Miałem dopasowanych,
Jak guzik do guzika,
Różnych przyjaciół, ba, księży,
Raz nawet i kanonika.
Niejedna mi przeszła z nim razem
Na pogawędce godzina.
Przy kromce chleba z oscypkiem
I przy szklaneczce wina.
Lubił zapalać liściowe,
Nie bardzo wonne, śmierdziuchę:
"Widzę, że coś się krztusicie,
Jest niezłe, wybrane, suche.
Po miastach moi konfratrzy
Palą, podobno, trabuka,
Ja tego im nie zazdroszczę,
Każdy to ma, czego szuka.
Ale z ich żądzy niesytej
Zawsze me serce się śmieje,
Widać nie wiedza, że lepsze
Upmany i Anrikleje.
Ja nigdy ich znaleźć bym nie mógł,
Choć całe szukałbym lata,
Zresztą ja wiem, że rozpusta
To droga do końca świata."
"Najlepiej nie palić wcale -
Tak mu żartując odpowiem -
Nikt wówczas się krztusić nie będzie,
A księdzu to będzie ze zdrowiem".
"I owszem, słuszna to rada,
I mnie samego to złości,
Jeno że każdy człeczyna
Ma swoje namiętności".
"Więc dobrze, a cóż z innymi?"
"Z jakimi innymi? Do diaska!
Od innych mnie, dzięki Ci, Boże,
Chroni Twa święta łaska.
Cóż się tak bardzo dziwicie?
Chytrze się przyglądacie
Tej mojej czarnej sutannie,
Tej mojej księżej szacie?
Mam fijolety, strój piękny,
Do trumny przydać się może,
Zresztą, wiadomo, Pan Jezus
W nie szytym chadzał worze.
Poza tym różne wizyty,
Sam biskup zjeżdża w te kraje.
Nie chcę, by myślał, że jakiś
Obdarciuch przy nim staje".
.
Tak sobie gawędzimy,
Tak żartujemy sobie,
Bo kiedy człek ma się weselić?
Czyż tylko na własnym grobie?
Miał swoje wady, a zasię
Ta się największa zdawała:
Niedużo w nim było z biskupa,
A wszystko z generała.
Toteż gdy machnął kropidłem,
Wnet niejednemu chłopu
I babie wypłukał głowę
Strugą świętego hyzopu.
Dla wszystkich ludzkich słabości
Był pobłażliwy wielce,
Choć wiedział, gdzie staną baranki,
A gdzie zaś kozły-wisielce.
Lecz gdy niecierpliwości
Już opanować nie zdoła,
Za kołnierz chwyta grzesznika
I wyprowadza z kościoła.
Gryzło się młode małżeństwo.
O Ty Panienko Anielska!!
On do harapa i diabła
Harapem wypędza im z cielska.
Ogromnie był przywiązany
Do starej drewnianej świątyni
I do tych lip, co od wieków
Cicho szumiały przy niej.
Zdarzyło się wielkie nieszczęście:
Kościół się zajął! - O lęku!
Kanonik przy wielkim ołtarzu
Stanął z monstrancją w ręku.
Chciał zginąć razem w płomieniach:
"To jedno mi tylko zostało,
Niech się z perzyną kościoła
Zmiesza me grzeszne ciało".
Wyrwano go jednak przemocą
Spośród szalonych płomieni.
Żachnie się na to, lecz jąć się
Świeżej roboty nie leni.
Ze kapłan był zasłużony,
I tędy znany, i tędy,
Więc mu w nagrodę dawano
Różne bogate prebendy:
"Będziesz tam mógł Panu Bogu
Tum pobudować nowy".
"Ja Mu go tutaj postawię,
Bóg wszędzie jednakowy.
A zresztą cóż mi na Lachach
Świeżego szukać kąta,
Kiedy tam nigdzie nie ma
Głupiego nawet Giewonta.
.
Czyż ja tam będę widział,
Gdy się obudzę rano,
Czy góry zalane słońcem,
Czy śniegiem je osypano?!
A potem, po brewiarzu,
W te ciche jesienne noce,
Czy ja tam będę mógł słyszeć,
Jak ten Dunajec mamroce?!"
Jakżeż tu, bratku, nie kochać
Takiego kanonika,
Co w skromnej chodzi sutannie
I pali Portorika.