Tymczasem w mieszkaniu Sielskiego zaszły następujące wypadki.
Kiedy literat znalazł się pod jego oknami, Sielski rozmyślał nad listem, który odebrał przed południem, a którym Leontyna bez ogródki zapowiedziała mu wizytę, jeżeli o jedynastej nie stawi się w oznaczonem miejscu na maskaradzie.
Jedynasta minęła, lecz Sielski się nie zdecydował. Była chwila, że chciał iść na schadzkę, i wówczas począł się ubierać. Następnie, pod wpływem innego zamiaru, przestał ubierać się; później, przypomniawszy sobie obietnicę wizyty, uczuł trwogę i chciał uciec z domu. Później śmiał się ze swego przestrachu i postanowił najdalej o północy pójść spać.
— Leontyna jest wprawdzie zepsutem dzieckiem — myślał — w każdym jednak razie awantury nie zrobi... Coby na to powiedział jej ojciec?
Wspomnienie o starcu, który najlżejszy objaw płochości ze strony kobiety poczytywał za zbrodnią, a córkę swoją uważał za ideał skromności, dreszczem przejęło Sielskiego.
— Gdybym mu list pokazał — szepnął — zabiłbym go. Gdyby się o naszych stosunkach sam dowiedział, postąpiłby ze mną jak z nikczemnikiem... I miałby prawo!
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Sielski machinalnie wstał, otworzył je i ujrzał damę w błękitnej masce.
Leontyna stanęła na środku pokoju i głosem wzruszonym zapytała:
— Odebrałeś pan mój list?
Sielski skinął głową.
— I nie odpowiedziałeś nic?
Sielski milczał,
— Więc mnie pan masz! — zawołała dama, zrywając maskę z twarzy.
Sielski nie ruszył się, dama zaś gwałtownym gestem zsunęła futro i rzuciła je na kanapę. Twarz jej pałała.
— Nie zapraszasz mnie pan nawet, ażebym usiadła? — rzekła, zajmując miejsce na szezlongu.
Sielski był tak zmieszany, że słowa wymówić nie mógł. W głowie jego przesunęły się w jednej chwili chaotyczne obrazy ojca Leontyny, jej męża i jej samej wreszcie, jaką była przed kilkoma laty. Czuł trwogę, zdziwienie, niesmak...
Widząc jego kłopot, Leontyna roześmiała się.
— Doprawdy — rzekła — gdyby mi kto przepowiedział, że wizyta moja wywoła podobny efekt, nie przyszłabym tu... przez litość... Patrząc na pana — mówiła dalej tonem drwiącym — wyobrażam sobie scenę między żoną Putyfara i Józefem... Ale uspokój się pan! Z instynktów jestem raczej dzisiejszą Amerykanką, aniżeli starożytną Egipcjanką...
Jerzy przemówił wreszcie:
— Zakłopotanie moje nie powinno pani dziwić...
Leontyna oparła się o krawędź szezlonga, skrzyżowała ręce na piersiach i nie spuszczając z niego oczu, rzekła po chwili namysłu, tonem już nieco łagodniejszym:
— A widzi pan?... Odgadłam, że ta lekcja nie zostanie bez pożytku. Kobieta uczciwa, zamieniająca się w awanturnicę, robi zapewne takie wrażenie, jak mężczyzna dobrze wychowany, który został brutalem. Ja więc o tyle jestem nietaktowną, złą, czy śmieszną, o ile stałam się zwierciadłem, które odbija pańskie postępowanie...
Uczucie niesmaku w sercu Jerzego wzrastało.
— Jeżeli jestem tak złym, jak pani mówi, to nie rozumiem powodu...
Sielski zaciął się, a po chwili wahania zawołał z wybuchem:
— Nie, pani!... Nie godziło się tak robić...
— Ach! Teraz już odezwało się uczucie! — rzekła pani Leontyna. Posłuchaj mnie pan więc... Postępowanie pańskie ze mną — mówiła, ożywiając się — jest okrutne. Odebrałeś mi spokój. Kazałeś zapomnieć o mężu, nauczyłeś lekceważyć opinją świata, i... teraz unikasz mnie. Gdybym pana nie znała, gdybym nie pamiętała twoich zapewnień, pomyślałabym, że jesteś nieuczciwym, i odwróciłabym się ze wzgardą. Ale ja w nieuczciwość uwierzyć nie mogę... W tem się coś ukrywa, a ja muszę wiedzieć co... Dla rozwikłania tej zagadki, zdecydowana jestem na wszystko...
