Maciej Kosarczyk

 Są-ci mę­dr­co­wie, co wchło­nę­li w sie­bie
  Mą­drość, za­war­tą w wszyst­kich księ­gach świa­ta,
 Co gwiaz­dy zli­czyć umie­ją na nie­bie
  I kro­ple w mo­rzu i one ato­my,
  Wy­peł­nia­ją­ce wszech­by­tu ogro­my,
 Z taką ła­two­ścią, jak­byś trza­snął z bata,
Co wi­dzą tam, gdzie in­nych wzrok jest nie­wi­do­my.

 Oni to wła­śnie, ci wiel­cy mę­dr­co­wie,
  Przez swo­je szkieł­ka do­strze­gli uczo­ne,
 Że człek sier­mięż­ny — zwy­kle cham się zo­wie —
  Żad­nej w swem cie­le nie po­sia­da du­szy.
  Bo cóż — py­ta­ją — tę bry­łę po­ru­szy?
 Je to i pije, cią­gnie pług lub bro­nę
Wraz z ko­niem, a na resz­tę za­mknię­te ma uszy.

 Trud­no nie wie­rzyć; mózg nasz nie tak ostry,
  Pla­cu tym mę­dr­com pew­no nie do­trzy­ma;
 Więc broń swą złóż­my... Lecz, bra­cia i sio­stry,
  Cho­ciaż ich praw­dę przyj­mie­cie w po­ko­rze,
  Tem, co wam w pro­stych dziś sło­wach przed­ło­żę,
 A co wła­sne­mi wi­dzia­łem oczy­ma
Przed cza­sem nie­zbyt daw­nym, nie wzgar­dzi­cie może.

 Kie­dyś, o zmierz­chu, gdym był sam w iz­deb­ce,
  Słu­cha­jąc szu­mu sre­brzy­stych to­po­li —
 Wię­zi mnie ję­zyk, któ­rym drze­wo szep­ce,
  I któ­rym tra­wy prze­ma­wia­ją drżą­ce —
  Ja­kichś mnie ro­jeń ob­ję­ły ty­sią­ce,
 A wśród nich je­den rwał się mi­mo­wo­li
Wy­krzyk­nik: »Ileż ser­ca drży w naj­mniej­szej płon­ce!

 Ileż to du­szy jest w tem li­ściu z drze­wa,
  Co, do ga­łę­zi przy­ró­sł­szy, z sze­le­stem
 In­nych li­stecz­ków swo­je szu­my zle­wa
  W prze­szy­wa­ją­cą, ta­jem­ną har­mo­nię!
  Ileż jest du­szy w tem zie­lu, co bło­nie
 Upstrzy­ło kwie­cia mno­go­ścią i »je­stem«
Przez swo­je woła bar­wy i przez swo­je wo­nie!...

 Ileż mi­ło­ści jest w tym psie, co oto
  Wi­dzę, jak wła­śnie szcze­nię­ta prze­no­si
 Na pod­ście­li­sko ze sło­my — przez bło­to
  I przez ka­mie­nie, le­żą­ce śród dro­gi...
  Lecz o tem wszyst­kiem mę­dr­ców za­stęp mno­gi
 Wie i tę praw­dę em­fa­tycz­nie gło­si —
Ty tyl­ko nie masz czu­cia, czło­wie­cze ubo­gi!«

 Na­raz zna­jo­my głos mnie z snów obu­dzi —
  Chło­pak są­sia­da chwy­cił mnie za ra­mię,
 Wo­ła­jąc w stra­chu: »Niech się pan po­tru­dzi,
  Sta­ry Ko­sar­czyk kona już od rana,
  Tak się pa­su­je z śmier­cią, że ko­la­na
 I ręce so­bie nie­le­d­wie po­ła­mie;
Pan, mó­wią, to za­że­gna, przy­bie­głem do pana«.

 Mia­łem u chło­pów za­wsze nie­co wia­ry,
  Choć zwy­kle dla nich każ­dy sur­du­to­wiec
 Jest, jak ów po­twór, na któ­re­go cza­ry
  Nie po­dzia­ła­ją: w cia­ło kłem się wże­ra,
  Ssie krew czer­wo­ną, ze skó­ry ob­dzie­ra,
 Na za­tra­ce­nia pro­wa­dzi ma­no­wiec
I strą­ca tam, gdzie pie­kło swe bra­my roz­wie­ra.

 Jam był szczę­śliw­szy — dla­cze­go? do rze­czy
  To nie na­le­ży... Dość, że chłop w swej bie­dzie,
 Któ­ra go na­kształt sied­mio­ra­kich mie­czy
  Nie po­prze­sta­je kłuć z każ­de­go boku,
  Tę moję ni­cość za­wsze miał na oku:
 »Po­radź­cie — ma­wiał — ko­cha­ny są­sie­dzie,
Człek kło­pot i stra­pie­nie spo­ty­ka co kro­ku«.

