Legenda o głodzie

I

Lat temu bę­dzie może sto, a może
Na­wet i wię­cej, gdy na na­sze sio­ła
Przy­szedł czas gło­du... Tu, gdzie dzi­siaj zbo­że
Pod czerw­co­we­go wia­tru tchy cie­pły­mi
Tak się — pa­trzaj­cie! — ko­ły­sze do­ko­ła,
Tu była zie­mia spa­lo­na i goła:
Krzak ostu wiądł gdzie­nie­gdzie w tej pu­st­ce
ol­brzy­miej.

II

Na ustach ludu czas ten nie­szczę­śli­wy
Żyje do­tych­czas ży­wo­tem upio­ru:
Star­cy, co buj­ne po­stra­da­li grzy­wy
W prze­bo­ju z lo­sem, co du­szę nie­złom­ną
Mie­li na bu­rze na kształt dę­bów z boru,
Tak jak od woj­ny z Krzy­ża­kiem lub moru
Żegna­ją się, je­że­li o tym cza­sie wspo­mną.

III

Bo jak­żeż nie drżeć, gdy wszyst­ko, co czło­wiek
Zdo­był, pra­cu­jąc w krwa­wym czo­ła po­cie,
Na­raz, jak gdy­by za mru­gnię­ciem po­wiek,
Po­szło na mar­ne: wszak z by­dła i koni —
A prze­cież wie­cie, że chłop­skie to kro­cie —
Nic nie zo­sta­ło! Nic! W sło­necz­nym zło­cie
Bie­li­ły się ich ko­ści po­śród spie­kłej bło­ni.
IV

A kie­dy całą wy­bi­to chu­do­bę,
Czym od­pę­dza­li lu­dzie gło­du zmo­rę,
Gdy, czar­ną wlo­kąc swym śla­dem ża­ło­bę,
Sta­wa­ła przy nich z wy­ostrzo­ną kosą ?
Na żar­nach zmeł­ł­szy ko­rzon­ki i korę,
Pie­kli na słoń­cu w tę go­rą­cą porę
Spe­cy­jał, po­so­lo­ny łez ob­fi­tą rosą.

V

Lecz owych bie­siad ta­kie były skut­ki,
Że co­raz głę­biej za­pa­da­ły oczy,
W ak­sa­mi­to­we stro­jąc się ob­wód­ki,
Że skó­ra zżół­kła przy­schnę­ła do ko­ści,
A ko­ści sła­bły, jak pnie, gdy je to­czy
Czerw uta­jo­ny, że czło­wiek, ocho­czy
Do ży­cia, wi­dział w ży­ciu wro­ga bez li­to­ści.

VI

Mat­ki, nie wie­dząc, gdzie by krom­kę chle­ba
Zna­leźć dla głod­nych, za­pła­ka­nych dzie­ci,
Próż­no śród łka­nia wzno­si­ły do nie­ba
Oczy, krwią za­szłe: ochry­pły, roz­dar­ty
Głos ich po ła­nach wy­su­szo­nych leci,
Jak wy­rzut słoń­cu, że nad nimi świe­ci,
Za­bój­czy sy­piąc ogień z swej nie­bie­skiej war­ty.

VII

Z nie wy­bie­lo­nych le­pia­nek, spod strze­chy
Nie po­ła­ta­nej - za­bra­kło i sło­my -
Lu­dzie szli w pole, aza­li po­cie­chy
Dzień nie przy­nie­sie im nowy, aza­li
Dla tych łak­ną­cych jed­nej, li­chej kro­my
Nie za­kieł­ku­je spod zie­mi wi­do­my,
Ra­do­sny znak, że sprzę­tów nie dar­mo cze­ka­li.

VIII

Ale na próż­no! Każ­dy ra­nek świe­ży,
Gdy swe ru­mień­ce po nie­bie roz­le­je,
O pier­si bo­lem wzmoc­nio­nym ude­rzy;
W kro­pel­ce desz­czu, w tej dżdżu odro­bi­nie,
Któ­rą od mo­rza chłod­ny wiatr przy­wie­je,
Miesz­czą się wszyst­kie a wszyst­kie na­dzie­je,
Lecz chmur­ki ani śla­du, oko w ża­rach gi­nie.