Jerzy milczał, czując w sercu straszliwą pustkę. Jej gorące pytania, głos, w którym dźwięczała namiętność, nie ożywiły go.
— Nie masz pan pojęcia, co się ze mną dzieje — mówiła Leontyna tonem prawie błagalnym. — Od dzieciństwa szłam ciągle jedną drogą. Gdy zostałam żoną i przekonałam się, że mąż mój jest człowiekiem bez wartości, powiedziałam wówczas: ha! trudno... dostał mi się zły los! I szłam dalej. Dopiero pan wprowadziłeś mnie na inną: kazałeś zerwać z przeszłemi wierzeniami, dla przyszłego szczęścia...
Usłuchałam cię, ale szczęścia nie znalazłam, tylko niepokój... Niepokój tem większy, że ten, który miał zostać moim przewodnikiem — opuścił mnie. Ludzie czyn taki nazywają zdradą, ale ja w to nie wierzę... Nie chcę potępiać pana bez dowodów, nie chcę wątpić o twojej szlachetności...
Leontyna wzburzona wstała i przeszła się po pokoju. Potem znowu siadła, z najwyższą niecierpliwością czekając na odpowiedź. Chwilami zdawało się, że upadnie Sielskiemu do nóg, chwilami — że go rozszarpie.
Jerzy oddałby pół życia, gdyby znalazł w sercu choć kropelkę miłości. Na nieszczęście, w tej ważnej chwili czuł tylko ogromny kłopot i — nic więcej.
Coś jednak trzeba było odpowiedzieć, lecz Sielski nie wiedział co. Wreszcie zły duch widać ulitował się nad nim i podszepnął mu frazes.
— Nie rozumiem — wybełkotał bezmyślnie — dlaczego pani sprzeciwia się rozwodowi?...
Leontyna oblała się ponsem.
— Więc pan mi tak odpowiadasz?... — wykrzyknęła drżącemi ustami.
Wybuch ten, niewiadomo z jakiej racji, ośmielił Sielskiego.
— Sądzę — rzekł — że nam to tylko pozostaje...
— Dość już! — zawołała. — Wiem wszystko!
A potem mówiła dalej z nieopisaną ironją:
— Postępujesz pan jak dobry chrześcijanin... Zgrzeszyłeś i pragniesz odpokutować, co jest bardzo pięknie... Daruj pan jednak, że pomagać mu w nawróceniu nie będę. Mąż, którego mam obecnie, znudził się mną dopiero po ślubie, pan — nieco wcześniej... Dziękuję za naukę!...
Z temi słowy podniosła się, widocznie zamierzając wyjść. Ku upokorzeniu natury ludzkiej dodać musimy, że Sielski, dostrzegłszy ten ruch, swobodniej odetchnął. Czuł on, że w opinji Leontyny jest nieodwołalnie zgubionym, że nim wzgardziła, że go nienawidzi... Świadomość ta jednak kłopotała go mniej, aniżeli odwiedziny.
W tej chwili osłupiał, ugodzony niespodzianym ciosem.
Niezamknięte drzwi od sieni nagle otworzyły się, i stanął w nich Lachowicz.
— Ha!... jestem zgubiona!... — krzyknęła Leontyna. — Cóżto za nikczemność!... — dodała.
I upadła na krzesło, zalewając się łzami.
— Przepraszam! — odezwał się z uśmiechem Lachowicz.
Sielski, blady jak ściana, wziął go pod rękę i zaprowadził do drugiego pokoju.
— Mój Ludwiku — mówił struchlały — nie myśl źle...
— Boże uchowaj! — odparł przybyły — złego nic w tem nie widzę, wyjąwszy małą nieformalność. Takie bowiem wizyty składają się zwykle po maskaradzie...
— Ależ, przysięgam ci!...
— Wierzę i dlatego odchodzę — przerwał mu sarkastycznie Lachowicz. — Tylko mi pożycz kilka rubli, bo jestem dziś w okropnych opałach.
