Są-ci mędrcowie, co wchłonęli w siebie
Mądrość, zawartą w wszystkich księgach świata,
Co gwiazdy zliczyć umieją na niebie
I krople w morzu i one atomy,
Wypełniające wszechbytu ogromy,
Z taką łatwością, jakbyś trzasnął z bata,
Co widzą tam, gdzie innych wzrok jest niewidomy.
Oni to właśnie, ci wielcy mędrcowie,
Przez swoje szkiełka dostrzegli uczone,
Że człek siermiężny — zwykle cham się zowie —
Żadnej w swem ciele nie posiada duszy.
Bo cóż — pytają — tę bryłę poruszy?
Je to i pije, ciągnie pług lub bronę
Wraz z koniem, a na resztę zamknięte ma uszy.
Trudno nie wierzyć; mózg nasz nie tak ostry,
Placu tym mędrcom pewno nie dotrzyma;
Więc broń swą złóżmy... Lecz, bracia i siostry,
Chociaż ich prawdę przyjmiecie w pokorze,
Tem, co wam w prostych dziś słowach przedłożę,
A co własnemi widziałem oczyma
Przed czasem niezbyt dawnym, nie wzgardzicie może.
Kiedyś, o zmierzchu, gdym był sam w izdebce,
Słuchając szumu srebrzystych topoli —
Więzi mnie język, którym drzewo szepce,
I którym trawy przemawiają drżące —
Jakichś mnie rojeń objęły tysiące,
A wśród nich jeden rwał się mimowoli
Wykrzyknik: »Ileż serca drży w najmniejszej płonce!
Ileż to duszy jest w tem liściu z drzewa,
Co, do gałęzi przyrósłszy, z szelestem
Innych listeczków swoje szumy zlewa
W przeszywającą, tajemną harmonię!
Ileż jest duszy w tem zielu, co błonie
Upstrzyło kwiecia mnogością i »jestem«
Przez swoje woła barwy i przez swoje wonie!...
Ileż miłości jest w tym psie, co oto
Widzę, jak właśnie szczenięta przenosi
Na podścielisko ze słomy — przez błoto
I przez kamienie, leżące śród drogi...
Lecz o tem wszystkiem mędrców zastęp mnogi
Wie i tę prawdę emfatycznie głosi —
Ty tylko nie masz czucia, człowiecze ubogi!«
Naraz znajomy głos mnie z snów obudzi —
Chłopak sąsiada chwycił mnie za ramię,
Wołając w strachu: »Niech się pan potrudzi,
Stary Kosarczyk kona już od rana,
Tak się pasuje z śmiercią, że kolana
I ręce sobie nieledwie połamie;
Pan, mówią, to zażegna, przybiegłem do pana«.
Miałem u chłopów zawsze nieco wiary,
Choć zwykle dla nich każdy surdutowiec
Jest, jak ów potwór, na którego czary
Nie podziałają: w ciało kłem się wżera,
Ssie krew czerwoną, ze skóry obdziera,
Na zatracenia prowadzi manowiec
I strąca tam, gdzie piekło swe bramy rozwiera.
Jam był szczęśliwszy — dlaczego? do rzeczy
To nie należy... Dość, że chłop w swej biedzie,
Która go nakształt siedmiorakich mieczy
Nie poprzestaje kłuć z każdego boku,
Tę moję nicość zawsze miał na oku:
»Poradźcie — mawiał — kochany sąsiedzie,
Człek kłopot i strapienie spotyka co kroku«.
Tak też i wówczas, gdy się żegnał z światem
Maciej Kosarczyk... Mruk to był nad mruki.
Własnego brata nie nazywał bratem:
Zawsze surowy, jak pień w korze grubéj,
I, jakby zawarł kamedulskie śluby,
Zawsze milczący; trzeba było sztuki,
By słówko zeń wyciągnąć: bał się go, jak zguby.
Nigdy na siebie, bywa, nie uważa:
Żebrak, co marny swój żywot opędza
Groszem, na który u wrótni cmentarza
W mróz i zawieję, w deszcz i upał czeka,
Więcej ma w sobie pozorów człowieka,
Niźli ich miała ta chodząca nędza,
Choć mogła się ogarnąć za zboże z sąsieka.
