci ją naokół, posadzi na łóżku,
Przyniesie sam polewki kraszonej w garnuszku,
Nieomal sam jej strawy naleje do gęby,
Nieomal sam jej wciśnie kawał placka w zęby...
Orliczko — tak jej mówią — nam-ci trza kapustę
Ze szczerej jadać kłody, a ty codzień w tłuste
Opływasz, jako ryba, tak, jak ów karasek!
Orliczko! hej, Orliczko! tobie ino pasek
Rozluźniać na tym brzuchu, kiedy nam wypadło
Zaciągać coraz bardziej ciasne sznurowadło!...«
II.
Lecz Jewka na to ludzkie gadanie nie słucha!
U pasa nie popuszcza modrego fartucha
I z pychą do świętego nie jeździ kościoła...
O świcie już na nogach: dziewkę ze snu woła,
Do doju idzie razem, zajrzy do koryta,
Podściele sama bydłu, nawet koniom żyta
Dorzuci garść z opałki, nim się jeszcze z werka
Pasierbik wygramoli, jak skręcona ścierka.
We żniwa, podkasawszy do kolan spódnicę
I chustą zasłoniwszy przed słoneczkiem lice,
Odbiera, jak służebna, grabi, wiąże w snopy,
Że dziwią się gosposze najemniki-chłopy.
Ja sam, gdy tak przypadkiem szedłem wedle drogi,
Nieraz z niej pożartuję: »Jewka! toć ci nogi,
Znać, do cna posiekają te wej! suche rżyska;
Gdy żal ci tak trzewiczków, obuj choć buciska
Wojtkowe, toć ci Wojtek nie odmówi pewnie —
Ptasiego dałby mleka, jak czystej królewnie!
Gadają, pieści ciebie, nazywa jedyną,
Podchlebisz mu się kiedy wesołą godziną,
Rozgrzejesz zimne kości, rozruszasz starego,
Dyć, może co i będzie. . Niech cię święci strzegą,
Orliczko! Orliczycho! ty jałocho młoda,
By harać tak, aż ciecze ci ta słona woda
Po czole, po policzkach, po spalonym karku!...
Na kogo?!... Toć ci stary i tak bez poswarku
Zostawi spory trzosik... Hej, Orliczko moja,
By sarna, u samego stoisz przecie zdroja,
Nie goni nikt, jest cicho, jak to mówią, w lesie;
Leszczynka nie zachrzęszczy, wietrzyk nie poniesie
Listeczka nawet w pole, nie wystraszy sarny,
Więc po co tak się zwijać?...« »Marny-ć, rzecze, marny
Jest, wiecie, żywot ludzki, lecz cóż?... Robić trzeba,
By we wsi nie mówili, że kawałek chleba
Jem za nic u Orlika... Wszystko-ć pasierbowe,
A nie chcę, aby kiedy spadł na moją głowę
Jakowyś żal pasierba, że mu płód macoszy,
Jak tchórz pomiędzy ptastwem, w gnieździe się panoszy.
Ja nie chcę, aby raz też miał wyrzucać ojcu,
Że wej! na jajach kaczych kokosz wsadził w kojcu,
Że kokosz naderszała cudze jaja dziobie...
Mówicie, człek jałowy... Ha! niech będzie sobie!
Lecz dzieją się różnice, siak i tak się kłuje:
Człek ledwie zapomyśli, już pod sercem czuje
Dar boży, niewiniątko — tak dzisiaj i ze mną,
Więc widno, że jest na co się zwijać... Najemną
Nie myślę być, jak mamka, dla krwi swojej własnéj...
Słuchajcie, co?... próżnować w ten dzioneczek jasny?« —
Tak innym znowu razem z uśmiechem odrzecze,
Gdym spotkał ją w wykopki, jak się w pole wlecze
Z mieszyskiem i ze szpadlem niby prosta dziewka —
»Próżnować«, tak ci mówię, odśmieje się Jewka,
»Gdy wszędy jest wiadomo, że Bóg dzień ten stworzył,
Ażeby wszystkie siły człowiek w pracę łożył?
Jak robak, tak się człowiek zrósł z skibą każdziutką, —
Z tym szlakiem, z tym zagonem, z tą najmniejszą grudką,
Że gdyby oderwano człowieka od ziemi
Tak gwałtem, gdyby kazał kto z zagony temi
Pożegnać się na zawsze — tak ja myślę sobie,
Byłoby chyba lepiej żałość zamknąć w grobie...«:
III.
Umierał stary Orlik; już i czas mu było
Pokumać się, jak mówią, z tą czarną mogiłą.