 Tak też i wów­czas, gdy się że­gnał z świa­tem
  Ma­ciej Ko­sar­czyk... Mruk to był nad mru­ki.
 Wła­sne­go bra­ta nie na­zy­wał bra­tem:
  Za­wsze su­ro­wy, jak pień w ko­rze gru­béj,
  I, jak­by za­warł ka­me­dul­skie ślu­by,
 Za­wsze mil­czą­cy; trze­ba było sztu­ki,
By słów­ko zeń wy­cią­gnąć: bał się go, jak zgu­by.

 Ni­g­dy na sie­bie, bywa, nie uwa­ża:
  Żebrak, co mar­ny swój ży­wot opę­dza
 Gro­szem, na któ­ry u wrót­ni cmen­ta­rza
  W mróz i za­wie­ję, w deszcz i upał cze­ka,
  Wię­cej ma w so­bie po­zo­rów czło­wie­ka,
 Niź­li ich mia­ła ta cho­dzą­ca nę­dza,
Choć mo­gła się ogar­nąć za zbo­że z są­sie­ka.

 Nie­raz, gdy wlókł się — ciap! ciap! do ko­ścio­ła
  W po­dar­tych bu­tach, w suk­ma­nie, po­wro­słem
 W krzyż prze­pa­sa­nej, tłum dzie­cia­ków woła,
  Śmie­jąc się z nie­go: »W ostat­ki je­dy­ny
  Był­by z was niedź­wiedź! Są już gro­cho­wi­ny« —
 Tak szy­dzą jed­ni, a dru­gi: »przy­nio­słem,
By moż­na was pro­wa­dzić, spo­ry ka­wał liny...«

 Ale groch rzu­caj o ścia­nę, a więk­szy
  Zo­ba­czysz sku­tek, niż na nim wy­war­ły
 Wszyst­kie szy­der­stwa. On już nie upięk­szy
  Swo­je­go cia­ła przed śmier­cią. W swą zie­mię
  Jak kret się za­rył, lub jak ro­puch ple­mię,
 I już za ży­cia był, jak­by umar­ły:
Ja­śniej­szy snać pro­my­czek ża­den w nim nie drze­mie...

 Czy są­siad cho­ry, lub umie­ra krew­ny,
  Czy drży kto z zim­na, albo chle­ba nie ma,
 Czy komu za­siew spłu­kał deszcz ulew­ny,
  Albo też gra­dy łan wy­tłu­kły pszen­ny,
  Sta­ry Ko­sar­czyk za­wsze był nie­zmien­ny:
 Na łzy, na skar­gi, rę­ka­mi obie­ma
Oko­ło uszu mach­nął i szedł w trud co­dzien­ny.

 Żona, jak owa by­li­ca, gdy wio­sną
  Upad­ną desz­cze, cała zla­na łza­mi,
 Dzie­ci, jak w ro­sie dzie­wan­ny, co ro­sną
  Na syp­kich pia­skach, da­rem­nie go pro­szą:
  »Lu­dzie twe imię na ję­zy­kach no­szą,
 Żeś nie jak czło­wiek, tyl­ko zwierz; nad nami
Miej li­tość, ra­zem z two­im wszak i nasz wstyd gło­szą.

 Mamy garść sia­na, sło­my cały sto­żec
  Pra­wie że zgnił już za oną sto­do­łą;
 Owsa nie brak­nie, a i żyta ko­rzec
  Znaj­dzie się jesz­cze; weź, sprze­daj i nowe
  Spraw suk­ma­ni­sko, za­czesz wło­sy pło­we
 I lice umyj, zla­ne niby smo­łą,
I żyj, jak ci, co mają mózg i ser­ce zdro­we...«

 Nic nie po­mo­gło: na proś­by i rady
  Po­mruk­nął cza­sem lub się głup­ko­wa­to
 Za­śmiał i po­szedł, jak ten jego gnia­dy,
  Z łbem opusz­czo­nym na pole... Żela­zem
  Nie zmie­nił­byś go czer­wo­nem... Był gła­zem
 Któ­ry ob­le­pił czar­ny brud, i na to
Świat cały nie miał środ­ka z Pa­nem Bo­giem ra­zem.

 Raz tyl­ko je­den wy­dał z swe­go wnę­trza
  Głos, na­kształt trza­sku, jak to drze­wo w boru,
 Gdy ręka bu­rzy, nad myśl ludz­ką pręd­sza,
  Gru­bą mu ga­łęź odła­mie; jak żmi­ja,
  Gdy na­dep­nię­ta, w pion swe krę­gi zwi­ja,
 Skrę­ci się wte­dy i oko po­two­ru,
Na­bie­głe krwią, w po­wie­trze, niby ko­łek, wbi­ja.

