Boska komedia - Czyściec - Pieśń XVII

Autor:
Tłumaczenie: Edward Porębowicz

Przed opusz­cze­niem trze­cie­go ta­ra­su Dan­te ob­ser­wu­je przy­kła­dy uka­ra­ne­go gnie­wu. Anioł po­ko­ju za­pra­sza po­etów do wstą­pie­nia na czwar­ty ta­ras, gdzie We­rgi­li, tłu­ma­cząc Dan­te­mu za­sa­dę po­dzia­łu czyść­ca, roz­pra­wia na te­mat isto­ty mi­ło­ści.



Je­śliś był w gó­rach od mgieł po­chwy­co­ny,
Przez któ­re tyle do­pa­trzy spo­wi­ta
Źre­ni­ca, ile kret przez po­wiek bło­ny,

Przy­po­mnij, gdy ćma wil­got­na i zbi­ta
Za­czy­na rzed­nąć, jak sła­bym i bla­dem
Świa­tłem tarcz pod nią sło­necz­na prze­świ­ta,

A poj­miesz, idąc wy­obraź­ni śla­dem,
I tak ci słoń­ce wła­śnie wid­ne bę­dzie
Jak mnie, kie­dym je uj­rzał nad za­pa­dem.

Więc sto­py moje w jed­nym sta­wiąc rzę­dzie
Z Mi­strza sto­pa­mi, wy­stą­pi­łem z chmu­ry
W blask, co już do­lin po­rzu­cił kra­wę­dzie.

O wy­obraź­ni, w ta­kie nas wi­chu­ry
Zdol­na po­ry­wać, że ro­gów ty­sią­ce
Nie zbu­dzą du­szy rwa­nej twy­mi pió­ry,

Kto tobą rzą­dzi, kie­dy zmy­sły śpią­ce?!
Snadź rzą­dzi świa­tło o nie­biań­skiej tre­ści,
Z sie­bie lub woli wyż­szej dzia­ła­ją­ce.

Bez­boż­ność dziew­ki, co swój kształt nie­wie­ści
Zmie­ni­ła w pta­ka, pie­śni mi­ło­śni­ka,
W wi­dze­niu moim na­przód się ob­wie­ści.

A tu­taj duch mój tak szczel­nie przy­my­ka
Swe wro­ta i tak sam się w so­bie zwi­nie,
Że weń z ze­wnętrz­nych świa­tów nic nie wni­ka.

Po­tem mi w szczyt­ną wy­obraź­nię spły­nie
Krzy­żo­wa­ne­go okrut­ni­ka zja­wa,
Wzgar­dli­wie dum­na w śmier­tel­nej go­dzi­nie.

Tuż wiel­kie wid­mo As­su­era sta­wa
I przy Es­te­rze Mar­doch spra­wie­dli­wy,
Któ­re­go mowa jak czyn była pra­wa.

A sko­ro pry­snął owy ob­raz żywy,
Jak bań­ka w świa­teł bar­wi­stych ozdo­bie,
Kie­dy jej wod­nej nie sta­nie po­kry­wy,

Uj­rza­łem wid­mo dzie­wecz­ki w ża­ło­bie,
Któ­ra mó­wi­ła: „Z ja­kiej­że przy­czy­ny,
Kró­lo­wo, gniew twój na śmierć ra­dził to­bie?

Umar­łaś, aby nie tra­cić La­wi­ny,
Prze­cie da­rem­nie; otom roz­ża­lo­na,
Mat­ko, twej wprzó­dy niż cu­dzej ru­iny".

Jak się sen ła­mie, gdy po­wiek osło­na
Prze­pu­ści na­gle ja­sne zo­rze brza­sku,
I chwi­lę szar­pie się, nim cał­kiem sko­na,

Tak zni­kło wid­mo owe­go ob­raz­ku,
Sko­ro strze­li­ła ja­sność w oczy moje
Od pa­dol­ne­go ogrom­niej­sza bla­sku.

Ob­ró­ci­łem się, by po­znać, gdzie sto­ję,
Gdy głos mó­wią­cy: „Wstę­puj­cie na stop­nie" —
Roz­pró­szył wszyst­kie inne nie­po­ko­je.

Pra­gnie­niem dusz­nym bie­głem tak po­chop­nie
Wy­pa­trzeć mów­cę, iż mi się wy­da­ło,
Że nie od­pocz­nie, aż swo­je­go do­pnie.

A jak się kry­je słoń­ca świetl­ne cia­ło
Nad­mia­rem bla­sków, co nas w oczy rażą,
Tak tu spoj­rze­nie moje nie do­trwa­ło.

„Duch to jest Boży, co nas pod swą stra­żą,
Nie ocze­ku­jąc proś­by, wy­pro­wa­dzi;
Oczom twym wła­sną za­sła­nia się za­rzą.

Rad nam, jak inni sa­mym so­bie ra­dzi:
Kto, wi­dząc obcy mus, cze­ka we­zwa­nia,
Taki zło­śli­wie już od­mo­wę ła­dzi.

Niech za­pro­sze­nie doda ci wy­trwa­nia;
Przed zej­ściem nocy trze­ba koń­czyć dro­gę
Albo na nowo cze­kać do za­ra­nia".