Był niby klon spróchniały, lub ta topolina
Za chatą, widzisz, moją, którą wiater zgina,
Że trzaśnie lada chwila... Był-ci czas ponury:
Słoneczka ani ujrzeć złotego u góry
A tylko te obłoki coraz bardziej rosły,
Gdy Antek, syn Orlików, przyszedł do mnie w posły,
Że ojciec niby pragnie dawnego sąsiada...
Poszedłem... Twarz kumotra, jak płachcisko, blada,
Na którem leżał stary; oczy, jak zamglone...
Jak kule te z ołowiu, tak je ciężko w stronę
Obracał, gdzie my stali: Jewka z trzyroczniakiem,
Syn Antek i ja, mówię... Odchrząknął i znakiem
Tej ręki, niby szczypa, prosił nas ku sobie:
Podeszli my do łóżka; Jewka w swej żałobie
Upadła na kolana, skryła twarz w pościeli
I łkała, tak-ci łkała, żem myślał — anieli,
Co schodzą, jak to stare księgi gdzieś pisały,
By świeżą wziąć duszyczkę do tej pańskiej chwały,
Z nią razem i łzy Jewki zabiorą do nieba.
I jeśli onej duszy przejść za grzechy trzeba
Czyśćcowy jeszcze ogień, wtedy one łezki
Tak zmiękczą, pomyślałem, majestat niebieski,
Że za nic będzie ważył wszystkie przewiniena!...
»Bądź cicho, Jewka.. nie płacz!... wiem, żeś z pokolenia
Jest dobrą« — tak wyszeptał... — »Antoś, dziecko moje,
Chleb matce aż do śmierci... O to się nie boję,
Że oddasz... mojaś krew ty!... sam-by Bóg cię skarał.
Byś wygnał ją z chałupy... Harał-ci ja, harał,
Zostawił trochę grosza: pogrzeb wyprawicie;
Na ciebie, Jewka, reszta, reszta na obycie
Dla Wasia, nim dorośnie... Wasiuchna! Wasiuchna!
Zaledwieś zaznał ojca!...« Jak ten pyłek próchna
Ze starych, mówią, krzyży, co się w nocy jarzy,
Tak jemu łzy błyszczały w ten wieczór na twarzy...
»Gdy dziecko dojdzie lat swych, spłacisz jego schedę,
Antosiu... toć to brat twój... Kumotrze, na biedę
Wy świadkiem; niech mu pięćset talarów wypłaci...
Nie robię nic na piśmie... I ja miałem braci,
Rzekł ojciec: »nie oszukaj!...« i oddałem szczerze
Bez znaków i pieczęci na martwym papierze...
Uczciłem matkę, słyszysz?... i Bóg błogosławił...
Ty Jewce nie pasierbem... ty jej serce krwawił,
Jak syn rodzoniuteńki, pamiętasz, przed laty;
Gdyś leżał tak, jak ja tu... Wypocznę...« I w szmaty
Owitą oną głowę odwrócił ku ścianie
I zasnął, mówię, zasnął... Tylko, jakby rwanie
Tych piersi było słychać; z kąta jęki głuche
Kobiecka, które, głowę skrywszy w ręce suche,
Przykucło, jak ten grzybek... I Antek zaszlochał
Raz po raz na ławczysku; widno, ojca kochał,
Dyć, widno, żal mu było, że ojciec umierał...
Maluśki Waś swą buzię siak owak otwierał,
Szczebiotał, jak się zdało, aż usnął nareszcie
U kolan łycającej... »Strzeżcie się, ej! strzeżcie
Żałości nazbyt wielkiej«, tak się zwrócę do niéj —
»Znać, może Bóg przemieni, może i obroni
Od chwili ostatecznej — śpi, znać lepiej będzie...«
Nie rzekła nic, więc zmilkłem i tak na krawędzie
Czy stołu, czy też kufra — wyszło mi już z głowy —
Oparłszy oba łokcie, w ten wieczór marcowy,
Słuchałem, jak wiatr gwizdał pomiędzy drzewami,
jak deszcz o szyby walił... »Boże! bądź ty z nami!«
Pomyślę sobie w duszy — »odwróć od tych ludzi
Nieszczęście...« Tak pomyślę, kiedy w tem się zbudzi
Ów chory... słucham... dyszy... Czuję, co się święci,
Więc zaraz mi gromnica była na pamięci —
»Zapalcie« — mówię Jewce — »już ostatnia chwila
Odmówić litanię...« Ledwiem wyrzekł tyla,
Gdy było już za późno: chrapnął raz i drugi
I poszedł już na zawsze między pańskie sługi...