 »Precz z mego domu! precz! precz!« tak na cór­kę
  Syk­nie, gdy hań­bę swej cór­ki spo­strze­że;
 A gdy ta pła­cze, po­rwie za roz­wór­kę
  I, niby lek­ką ko­zi­cę, drżąc cały,
  Rzu­ci o zie­mię, aż w drob­ne ka­wa­ły
 Sprzęt się roz­trza­skał: niby ja­kie pie­rze,
Tak szczy­py się dę­bo­we wo­kół roz­le­cia­ły.

 I cór­ka po­szła z oj­cow­skiej za­gro­dy,
  W świat wy­pę­dzo­na, a on znów się sku­lił
 W swą wła­sną skó­rę, jak ten jeż; do kło­dy
  Znów był po­do­bien i znów wgryzł się w rolę,
  Jak w ka­wał suk­na wgry­za­ją się mole,
 I ani po­padł w gniew, ni się roz­czu­lił,
I znów, jak głaz, przyj­mo­wał dolę i nie­do­lę...

 Tak aż do śmier­ci... Wie­czór co­raz cię­żéj
  Kładł się na sio­ło, kie­dym wszedł do cha­ty,
 Gdzie snać już ży­cie śmier­ci nie zwy­cię­ży:
  Ko­sar­czyk le­żał na so­sno­wem łożu,
  Zwię­dły, jak oset, zdep­tan na przy­dro­żu,
 Z parą ócz, zbla­kłych, jak one bła­wa­ty,
Zo­sta­łe na ścier­ni­sku po sprząt­nię­tem zbo­żu.

 Mrok izby chłop­skiej blask roz­szar­pał sła­by
  Żół­tej grom­ni­cy, a po­sęp­ną ci­szę,
 Od świe­cy żółt­sze, prze­ry­wa­ły baby,
  Za ko­na­ją­cych szep­cąc mo­dły głu­che;
  Cza­sem brzę­czą­cą usły­sza­łeś mu­chę,
 Cza­sem on jęk­nie lub cięż­ko za­dy­sze,
Lub, ru­szy się, za­chrzęsz­czy pod nim słom­sko su­che.

 »Bóg za­płać panu!« — tak do mnie wy­rzek­nie
  Ko­sar­czy­ko­wa, ciem­nej suk­ni koń­cem
 Łzę ocie­ra­jąc, co jej rosą ciek­nie
  Po wy­marsz­czo­nym po­licz­ku; — »w tej nę­dzy
  Pan może znaj­dzie nam radę, bo mię­dzy
 Ludź­mi wszyst­ki­mi, co żyli pod słoń­cem,
Nikt strasz­nie tak nie ko­nał... może umrze prę­dzéj.

 Te­raz już chwil­kę tak spo­koj­nie leży,
  Na­wet przez usta wy­szła mu już bla­da
 Niby chmu­recz­ka: niech kto chce nie wie­rzy,
  Boć wszyst­ko mara, tyl­ko Bóg jest wia­ra,
  Jed­nak — wia­do­mo, Wa­len­to­wa sta­ra,
 Co śmierć wi­dzia­ła nie­jed­ną, po­wia­da,
Że du­sza tak z czło­wie­ka wy­cho­dzi, jak para...«

 Ale za­le­d­wie te sło­wa wy­po­wie,
  Cho­ry się ze­rwie z po­sła­nia, ko­ści­ste
 Wy­prę­ży ręce i te oczy w gło­wie
  Tak, jak sze­ro­kie, wy­trzesz­czy i stęk­nie,
  Że pierś ko­sma­ta, zda­wa­ło się, pęk­nie
 Z trza­skiem, jak ob­ręcz na becz­ce... O Chry­ste!
Ta­kie­go, jak ten wi­dok, któż się nie ulęk­nie!

 Par­ska, aż śli­na usta mu po­kry­je,
  Jak gdy­by »bożą wolą« na­wie­dzo­ny,
 Za­ci­ska zęby, skrę­ca chu­dą szy­ję,
  Płach­tę pod sobą drze na drob­ne szmat­ki;
  Jak dzi­kie zwie­rzę, za­mknię­te do klat­ki,
 Tak się sza­mo­ce ze śmier­cią, do żony
Prze­mó­wić chce — nie może... sił to już ostat­ki...