Nieraz, gdy wlókł się — ciap! ciap! do kościoła
W podartych butach, w sukmanie, powrosłem
W krzyż przepasanej, tłum dzieciaków woła,
Śmiejąc się z niego: »W ostatki jedyny
Byłby z was niedźwiedź! Są już grochowiny« —
Tak szydzą jedni, a drugi: »przyniosłem,
By można was prowadzić, spory kawał liny...«
Ale groch rzucaj o ścianę, a większy
Zobaczysz skutek, niż na nim wywarły
Wszystkie szyderstwa. On już nie upiększy
Swojego ciała przed śmiercią. W swą ziemię
Jak kret się zarył, lub jak ropuch plemię,
I już za życia był, jakby umarły:
Jaśniejszy snać promyczek żaden w nim nie drzemie...
Czy sąsiad chory, lub umiera krewny,
Czy drży kto z zimna, albo chleba nie ma,
Czy komu zasiew spłukał deszcz ulewny,
Albo też grady łan wytłukły pszenny,
Stary Kosarczyk zawsze był niezmienny:
Na łzy, na skargi, rękami obiema
Około uszu machnął i szedł w trud codzienny.
Żona, jak owa bylica, gdy wiosną
Upadną deszcze, cała zlana łzami,
Dzieci, jak w rosie dziewanny, co rosną
Na sypkich piaskach, daremnie go proszą:
»Ludzie twe imię na językach noszą,
Żeś nie jak człowiek, tylko zwierz; nad nami
Miej litość, razem z twoim wszak i nasz wstyd głoszą.
Mamy garść siana, słomy cały stożec
Prawie że zgnił już za oną stodołą;
Owsa nie braknie, a i żyta korzec
Znajdzie się jeszcze; weź, sprzedaj i nowe
Spraw sukmanisko, zaczesz włosy płowe
I lice umyj, zlane niby smołą,
I żyj, jak ci, co mają mózg i serce zdrowe...«
Nic nie pomogło: na prośby i rady
Pomruknął czasem lub się głupkowato
Zaśmiał i poszedł, jak ten jego gniady,
Z łbem opuszczonym na pole... Żelazem
Nie zmieniłbyś go czerwonem... Był głazem
Który oblepił czarny brud, i na to
Świat cały nie miał środka z Panem Bogiem razem.
Raz tylko jeden wydał z swego wnętrza
Głos, nakształt trzasku, jak to drzewo w boru,
Gdy ręka burzy, nad myśl ludzką prędsza,
Grubą mu gałęź odłamie; jak żmija,
Gdy nadepnięta, w pion swe kręgi zwija,
Skręci się wtedy i oko potworu,
Nabiegłe krwią, w powietrze, niby kołek, wbija.
»Precz z mego domu! precz! precz!« tak na córkę
Syknie, gdy hańbę swej córki spostrzeże;
A gdy ta płacze, porwie za rozwórkę
I, niby lekką kozicę, drżąc cały,
Rzuci o ziemię, aż w drobne kawały
Sprzęt się roztrzaskał: niby jakie pierze,
Tak szczypy się dębowe wokół rozleciały.
I córka poszła z ojcowskiej zagrody,
W świat wypędzona, a on znów się skulił
W swą własną skórę, jak ten jeż; do kłody
Znów był podobien i znów wgryzł się w rolę,
Jak w kawał sukna wgryzają się mole,
I ani popadł w gniew, ni się rozczulił,
I znów, jak głaz, przyjmował dolę i niedolę...
Tak aż do śmierci... Wieczór coraz ciężéj
Kładł się na sioło, kiedym wszedł do chaty,
Gdzie snać już życie śmierci nie zwycięży:
Kosarczyk leżał na sosnowem łożu,
Zwiędły, jak oset, zdeptan na przydrożu,
Z parą ócz, zblakłych, jak one bławaty,
Zostałe na ściernisku po sprzątniętem zbożu.
Mrok izby chłopskiej blask rozszarpał słaby
Żółtej gromnicy, a posępną ciszę,
Od świecy żółtsze, przerywały baby,
Za konających szepcąc modły głuche;
Czasem brzęczącą usłyszałeś muchę,
Czasem on jęknie lub ciężko zadysze,
Lub, ruszy się, zachrzęszczy pod nim słomsko suche.
»Bóg zapłać panu!« — tak do mnie wyrzeknie
Kosarczykowa, ciemnej sukni końcem
Łzę ocierając, co jej rosą cieknie
Po wymarszczonym policzku; — »w tej nędzy
Pan może znajdzie nam radę, bo między
Ludźmi wszystkimi, co żyli pod słońcem,
Nikt strasznie tak nie konał... może umrze prędzéj.