IV.
Minęło może roczek, może i z pięć ćwierci
Od czasu, gdy my byli przy Wojtkowej śmierci...
We wsi się żaden pionek, żaden dach nie zmienił,
To chyba, że się Antek do groszy przyżenił.
Wziął sobie, Bóg wie, skąd tam, gospodarską córkę,
Poznaną na odpuście przez jakąś rajfurkę.
Orliczka, tak, jak dawniej kręciła się cwałem
Na polu i w podwórzu... Ja-ć się podstarzałem —
Toć wieków mam już sporo, nie żadna dziwota,
Lecz Jewka, niby młoda, a już jej ochota
Do życia, znać, odeszła: — więdła, jak to zielsko...
Radzili ludzie: »Żeń się, będziesz grzeszne cielsko
Martwiła tak do końca?...« Wszystko nadaremnie;
Orliczka im odrzecze: »Taki duch już we mnie,
Że wiary chcę dochować zgasłemu mężowi,
Jest dobrze mi u syna« — tak się im wysłowi...
Pewnego razu wracam coś w południe z miasta —
Sprzedałem dwa prosiaki —, aż moja niewiasta
Przywita mnie już w progu: »Ino wejdź w tę sprawę,
U Antka źle się dzieje; łzy wylewa krwawe
Ta Jewka, pasierb wręcz ją wypędził z chałupy...«
»Na, masz tu« — tak wyrzeknę do starej skorupy,
Do baby niby mojej — »widzisz, za prosiaki
Te kilka złotych, mówię, targ był ladajaki«
I zaraz do Orlika pobiegnę z pośpiechem:
»Mój Antku! — tak mu powiem — czyż to nie jest grzechem,
Wyganiać tę, co matką była zawsze tobie?
Toć ojciec się przewróci ze żałości w grobie,
Spokoju mieć nie będzie.« — Na te moje słowa
Tak on mnie wręcz zagadnie: »milsza swoja krowa,
Niż obce całe stado... Przetrzepałem trochę,
Jak zrobić się godziło, upartą macochę...
Niech idzie na komorne; chleb jej oddam święcie,
Lecz tu na moich śmieciach inne jest poczęcie:
Tu nie ma dzisiaj miejsca na dwie gospodynie,
Tak moja mi powiada, według tego czynię.
Pan ojciec też mi radził: »oddaj, co należy,
Lecz z karku niech ci baba cudza, gdzie chce, bieży...«
Ma słuszność...« »Ej! Antosiu! Nie tak ojciec własny
Przed śmiercią sobie życzył... zresztą powód jasny
Do prawa... świadkowałem...« »Ha, niech się prawuje,
Zobaczym« — tak ów gałgan wręcz mi w oczy pluje...
I poszła na komorne... Robiłem niejedno,
Ażeby uspokoić ową Jewkę biedną...
»Cóż płakać« — tak jej powiem — »tej nędznej izdebki,
Gdy chleb wam ino odda bez żadnej zaczepki?
I grosza też coś macie; kochana kumolu,
Uśmierzcie łzy te gorzkie, zaprzestańcie bolu,
Dyć wiecie, jeśli trzeba, to i proces pewny:
W swej chacie kąt dać musi; po co wam ten rzewny,
Kumolu, jęk nad niczem?...« »Oj! a gdzie nad niczem« —
Tak Jewka mi odrzecze z spłakanem obliczem,
»Człek przyrósł już do kąta, przyrósł do tej skiby
Przez kilka lat tych, mówię, że dziś, jakby w dyby,
Kto serce moje zakuł, gdy trza wszystko rzucić!
Oj! płakać nie przestanę! Oj! będę się smucić,
Aż pewnie z smutkiem zejdę do ciemnego dołu.
Cóż chciałam?... Nic nie chciałam! pracować pospołu,
Poruszać się w podwórzu, pokręcić się w polu,
Pszenicę, wej! oczyścić z habru i kąkolu,
Zaglądać do obory, jak to dawniej było!
Pasierba-ć, mówię, wszystko, ale mnie się śniło —
Oj! śniło mi się ino, że już tak do końca
Harała będę w skwarze lipcowego słońca,
Jak gdyby na swem własnem... Oj! ty dolo moja!
Nie sarna ja spokojna u cichego zdroja:
Wygnali mnie, spłoszyli — nie szumnym jaworem,
Nie chrzęstem tej leszczynki, lecz prawie baciorem!