IX

I tak się dzia­ło, że lu­dzie się kła­dą
Na mie­dzach pól swych, zła­ma­ni roz­pa­czą,
Albo się wlo­ką ję­czą­cą gro­ma­dą
Z pro­ce­sy­ja­mi, na roz­staj­ne dro­gi,
Pod czar­ne krzy­że, by pie­śnią pro­sta­czą,
A przej­mu­ją­cą, że lica się zna­czą
Smu­ga­mi łez, wy­że­brać przyj­ście ła­ski bło­giej.

X

I raz nie­je­den ten i ów z nę­dza­rzy,
Na wznak upadł­szy u stóp Męki Bo­żej,
Ku nie­bu ży­wej nie pod­nie­sie twa­rzy:
Skoń­czył, bo wszak­że przez całe ty­go­dnie
Krze­pią­cej stra­wy do ust swych nie wło­ży:
Klę­ska po­su­chy od dżu­my nie­go­rzej
Wa­li­ła o ziem lu­dzi jak spróch­nia­łe kłod­nie.
XI

W ta­kim to cza­sie smut­ku i nie­do­li,
Któ­ra trwać mia­ła snadź po wszyst­kie wie­ki,
Gdy się zda­wa­ło, że już nie wy­zwo­li
Świat się z jej szpo­nów, za­czę­li się wiesz­cze
Ja­wiać po sio­łach, róż­ne świę­te leki
Za­le­ca­ją­cy na zgła­dze­nie spie­ki,
Go przy­szła niby po­mór, lub strasz­niej­sza jesz­cze.

XII

Wy­żół­kli z nę­dzy, przy­gar­bie­ni tru­dem,
Z okiem świe­cą­cym jak oczy pro­ro­ków,
Z pla­ma­mi ognia na ob­li­czu chu­dem
Szli mię­dzy na­ród, wzy­wa­jąc po­ku­ty,
Któ­ra by karą była grzesz­nych kro­ków,
Grze­chy to bo­wiem za­mknę­ły po­to­ków
Nie­bie­skich szczo­dre ślu­zy w tej go­dzi­nie lu­tej.

XIII

Tak na­ucza­li... A za­się w ich gro­nie
Był je­den sta­rzec, jak gdy­by z za­świa­ta
Ze­słan na zie­mię — taki żar mu pło­nie
W głę­biach źre­nicz­nych. On to z ogniem w gło­sie
Rze­cze do ludu: „Strasz­li­wa to stra­ta,
Lecz tyl­ko dym cię wy­ba­wi, co wzla­ta
Z ofia­ry ludz­kich ko­ści, spa­lo­nych na sto­sie..."

XIV

„Ob­łok, ro­dzą­cy desz­cze — tak po­wia­da
W nie­sa­mo­wi­tej, za­bo­bon­nej wie­rze —
Ro­dzi się z dymu, a je­śli za­gła­da
Pły­nie z zby­tecz­nych błę­ki­tów, więc taka
Jest ci usta­wa nie­bie­ska, by szcze­rze
Dym jej naj­droż­szy po­świę­cić w ofie­rze:
Ofia­ra ta ofia­rą zwie się Iza­aka...

XV

Wo­bec niej — mówi — wszyst­ko bę­dzie na nic,
Mo­dły ci żad­nej nie da­dzą otu­chy!
Ju­ścić, że ła­ska Boga nie zna gra­nic,
Jego na­zwi­sko wszak to li­tość sama!
Lecz, by od­pę­dzić tę klę­skę po­su­chy,
Na to On bę­dzie dziś i ju­tro głu­chy,
Prze­bła­gać Go li może — pło­mię Abra­ha­ma...

XVI

Na nic, choć piąt­ki su­szył­byś i świąt­ki,
No­sił szka­ple­rze, po­cie­ra­ne w Rzy­mie
O mę­czen­ni­ków cu­do­twór­cze szcząt­ki,
Choć­byś na pusz­czę, jak świę­ty An­to­ni,
Po­szedł da­le­ką, albo zy­skał imię
Tego Szy­mo­na, co w upał i w zi­mie
Na słu­pie stał, to na nic! To cię nie obro­ni!