Tak mó­wił Wódz mój, za czym siły wzmo­gę
I zwra­cam kro­ki na wy­nio­słe scho­dy.
Le­d­wiem na pierw­szym stop­niu sta­wił nogę,

Uczu­łem z bli­ska jak­by wia­tru chło­dy
Od skrzy­deł i głos ten: „Bło­go­sła­wie­ni
Po­kój czy­nią­cy, nie czy­nią­cy szko­dy".

W gó­rze już ga­snął osta­tek pro­mie­ni,
Po któ­rych za­raz idzie noc na świe­cie,
I już mi­ga­ły gwiaz­dy po prze­strze­ni.

„O siły moje, dla­cze­go mdle­je­cie?" —
Mó­wi­łem, czu­jąc mocy nie­do­sta­tek
I drżąc, że nóg mych wła­dza się roz­ple­cie.

Ju­że­śmy sta­li, gdzie scho­dów osta­tek
Do­cho­dzi ścia­ny, i o tę gra­ni­cę
Utknę­li, niby zho­lo­wa­ny sta­tek.

Nad­sta­wiam ucha, czy skąd nie po­chwy­cę
Wie­ści, przez nowe te bie­gną­cej kra­je,
Za czym po­wia­dam, ob­ró­ciw­szy lice:

„Dro­gi mój Oj­cze, jaki to się kaje
Grzech w oko­le­niu, gdzie nas sto­pa wnio­sła?
Choć sta­ją nogi, głos niech nie usta­je".

A on: „Tu mi­łość cno­ty, nie­do­ro­sła
Do obo­wiąz­ku, pro­ści się i czy­ści;
Tu raź­niej cho­dzą za­póź­nio­ne wio­sła.

Po­słu­chaj pil­nie, by ci oczy­wi­ściej
Ta rzecz prze­ze mnie była uka­za­na;
Tak nie wy­pad­nie zwło­ka bez ko­rzy­ści;

Czy w Stwór­cy, czy­li w stwo­rze­niu z rąk Pana
Wy­szłym, jak to wiesz, mi­łość tkwi nie­zbęd­na,
Wro­dzo­na lub też wy­ro­zu­mo­wa­na.

Mi­łość wro­dzo­na za­wsze jest bez­błęd­na,
Lecz dru­ga cza­sem po­chy­bi w wy­bo­rze,
To mdła w dzia­ła­niu, to zbyt nie­oględ­na.

Tam — póki sta­wia za cel do­bro boże,
Tu — póki sama swe miar­ku­je chu­ci,
Zgub­nej ucie­chy źró­dłem być nie może.

Lecz sko­ro ku złym my­ślom się ob­ró­ci
Lub z nie­po­mier­ną tro­ską w do­bro go­dzi,
Za­raz ze Stwór­cą stwo­rze­nie po­kłó­ci.

Z tego, jak wi­dzisz, ja­sno się wy­wo­dzi,
Że mi­łość rów­nie cno­tę sobą iści,
Jak wszel­ką spra­wę, któ­ra karę pło­dzi.

Że zaś jest mi­łość swej wła­snej ko­rzy­ści
Sa­mo­lub­ne­mu stwo­rze­niu ko­niecz­na,
Więc nie ma w świe­cie sa­mo­nie­na­wi­ści.

A iżby była rzecz w za­sa­dzie sprzecz­na —
Twór nie­zwró­co­ny ku pierw­szej przy­czy­nie,
Nie­na­wiść Stwór­cy też jest nie­do­rzecz­na.

Ze złych mi­ło­ści zna­my więc je­dy­nie
Złą ku bliź­nie­mu mi­łość; otóż ona
Trze­ma spo­so­by wsta­je w ludz­kiej gli­nie:

Ten cze­ka, ry­chło czyjś kres się do­ko­na,
Na nę­dzy bliź­nich bu­du­je ra­chu­by,
Chce, by ich wyż­szość była po­ni­żo­na;

Ów stra­cić nie­rad wła­dzy, cze­ści, chlu­by
Przez to, że na­deń wzro­śnie wiel­kość cu­dza,
I ze zmar­twie­nia bra­tu ży­czy zgu­by;

Tam krzyw­da w człe­ku taką wście­kłość wzbu­dza,
Iż jego ser­ce mści­wo­ścią za­że­ga
I prze­ciw dru­gim nie­cną myśl pod­ju­dza.

Te trzy mi­ło­ści ni­żej tego brze­ga
Kają się; te­raz ową ci zwia­stu­ję,
Co się za do­brem nie­sfor­nie ubie­ga.

Każ­dy bez­wied­nie i nie­ja­sno czu­je,
Że jest gdzieś do­bro, co du­szę po­koi,
Więc go ko­niecz­nie do­stać usi­łu­je.

Mi­łość, co gnu­śnie ku nie­ba ostoi
Dąży, w tym kre­sie czyść­co­wych umo­rzeń
Po słusz­nej skru­sze męką się wy­goi.

Jest inne do­bro, co nie zba­wi stwo­rzeń,
Bo nie jest szczę­ściem ni jest w nim za­sa­da
Wszel­kie­go do­bra, ni owoc, ni ko­rzeń.

Mi­łość ta­kie­mu do­bru zbyt­nio rada
W trzech wyż­szych ko­łach łza­mi się opłu­cze:
Lecz jak się owy trój­po­dział ukła­da,

Pra­gnę, byś do­szedł sam, więc nie po­uczę".

Czy­taj da­lej: 52. Boska komedia - Czyściec - Pieśń XVIII – Dante Alighieri