Radzicie niby prawo, a toć gdzie procesy,
Tam bale, mówią starzy, wyprawiają biesy,
Ostatnia to pociecha... Niech mu Bóg przebaczy
Za gorzkość mojej doli, za ciężar rozpaczy!
Oj! ziemio, święta ziemio! Oj! ty czarny znoju!
Ty pewnie już do grobu nie dasz mi spokoju...«
V.
Wiesz, późno było w nocy... Ja ci spać nie mogę,
Lecz sen też coś opuszczał i babę-psianogę.
Na gnieździe ci się wiła owo-ć moja żona,
Jak gdyby kuropatwa, w sam brzuch postrzelona.
»Macieju!« tak się naraz odezwie mi z kąta,
»Czy śpisz?« »Ba! gdzieżbym spać miał...« »Pewnie już z dziesiąta?«
»Co bajesz?...« tak jej powiem, »czy straciłaś miarę?
Dwunasta, nie dziesiąta... przykryj kości stare
Pierzyńskiem i stul gębę« — na to jej odpowiem...
»Czy słyszysz, jak wiatr wieje? aż mnie niby mrowiem
Przechodzi coś po ciele na oną wichurę —«
»A cóżbym nie miał słyszeć, toć mam w uszach dziurę«,
Odrzeknę, »której jeszczem nie zalepił woskiem«.
»Kto wie, co tam się stało za zrządzeniem boskiem,
Z pewnością kto i skończył; z pewnością, że życie
Sam sobie kto odebrał...« »Śpij! śpij!« tak kobiécie
Odpalę znowu na to, »to zababon ino;
Wiatr wieje, bo i wieje, lecz nie za przyczyną
Jakowąś, jak ty gadasz...« »Ty już w nic nie wierzysz,
Czułości nie masz żadnej, niby drewno leżysz,
Gdy mnie to, wej! po skórze aż ciarka przechodzi...
A stajnię czy podparłeś?... Pewnieć nie zaszkodzi
Podeprzeć, bo ten wicher cały szczyt wywali...
Wiesz, Maciek«, tak mi baba zacznie mruczeć daléj,
»Mnie w sercu, powiadam ci, niby strasznie tyka,
Że stało się nieszczęście... Pamiętasz Orczyka?
Pamiętasz, jak to wicher szalał tego czasu,
Gdy drzewo na przyciesie sprowadziłeś z lasu?
Mówiłam ci: Ej! chłopie, źle się kędyś dzieje,
Z pewnością na wisielca wiatr ten straszny wieje;
Z pewnością złe już stwory szarpią jego duszę,
Boć widna rzecz, że taki idzie na katusze,
Gdzie niczem, jak to mówią, Madejowe łoże;
Człek życia sobie nie dał, więc i wziąć nie może,
Śmiertelny grzech to, mówią... Ty zakpiłeś ze mnie
A co? nie sprawdziło się? gadałam daremnie?
Orczyka wszak znaleźli o rannej godzinie,
Jak wisiał już nie żywy w stodółce na klinie...
I dzisiaj ktoś się skazał, widać, z własnej ręki
Na wieczne potępienie, na piekielne męki.
Dyć grzech to, mówią, prawda! jest to grzech nad grzechy
Lecz czasem cóż tu robić, gdy człowiek pociechy
Na świecie nie ma żadnej?! Więc z onej żoroty,
Z żałości, mówię, onej, nie dziwno, że cnoty
Zapomni człowiek naraz, że popełni zbrodnię...
Ta Jewka na ten przykład: mijają tygodnie
Od czasu, gdy ją pasierb z chaty wyszczuł psami,
A co? czy już spokojna? zalewa się łzami,
Biaduje, że aż straszno pomyśleć! Wiesz, żniwa
To jakby pogorszyły; widać, nieszczęśliwa
Sto razy jeszcze więcej, gdy patrzy na ludzi,
Jak wszystko u Orlika, że aż strach, się trudzi;
Jak zwożą fury zboża do onej stodoły,
Jak młody Orlik biega czerwony, wesoły —
Boć prawda, że to roczek nazbyt urodzajny...
Dyć byłam ja ci dzisiaj u Jewki; zwyczajny
Interes niby miałam — szło o zapytanie,
Czy jeszcze jej potrzeba słomy na posłanie,
Bo wiesz, że coś dwóch snopów zażądała wczora...
Spoglądam ja ci na nią: »Jewka! czyś ty chora,
Że oto tak wyglądasz, jakby z krzyża zdjęta?«
Lecz ona nic... »Niech serce twe się upamięta«
Tak znowu ją zagadnę — »po co te żałości?
