Taki sen: od­jeż­dżam gdzieś sama i bar­dzo da­le­ko —
do sta­cji nie­zna­jo­mej, któ­rej nie­ma na żad­nej ma­pie.
Nad dwor­cem nie­bo wisi jak wiel­kie, czar­ne wie­ko,
lo­ko­mo­ty­wa krzy­czy gło­sem bi­te­go czło­wie­ka,
ko­le­ja­rze mają twa­rze jak pa­pier...

Mam z sobą tyl­ko jed­ną wa­liz­kę i je­den żal, któ­re­go nikt nie pró­bo­wał zgłę­bić...
Je­stem bar­dzo spo­koj­na — i to cze­go nie wi­dać: bar­dzo smut­na.
Mia­sto w bla­skach roz­pry­sło się za mną, nade mną para się kłę­bi —
sto­ję w oknie wa­go­nu, jak w pu­deł­ku nie­ru­cho­ma ku­kła.

I ty je­steś tak­że (— wy­krzyk­nik na pro­sto­ką­cie pe­ro­nu —)
z kwia­ta­mi, z bom­bo­nie­rą, z ocza­mi, co nie ma­rzą, z dłoń­mi, któ­re nie tę­sk­nią...
Ro­man­tycz­ny płaszcz sa­mot­no­ści na­rzu­ci­łeś na szczu­płe ra­mio­na,
w oczach masz twar­dy spo­kój, na ustach mą­drość zwy­cię­ską.

Nie chcę two­jej chłod­nej mą­dro­ści, cho­ciaż mo­żesz mi dać jej tak wie­le...
Nie za­bio­rę jej z sobą w ciem­ną prze­strzeń po­cię­tą szy­na­mi.
Wiem i tak: nic przede mną, wszyst­ko za nami.
Wiem i tak — — Ale mil­czę, przy­ja­cie­lu.

A Ty po­wra­casz nocą (— punkt wplą­ta­ny w geo­me­tr­ję ulic —),
cie­nia­mi do­mów roz­cię­ty na srebr­ne­go i czar­ne­go czło­wie­ka,
wra­casz w pust­kę po­ko­ju jak w ra­mio­na ko­chan­ki się wtu­lić,
zwiew­ne kó­łecz­ka dymu na bez­sen­ne spoj­rze­nia na­wle­kać.

Tro­tu­ary — kro­ka­mi, wspo­mnie­nia­mi lata od­mie­rzasz,
sa­mot­ni­ku za­wzię­ty, uwię­zio­ny w kuli z szkła i lodu!
Świat od­py­chasz od sie­bie pod­nie­sio­nym na uszy koł­nie­rzem,
pod sto­pa­mi dep­czesz cień upar­ty — po­gnę­bio­ną, zgnie­cio­ną mło­dość.

Aż na ja­kiejś uli­cy cień pod­nie­sie się z ci­chem wes­tchnie­niem
i za­stą­pi ci dro­gę po­wo­li:
przy­po­mnie­niem — imie­niem — ka­mie­niem
coś ude­rzy w pier­si — — I za­bo­li.

I za­wró­cisz swe kro­ki sa­mot­ne
i przed dom ja­kiś cień cię po­wie­dzie:
tam o jed­no sło­wo się po­tkniesz,
— o to, któ­reś mi za­po­mniał po­wie­dzieć...

Wi­dzę cię: bie­gniesz na dwo­rzec bla­dy i wstrzą­śnię­ty,
(na uśpio­nych uli­cach echo po­śpie­cho­wi twe­mu urą­ga —)
ale dwo­rzec na­zaw­sze za­mknię­ty
i nie idą już żad­ne po­cią­gi — —

Na pu­stym pla­cu, na wie­trze sto­isz jak su­chy ba­dyl.
Nie­ma przy to­bie ni­ko­go i nie­ma po­mo­cy zni­kąd.
Wi­dzę cię: je­steś bar­dzo bla­dy — —
Wi­dzę — — I bu­dzę się z krzy­kiem.

Czy­taj da­lej: Jesień w ogrodzie – Henryka Wanda Łazowertówna

Źró­dło: Imio­na świa­ta, Hen­ry­ka Wan­da Łazo­wer­tów­na, 1934.