Różni bywają na ziemi ludkowie —
Tacy i tacy: jednych Pan Bóg stworzył,
Że mają więcej rozumu w swej głowie
A innym znowu coś takiego włożył,
Czy wlał do wnętrza, co niby na zdrowie
Nie zawsze onym biedakom wychodzi,
Zwyczajnie jakąś miękkość, z której ból się rodzi.
Mówię biedakom, bo juścić na świecie
Jest to wiadomem, że w wysokim stanie
Zbytniej czułości nigdy nie znajdziecie:
Wielcy panowie i szlachetne panie,
Dla których żywot z samych róż się plecie,
Więcej na rozum biorą wszystkie sprawy —
Ha! trudno, tak już, widać, chciał Stwórca łaskawy.
Jakto? twierdzicie, że niby w tej chwili
Nieco za ostry o nich sąd wydaję?
Stary jest ze mnie wyjadacz, patrzyli
Na mnie ludziska, jakom w życiu staję
Przeszedł niejedno, jako, moi mili,
I do pałaców znajdowałem drogę,
Więc o tem sprawiedliwie coś orzeknąć mogę.
Prawda! zawlecze-ć pod wyniosłe wrota
Jakowyś nędzarz swoje zbite kości,
Tak i w nich, bywa, rozbudzi się cnota,
Że mu kęs chleba podadzą z litości,
Albo szmat jakiś... Ano, nie dziwota:
Jako ten oset, co zalega pole,
Tak nędza i najtwardszych czasem w oczy kole.
Ale by rzucić pałacowe progi,
By wstać od srebrem zastawionych stołów
I między naród pospieszyć ubogi,
Jak ten rybitwa, co idzie na połów
Serc i dusz bratnich i na żadne głogi,
Na żadne głazy raniące nie zważa,
To, mówię wam, w tym świecie rzadko się wydarza.
Jednegom tylko znał wielkiego pana,
Którego pamięć jest mi, jak wyryta,
Choć od tych czasów została obsiana
Ta nasza ziemia świeżem ziarnem żyta
Z pięćdziesiąt razy... Podarta sukmana,
Na którą inni z jawnym patrzą wstrętem,
Dla niego była zawsze czemś prawdziwie świętem.
Widać, rozumiał Chrystusa orędzie,
Choć o niem głośno nie mówił nikomu,
Jak się to działo, o, i dziać się będzie
Niejednokrotnie w pobożnisiów domu...
Czyn, a nie słowo, miał zawsze na względzie,
Tak też nie z słowem, ale zawsze z czynem
Szedł równać się pospołu z pogardzanym gminem.
Kiedym go poznał, mówię wam, był młody,
Jako ten buczek, który w boru rośnie...
Po ojcach posiadł sady i ogrody,
Pola i łąki, mieniące się w wiośnie
Zbożem i trawą i kwiatem. Miał trzody
I stada owiec bieluchnych; miał cugi
W uprzężach, z srebra kutych, i rozliczne sługi...
Właśnie był wrócił z dalekiego świata,
Gdzie od lat kilku jeździł po nauki.
Wnet też, powitać chcąc szlachcica-brata,
Jęli się zbiegać sąsiedzi, jak kruki:
»Nielada bal nam wyprawi do kata!
Człowiek« — mówili — »rad z kielicha chłepce,
A z niego pan! Zwyczajów pańskich nie podepce!«
I rwetes powstał między sąsiadkami:
Nuż uczyć córy, jak sznurować usta,
Jak strzelać oczkiem; wszak pieniądz nie plami,
A zaś Rudawski to partyjka tłusta,
Wart milionik; trzymać go zębami,
Choćby się miały nadwerężyć zęby —
Ha! może przecież kogoś przyśle w dziewosłęby.
I wnet, jak spojrzeć, cała okolica
Zmieni się w jedno ogromne wesele:
Tu obiad suty, tam znów wieczornica,
Do tańca huczą żydowskie kapele;
Aby miennego ugościć dziedzica,
Każdy, choć z resztą grosza się szamoce,
Sprowadza z obcych krajów trunki i owoce.
Ale mój panicz wcale się nie szasta:
Szlachcie za pamięć podziękuje słowem,
A gdy się która nawinie niewiasta,
By się nieznacznie, niby dobrym chowem,
Pochlubić córką, skłoni się i basta!
Jakby miał woskiem zalepione uszy,
Tak nic go, niby skrzypiec bez strun, nie poruszy.