Wypłaczesz sobie oczy i wysuszysz kości!
Powinnaś przecie baczyć na oną sierotę,
Co będzie z nią, gdy masz już zagryźć się ochotę?«
I na to nic, przy oknie, jak kamienna, stała
I prosto na podwórze Orlika patrzała —
Te ręce strasznie chude na ciemnym fartuchu,
Te oczy, jakby za mgłą... Więc ja znów co duchu,
Doradzać jak najlepiej, by się zbyła bolu;
Lecz ona ino z łzami: »Kumolu! kumolu!
Brak nawet własnej słomy...« Tak-ci, mówię, było...
Sam powiedz, czy dziwota, jeśli za mogiłą,
Jeżeli za tą śmiercią tęskni człowiek taki?...«
»Masz prawdę«, rzeknę babie, »złe to niby znaki!
Ja sam ci nieraz widzę, jak, chustką okryta,
Okrąża dawne gniazdo ta biedna kobiéta,
Prawdziwie, jakby ptak ten, którego łasica
Wygnała z jego gniazda; sam słyszę, jak łyca,
Jak szlocha, kiedy ino swe oczy podniesie
Na dawne, stare kąty... Jak brzezina w lesie
Po rosie lub po deszczu, tak łzy Jewka roni...
I dzisiaj idę w pole, by zajrzeć do koni,
Do Walka niby trochę, aż, patrzę, przedemną
I Jewka ze swym Wasiem... Miała chustkę ciemną
Na głowie, a na sobie serdak, wiesz, ten w kratki...
Chłopczyna szedł, trzymając się za suknię matki.
A wcale nie spostrzegli, że szedłem za niemi;
Gadała coś do chłopca słowami cichemi;
Słuchałem: »O Wasiuchna! Wasiuchna mój złoty!
To, widzisz, twego ojca jest rola!...« Aż poty,
To-ć mówię, wystąpiły, tak mnie ścisło w dołku,
Gdym słyszał te wyrazy... »Aniołku! aniołku!
Wasiuchna mój jedyny!...« I nadto nic więcéj...
Zostałem trochę w tyle... Nic... Szczebiot dziecięcy
Zdaleka tylko jeszcze dolatywał ucha.
Słuchałem, jak się czasem tej topoli słucha,
Co szumi, Bóg wie, jak tam, wedle onej drogi...
Oj! żal-ci, mówię, babie, żal-ci mi niebogi!...«
Tak niby my ze sobą bajali tej nocy,
A wicher za chałupą dął z caluśkiej mocy,
Aż wszystkie, mówię, drzewa w tym moim ogródku
Jęczały niby, widać, z ogromnego smutku...
Nareszcie i sen przyszedł, trochę oczy zmorzył,
Lecz, mówię, co-ci było, ledwiem je otworzył?...
Wiesz, nawet jeszczem na się nie wciągnął jaczyska,
Gdy, słyszę, ktoś za oknem grzmi z całego pyska:
»Macieju! dyć wstawajcie, jest wielkie nieszczęście!«
I wali w drzwi, aż pewnie potłukł sobie pięście...
Otwieram, patrzę, kto tam? Parobek Antkowy,
Zsiniały, niby brukiew, stał, jakby bez głowy.
»Nieszczęście«, mówi, »straszne: wstaję ja o świcie,
By szkapskom nabrać wody; ale co? słyszycie —
Dyć, niby wszystka woda wyszła z onej studni:
Kubełek uwiązł jakoś, ani nie zadudni;
Zaglądnę ja do środka, aż tu straszne rzeczy!
Dwa ciała widzę na dnie!... Ha! rozum człowieczy
Ustaje na to wszystko; więc z onego strachu
Narobił ja naokół wielkiego rejwachu,
Zbudziłem gospodarza... Spuścilim drabinę
I z studni wyciągnęli my dwa trupy sine —
Macochę gospodarza, Jewkę, i jej dziecko...«
Co tchu więc pospieszyłem, a za mną kobiecko,
Do Antka na podwórko... Aż się w oczach ćmiło
Na widok ten straszliwy... Tak-ci, mówię, było:
Znalazła śmierć na »swojem«; a wszystko dla ziemi,
Dla matki naszej świętej, co ziarnami swemi
I człeka-ci używi i tę mysz w stodole,
Co łzy niejedne pije, je niejedne bole,
Jak tego chcesz, ty Boże! boć to, Panie Chryste,
We wszystkiem wszak twe rządy widać oczywiste!