Teraz już chwilkę tak spokojnie leży,
Nawet przez usta wyszła mu już blada
Niby chmureczka: niech kto chce nie wierzy,
Boć wszystko mara, tylko Bóg jest wiara,
Jednak — wiadomo, Walentowa stara,
Co śmierć widziała niejedną, powiada,
Że dusza tak z człowieka wychodzi, jak para...«
Ale zaledwie te słowa wypowie,
Chory się zerwie z posłania, kościste
Wypręży ręce i te oczy w głowie
Tak, jak szerokie, wytrzeszczy i stęknie,
Że pierś kosmata, zdawało się, pęknie
Z trzaskiem, jak obręcz na beczce... O Chryste!
Takiego, jak ten widok, któż się nie ulęknie!
Parska, aż ślina usta mu pokryje,
Jak gdyby »bożą wolą« nawiedzony,
Zaciska zęby, skręca chudą szyję,
Płachtę pod sobą drze na drobne szmatki;
Jak dzikie zwierzę, zamknięte do klatki,
Tak się szamoce ze śmiercią, do żony
Przemówić chce — nie może... sił to już ostatki...
Przestrach ogarnął obecnych, wszak dreszcze
I mnie schwyciły; baby jęły modły
Za konających czytać w głos: »Tej jeszcze
Udziel mu łaski, w tem życiu jedynéj,
By śmierć miał prędką, potem przebacz winy,
O Panie Jezu, aby go zawiodły
Anioły twoje święte do świętej dziedziny...«
I jedna w rękę gromnicę mu wciska:
Wziął, lecz w tej chwili wyrzucił ją z dłoni,
Babę odepchnął od swego łożyska,
Siadł nieruchomie i zaczął dokoła
Błądzić oczami; ściągnął brwi u czoła,
Jakby powieki skryć chciał w fałdach skroni,
I znów porusza wargą i coś szepnąć zdoła...
»Jagusi żąda, nieszczęsnej Jagusi,
Którą przed laty jeszcze wygnał z domu« —
Tak, zalewając się łzami, wykrztusi
Kosarczykowa — »posłałam-ci-ć po nią,
Lecz i najlepszym nie zdarzy się koniom,
Ażeby biegły ze szybkością gromu,
Potrzeba dnia całego, nim dotąd przygonią...
Masz inne dzieci« — tak się zwróci k'niemu —
»Klęczą przed tobą, przeżegnaj sieroty,
Złóż na ich głowy swą rękę, by złemu
Zastąpić drogę tą przeświętą zbroją,
Błogosławieństwem rodzica...« Ukoją
Snać go te słowa i wyrwą z martwoty,
Bo głów łkających dzieci dotknie ręką swoją.
Lecz znów w tym samym zerwie się momencie,
Jakby go kurcze porwały... »Innego —
Rzeknę — tu nie ma ratunku; pieczęcie
Spokojnej śmierci przyłożyć tu może
Tylko Jagusia. Tak jest, mocny Boże!
Abyś go zabrał do przybytku swego,
Wygnana tylko córka tutaj dopomoże«.
I tak się stało... Jagusia, o długą
Drogę od naszej biedująca wioski,
Wejdzie do izby, łez oblana strugą,
I na tej smutnej pościeli krawędzie,
Gdzie śmierć za chwilę z tryumfem zasiędzie,
Padnie nieomal bez zmysłów:
Tak zmógł ją ból, że szlochań snać się nie pozbędzie.
Stary Kosarczyk poznał swoją córę:
Popatrzył naprzód, jak człowiek, co oczom
Swoim nie wierzy, potem rękę w górę
Podniósł i ciężko spuścił i bezwładnie
Na głowę dziecka; ze źrenic mu zdradnie
Dwie się po twarzy wielkie łzy zatoczą,
A głowa podniesiona w poduszki opadnie.
Jak obmacuje ślepiec grzbiet gołębia,
Aby się jego barwą rozkoszować,
Tak on swą ręką, co się już oziębia
Od tchnień śmiertelnych, szyję córki chłodzi,
Albo palcami wyschniętymi brodzi
W jej gęstych puklach: chciałby je tam schować,
Tak miękko mu w tych włosów jedwabnej powodzi.
W kątach ust zwiędłych, skrzywionych cierpieniem,
Widać to było, spoczął uśmiech błogi,
A wargi drżały: z Jagusi imieniem
Z wnętrza ostatnia uleciała para:
To, jak powiada Walentowa stara,
Dusza z człowieka w nowe idzie drogi —
Lecz można-ż temu wierzyć? Ha! różna jest wiara...