XVII

Choć­byś, jak grzesz­nik dla ob­my­cia zma­zy
Swej bied­nej du­szy, gdy ją na bez­dro­że
Ze­pchnie po­ku­sa, tyle pła­kał razy,
A tak ob­fi­cie, aż z twych łez uro­śnie
Je­zio­ro, więk­sze niź­li wiel­kie mo­rze,
Przez któ­re ongi dźwi­gał Dzie­cię boże
Ofe­rus, jak na trzci­nie, opar­ty na so­śnie
XVIII

Choć­byś się za­wlókł do Chry­stu­sa gro­bu,
Klę­cząc, a dro­ga by­ła­by wy­sła­na
Cier­niem tak gę­sto, że nie ma spo­so­bu,
Jak­by uchro­nić, na set­ną go­dzi­ny
Cząst­kę, odar­te ze skó­ry ko­la­na,
Choć­byś, jęk­nąw­szy, gdy za­bo­li rana,
Za każ­dy jęk po sto­kroć użył dys­cy­pli­ny —

XIX

Choć­byś z swych do­brych uczyn­ków, z strze­li­stych
Cnót i afek­tów taką wzniósł wie­ży­cę,
Iżby do nie­bios się­gła pro­mie­ni­stych,
Gdzie, na ta­jem­nic spo­glą­da­jąc dzi­wy,
Trój­ca swą wiel­ką speł­nia Ta­jem­ni­cę —
Na nic to wszyst­ko, je­że­li twe lice
Nie spło­nie przy dzie­cię­cia ofie­rze skwa­pli­wej!"

XX

Po zroz­pa­czo­nym lu­dzie po­szła trwo­ga:
„Ple­wą­śmy li­chą w tym świa­ta omło­cie,
Uciecz­ką na­szą jest li ła­ska Boga,
Ale gdzież znaj­dzie się czło­wiek go­to­wy
Od­dać bo­gac­two, droż­sze po­nad kro­cie —
Wła­sne swe dziec­ko ? Któż bied­nej isto­cie
Roz­ka­że twej okrut­nej wy­słu­chać na­mo­wy?

XXI

Nie bądź ja­strzę­biem, któ­ry na to krą­ży,
Jak by za­dła­wić la­ta­ją­ce pta­szę!
Nie żą­daj tego! Jak ko­nie w uprzą­ży,
My­śmy cho­dzi­li we­dług bo­żej woli
I mię­dzy nami czyż byli Ju­da­sze ?
Lecz na ten cię­żar zbyt sła­be są na­sze
Ra­mio­na! Ta ofia­ra nad siły nas boli!"

XXII

Ale ów sta­rzec, z pro­ste­go czło­wie­ka
Wy­ró­sł­szy na­gle w po­stać apo­sto­ła,
Któ­re­go sło­wo w moc się przy­oble­ka
Cuda ro­dzą­cą, od razu do lu­dzi
Jak­by nie wła­snym ję­zy­kiem za­wo­ła:
„Wiem, że się znaj­dzie ktoś z na­sze­go sio­ła,
W któ­re­go ser­cu żą­dza ofia­ry się zbu­dzi!

XXIII

Bo jak krwi Pań­skiej i cia­ła sa­kra­ment,
Usta­no­wio­ny na ludz­kie zba­wie­nie,
Nie miesz­ka tyl­ko wśród ka­tedr, gdzie za­męt
Tłu­mu bez­mier­ny od wie­ków się tło­czy,
Od po­ko­le­nia pły­nąc w po­ko­le­nie,
Al­bo­wiem żą­dza żar­li­wa nim że­nie,
By bla­ski tych przy­byt­ków olśni­ły mu oczy -