»Kutwa! dusigrosz!« — poczęli sąsiedzi
Coraz to głośniej szydzić w swojem kole;
»Więcej ma złota, niźli inni miedzi,
A jadłby z żłobu przy ośle i wole...«
Czasami nawet ten i ów pobredzi,
Że, coś mu, widać, cięży na sumieniu,
Gdy ludzi tak unika, gdy się chowa w cieniu.
Lecz Jan Rudawski nie unikał ludzi
I lica swego nie trzymał w ukryciu:
Tylko się do tych, bywało, nie trudzi,
Którzy przenigdy nie siali w swem życiu,
A wciąż chcą zbierać — do tych, których nudzi
Skrzętność i praca mrówki, albo pszczoły,
A pełne miećby chcieli spichrze i stodoły...
Rano, nim jasne rozlały się zorze,
Zanim się ptactwo pobudziło w boru,
Pan z panów rzucał skórą kryte łoże
I dalej w pole z kamiennego dworu
W prostym sieraku: ekonom nieboże
Więcej się w swojej miłował postawie,
Niż dziedzic na Rudawkach, Rudkach i Rudawie.
Ale nie tylko własnemi oczyma
Dojrzy, gdzie rośnie co i gdzie co leży;
Nieraz, bywało, sam pługa się ima,
Lub, jak parobek, za broną pobieży,
Albo snop zwiąże... Z ludziskami trzyma
Jednaką rękę: »z nimi — mawiał — żyję,
Więc niechaj święta ziemia i pot mój też pije«.
Ludzie, jak ludzie, od prastarej doby,
Kiedy im rozum harapem wlewano,
Do czapkowania na różne sposoby
Mocno przywykli, poczęli kolano
Zginać i przed nim, by, jak od choroby,
Żegnać się potem i splunąć gdzieś z boku,
Ujrzawszy, że już »parch ten« nie ma ich na oku.
»Hej! moiściewy« — tak do nich wyrzecze —
»Święci mi żadnej jasności nie dali,
A zaś wielmoże, jak wszystko, co człecze,
Co jest śmiertelne, bywali, bywali!
W wilgotnym grobie skruszały ich miecze,
Mąką z ich kości posypują ziemię.
A pamięć o niektórych gdzieś tam w księgach drzemie«.
Ano z początku było nie do wiary,
Że niby szlachcic zniża się do chłopa:
»Widno, kpi sobie« — tak niejeden stary
Pomyślał fornal — »wszakże jego stopa
Na to stworzona, by deptać nam bary,
A ręka jego, by wymierzać razy,
A język jest-ci na to, by dawał rozkazy...«
Ale Rudawski w ten moment ich uczy,
Jako pisano w Chrystusowem prawie,
Że pycha ludzi przenigdy nie tuczy,
Że wszelki człowiek, pracujący krwawie,
Równy jest drugim, a gdy los poruczy
Jednemu z bliźnich o garść więcej ziarna,
Dla innych niech je sieje dłoń od pracy czarna.
»Mam-ci ja« — mówił — »dobytki, mam brony,
Pługi i radła, cepy i kozice,
Ale te pulchne i tłuste zagony,
Które mi sypką wydają pszenicę,
Waszych mi ojców pot wymierzwił słony:
Nie panem jestem, lecz jednym z włodarzy,
Co stoi na wspólnego mienia twardej straży...«
I wspólne mienie wnet ku wspólnym celom
Począł obracać, chłopom pobudował
Chaty, aż oczy, jak dzień, się weselą...
»Odkąd się człowiek — mawiał — w norę schował
Zmienił się w zwierzę; Bartoszom i Grzelom
Tak samo trzeba światła i powietrza,
Jak panom Artiurom, choć ich twarz jest bledsza«.
I tak się stało, że odtąd pokrzywą
Lud się nie karmił roboczy, dostatek
Chleba żytniego i strawę godziwą
Zawsze miał doma, nawet mięsa płatek,
A w życia swego chwileczkę szczęśliwą,
W dzień chrztu lub godów mógł zabić i wieprza:
Tak jemu naraz dola zaświeciła lepsza.
Gdy między braćmi wynikną niesnaski,
Gdy sąsiad zelży lub skrzywdzi sąsiada —
»Bracia jesteście!« — wykrzyknie Rudawski —
»Wszak się sąsiadom waśnić nie wypada«.