 Prze­strach ogar­nął obec­nych, wszak dresz­cze
  I mnie schwy­ci­ły; baby jęły mo­dły
 Za ko­na­ją­cych czy­tać w głos: »Tej jesz­cze
  Udziel mu ła­ski, w tem ży­ciu je­dy­néj,
  By śmierć miał pręd­ką, po­tem prze­bacz winy,
 O Pa­nie Jezu, aby go za­wio­dły
Anio­ły two­je świę­te do świę­tej dzie­dzi­ny...«

 I jed­na w rękę grom­ni­cę mu wci­ska:
  Wziął, lecz w tej chwi­li wy­rzu­cił ją z dło­ni,
 Babę ode­pchnął od swe­go ło­ży­ska,
  Siadł nie­ru­cho­mie i za­czął do­ko­ła
  Błą­dzić ocza­mi; ścią­gnął brwi u czo­ła,
 Jak­by po­wie­ki skryć chciał w fał­dach skro­ni,
I znów po­ru­sza war­gą i coś szep­nąć zdo­ła...

 »Ja­gu­si żąda, nie­szczę­snej Ja­gu­si,
  Któ­rą przed laty jesz­cze wy­gnał z domu« —
 Tak, za­le­wa­jąc się łza­mi, wy­krztu­si
  Ko­sar­czy­ko­wa — »po­sła­łam-ci-ć po nią,
  Lecz i naj­lep­szym nie zda­rzy się ko­niom,
 Aże­by bie­gły ze szyb­ko­ścią gro­mu,
Po­trze­ba dnia ca­łe­go, nim do­tąd przy­go­nią...

 Masz inne dzie­ci« — tak się zwró­ci k'nie­mu —
  »Klę­czą przed tobą, prze­że­gnaj sie­ro­ty,
 Złóż na ich gło­wy swą rękę, by złe­mu
  Za­stą­pić dro­gę tą prze­świę­tą zbro­ją,
  Bło­go­sła­wień­stwem ro­dzi­ca...« Uko­ją
 Snać go te sło­wa i wy­rwą z mar­two­ty,
Bo głów łka­ją­cych dzie­ci do­tknie ręką swo­ją.

 Lecz znów w tym sa­mym ze­rwie się mo­men­cie,
  Jak­by go kur­cze po­rwa­ły... »In­ne­go —
 Rzek­nę — tu nie ma ra­tun­ku; pie­czę­cie
  Spo­koj­nej śmier­ci przy­ło­żyć tu może
  Tyl­ko Ja­gu­sia. Tak jest, moc­ny Boże!
 Abyś go za­brał do przy­byt­ku swe­go,
Wy­gna­na tyl­ko cór­ka tu­taj do­po­mo­że«.

 I tak się sta­ło... Ja­gu­sia, o dłu­gą
  Dro­gę od na­szej bie­du­ją­ca wio­ski,
 Wej­dzie do izby, łez ob­la­na stru­gą,
  I na tej smut­nej po­ście­li kra­wę­dzie,
  Gdzie śmierć za chwi­lę z try­um­fem za­się­dzie,
 Pad­nie nie­omal bez zmy­słów:
Tak zmógł ją ból, że szlo­chań snać się nie po­zbę­dzie.

 Sta­ry Ko­sar­czyk po­znał swo­ją córę:
  Po­pa­trzył na­przód, jak czło­wiek, co oczom
 Swo­im nie wie­rzy, po­tem rękę w górę
  Pod­niósł i cięż­ko spu­ścił i bez­wład­nie
  Na gło­wę dziec­ka; ze źre­nic mu zdrad­nie
 Dwie się po twa­rzy wiel­kie łzy za­to­czą,
A gło­wa pod­nie­sio­na w po­dusz­ki opad­nie.

 Jak ob­ma­cu­je śle­piec grzbiet go­łę­bia,
  Aby się jego bar­wą roz­ko­szo­wać,
 Tak on swą ręką, co się już ozię­bia
  Od tchnień śmier­tel­nych, szy­ję cór­ki chło­dzi,
  Albo pal­ca­mi wy­schnię­ty­mi bro­dzi
 W jej gę­stych pu­klach: chciał­by je tam scho­wać,
Tak mięk­ko mu w tych wło­sów je­dwab­nej po­wo­dzi.

 W ką­tach ust zwię­dłych, skrzy­wio­nych cier­pie­niem,
  Wi­dać to było, spo­czął uśmiech bło­gi,
 A war­gi drża­ły: z Ja­gu­si imie­niem
  Z wnę­trza ostat­nia ule­cia­ła para:
  To, jak po­wia­da Wa­len­to­wa sta­ra,
 Du­sza z czło­wie­ka w nowe idzie dro­gi —
Lecz moż­na-ż temu wie­rzyć? Ha! róż­na jest wia­ra...

Czy­taj da­lej: Przy wigilijnym stole – Jan Kasprowicz