XXIV

Jako ów Łaski sa­kra­ment prze­czy­sty
Jest i w ko­ściół­kach, po­skle­ca­nych z drze­wa
Nie­wpraw­ną ręką wiej­skie­go ar­ty­sty,
W cie­niu lip sta­rych, dę­bów i ja­wo­rów,
Gdzie się jęk ludu z ran­nym hym­nem zle­wa,
Któ­ry na chwa­łę bożą pta­szę śpie­wa,
I z szu­mem, co z po­bli­skich prze­kra­da się bo­rów:
XXV

Tak duch ofia­ry, to w świa­tów ogro­mie
Ziar­no ukry­te, z któ­re­go się ro­dzi
Wsze­la­kie do­bro, nie­raz zbyt wi­do­mie
Nie miesz­ka tyl­ko śród moż­nych w za­szczy­ty
I lśnią­ce zło­to, lecz pod strze­chy scho­dzi
I z izb wzgar­dzo­nych pro­sta­ków wy­wo­dzi
Huf męż­nych, pułk zdo­byw­ców twier­dzy nie­zdo­by­tej.

XXVI

Wiem, że się znaj­dzie dzie­cię mię­dzy wami,
Któ­re­go wą­tłe ma po­dźwi­gnąć ra­mię
Wa­sze zba­wie­nie... Już ja je ocza­mi
Wi­dzę żąd­ny­mi... Tam ci ono stoi
Jesz­cze wy­lę­kłe, ale już ma zna­mię
Świę­te na czo­le... już idzie— nie kła­mię!...
Już sta­je u ofiar­nych, mę­czeń­skich po­dwoi!"

XXVII

Za­le­d­wie skoń­czył te sło­wa, gdy z rze­szy
Bla­de się chło­pię wy­su­nie i rze­cze:
„Na śmierć mę­czeń­ską wiel­ce mi się spie­szy;
Nie­chaj mnie pło­mień ogni­sty ogar­nie,
Je­że­li przez to Bóg ma w swo­ją pie­czę
Wziąć li­to­ści­wą nasz łany iżby człe­cze
Za­cho­dy nie gi­nę­ły w tej su­szy tak mar­nie!"

XXVIII

I wyda roz­kaz grom­ki, tak nie­zwy­kły
Na ustach dziec­ka, iżby w tym mo­men­cie
Stos uło­żo­no. Mat­ki się roz­krzy­kły
W roz­dzie­ra­ją­cy ser­ca ból, z do­pu­stu
Zro­dzon bo­że­go na strasz­ne po­czę­cie,.
Strasz­li­wej pra­cy: uj­rza­ły, jak świę­cie
Dzie­ci­na sama nio­sła wiel­ką na­ręcz chru­stu...

XXIX

I uło­żo­no stos i onoć chło­pię
Sta­nę­ło na nim, pod­nió­sł­szy do nie­ba
Błę­kit­ne oczy: na nie­bie­skim stro­pie
Go­rza­ło słoń­ce, cze­ka­jąc u góry,
By ktoś pod­pa­lił ten za­da­tek chle­ba.
Nie miał od­wa­gi nikt, więc, jak po­trze­ba,
Pło­ną­cą rzu­cił głow­nię ów sta­rzec po­nu­ry.

XXX

Lecz kie­dy pierw­szy kłąb dymu od zie­mi
Strze­lił w nie­bio­sy, za­nim ogień jesz­cze
Zdo­łał ra­mio­ny ob­jąć pło­mien­ne­mi
Bez­tr­woż­ne dzie­cię, stał się cud: od razu
Ze­brał się ob­łok i ulew­ne desz­cze
Na oł­ta­rzy­sko upa­dły zło­wiesz­cze,
Ofia­rę oca­la­jąc z bo­że­go roz­ka­zu...

XXXI

Za­zie­le­ni­ły się pola; do­by­tek
Na dłu­gie zno­wu miał za­kwit­nąć lata;
Z dziec­ka wnet wy­rósł mąż, prze­ję­ty wszy­tek
Cu­dem dni owych - i, jak pro­rok, wsta­nie
I pój­dzie wie­ścić na okra­je świa­ta
Siłę ofia­ry, jako że bo­ga­ta
Jest w kłos doj­rze­wa­ją­cy na zwil­żo­nym ła­nie.

Czy­taj da­lej: Przy wigilijnym stole – Jan Kasprowicz