I słowa jego, jak słoneczne blaski,
Braciom wnet lica rozpogodzą gniewne,
I sąsiad złe naprawi tej chwili napewne.
Zdarzy się nieraz, że we wsi ktoś chory,
Spieszy z pomocą, jak posłaniec boży;
Zanim z mieściny przyjadą doktory,
Sam wnet opatrzy, sam okład przyłoży;
Nawet do posług najniższych tak skory,
Jak gdyby życie przepędził w szpitalu —
Widocznie miłosierdzie miał w każdziutkim calu.
»Ludzie — tak mawiał — równi z przyrodzenia;
Zwykły najemnik, książęta wyniośli
Z adamowego wyszli pokolenia,
Jak z pnia jednego pęki latorośli...
Ale światłości potrzeba strumienia,
W żywej nauce trza skąpać rozumy,
By chłop, że równy panu, poznał czar tej dumy«.
I murowaną wnet szkołę wystawił,
I dzieciom chłopskim książkę w rękę wciska,
A gdy się w którem dar boży objawił,
W świat je posyła do wiedzy ogniska.
Węszył talenty i jak chart się wprawił —
»Zresztą — powiadał — znaleźć sprawą łatwą:
Są siły niespożyte między chłopską dziatwą«.
Takim był, wiecie, Rudawski, pan z panów...
Szlachta z początku jęła kręcić nosem,
Śmiać się, że wieś swą zamienił w Pacanów,
Że cham nie drzewem, ale książek stosem
Będzie podpalał w kominku: »z baranów,
Z swojskich baranów trudno jest niestety!« —
Szydziła sobie szlachta — »zrobić rambuljety...«
Lecz gdy z pisklęcia wypierzył się sokół,
Gdy »stado bydła« zmieniło się w ludzi,
»Jakobin z niego!« — krzyczano naokół —
»Tradycyę ojców przeniewierczo brudzi!
Tłum pisma uczy, by krwawy protokół
Umiało kiedyś chłopstwo z nami spisać,
A któż wzburzoną falę zdąży ukołysać?!«
W nieszczęsną chwilę ono słowo rzekli...
Nadszedł czas taki, potrzykroć przeklęty,
Gdzie chytrzy wilcy na słońce wywlekli
Zwierzę z łon chłopskich... Ze zdrady poczęty,
Rozsypał bunt się jako skry... I wściekléj
Od psa wściekłego warczał tłum szalony...
Gdzie szukać wybawienia? gdzie szukać obrony?
»Niech on ratuje!« — wołają — »Ma siłę,
Bo, widzim dzisiaj, swoich w ludzi zmienił:
Rąk swych nie krwawią! Posoką opiłe
Niechaj powstrzyma brytany... Rozpienił
Straszny się potok, niechybną mogiłę,
Gotując dla nas i dla naszych dzieci...
Rudawski niech, jak anioł, z pomocą nam zleci!«
Lecz pan Rudawski był już pośród drogi:
Zaledwie przyszła wieść, na konia skoczy,
Aby popędzić, gdzie łuna pożogi
Krwawą się płachtą na niebie roztoczy,
Gdzie bujny zagon zmienia się w odłogi
I gdzie podniosłe człowieczeństwa znamię
Od razu zaginęło w jednej krwawej plamie.
»Bracia! — wyjęknie — nie krew, tylko miłość...!«
I jednem słowem szaleńców uśmierzy...
Z oczu im zniknie ta dzika opiłość,
Która zniszczenie naokoło szerzy...
»To pan z Rudawy, co z chłopem w zażyłość
Poszedł braterską — dobrze — widno, radzi,
Posłuchać słowa brata, juści, nie zawadzi«.
I posłuchali... Lecz z tłumu wyłoni
Taki się jeden, co nie »ślepym mieczem«,
Ale był ręką: zgrzytnął, dobył broni
I ze szwargotem: — »o, my nie upieczem,
Swojej pieczeni, gdy zawładną — oni!«
Wymierzył prosto w Rudawskiego serce,
W to serce, co z miłością nie było w rozterce.
I padł Rudawski i dziś — lata płyną
I mnie już dawno posiwiały włosy —
Nad grobem jego wieczorną godziną,
Gdy cichy wietrzyk z traw otrząsa rosy,
Samotna wierzba chyli głowę siną
I szumi, szumi pieśń o tej potędze,
Co brata dostrzedz w chłopskiej umiała siermiędze...