Sielski spojrzał na niego z najwyższą pogardą, a następnie rzekł:
— Zaczekaj na mnie...
I wrócił do Leontyny.
— Winszuję panu wspólnika! — zawołała, łkając. — Teraz dopiero pojmuję, com zrobiła, ale już za późno...
— Wierz mi pani, że nie jestem winien temu — odparł znękany Jerzy.
— Wierzę panu!... Masz zresztą świadka w tych oto drzwiach, których zapomniałeś zamknąć...
— Istotnie, że zapomniałem...
Oboje umilkli.
— Jutro — mówiła po chwili, jakby do siebie, Leontyna — stanę się bohaterką ostatniej maskarady. Męża mego serdecznie to ubawi, a ojciec... O, mój ojcze, za cóżem ja cię tak skrzywdziła!...
Sielski zbliżył się do niej z ustami zaciśniętemi i rzekł półgłosom:
— Słuchaj pani... Przysięgam ci na popioły mojej matki, że o wypadku tym nikt wiedzieć nie będzie, choćbym miał jego zabić i sam życie stracić... Postąpiłaś pani źle... bardzo źle, mówię ci to wprost. Lecz mimo to strzec będę twego honoru dotąd, dokąd sama się go nie wyrzekniesz...
— On wszystko powie... Zemści się niezawodnie... Obraziłam go przecież na tamtej maskaradzie — szeptała Leontyna.
— Nie obawiaj się pani!... Znajdę ja sposób zamknięcia mu ust i zamknę, choćbym miał największe ofiary ponieść. A teraz — zostaw nas pani samych... Czy powóz ma pani?
— Mam na rogu ulicy — odpowiedziała Leontyna, patrząc w ziemię. Potem włożyła na twarz maskę, przyjęła od Sielskiego futro i wyszła na ulicę.
Jerzy zamknął mieszkanie na klucz i wrócił do Lachowicza, który oglądał obraz niedawno rozpoczęty i zasłonięty firanką. Był to „Ostatni dzień skazanego“ — robota przeznaczona na konkurs.
Teraz dwaj malarze po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy: Sielski był prawie nieprzytomny, Lachowicz spokojny i szyderczy.
— Na konkurs? — odezwał się Lachowicz, wskazując obraz.
— Tak.
— Czy wiesz, że i ja staję?...
— Nic mnie to nie obchodzi — odpowiedział Sielski zarozumiale.
Lachowicz uśmiechnął się gorzko, a potem rzekł:
— No, mniejsza o to!... Miałeś mi pożyczyć pieniędzy...
— Ile?
— Daj... pięć rubli...
Sielski wydobył pieniądze z biurka i oddał je Lachowiczowi, który znowu rzekł:
— W takim razie, dobranoc!... Przepraszam cię też za przyjście niewporę — dodał z figlarną miną.
— Siądź-no! — odparł Sielski.
— Nie mam ani chwili czasu. Upewniam cię, że mego powrotu niecierpliwiej oczekują, niżeś ty oczekiwał na miłą wizytę...
— Powiadam ci... siadaj i staraj się choć na chwilę porzucić dowcipy, bo mogą się ciebie nie doczekać... ci, którzy cię czekają.
— Ho! ho! ho!... — roześmiał się impertynencko Lachowicz, siadając w kapeluszu na głowie. — Czy myślisz wydobyć z szuflady rewolwer i zmusić mnie do podpisania rewersu na pięćset rubli?...
— Poznałeś tę damę, która była u mnie? — przerwał Sielski.
— Szykowna!... palce lizać.
— Jest to córka mego opiekuna.
— Fiu! fiu!... Dobrze mu się wypłacasz za opiekę...
— Przysięgłem, że nikt nie będzie wiedział o jej bytności u mnie.
— Jabym zrobił to samo.
— Tobie zaś przysięgam, że ona nie jest moją kochanką, i że wizyta jej zrobiła mi wiele przykrości — zakończył Sielski.
— Gdybyś od tego zaczął naszą rozmowę, nie byłbym z was żartował — rzekł Lachowicz poważnie i zdjął kapelusz.
— Ja nie dbam o twoje żarty!... — mówił z uniesieniem Jerzy. — Twoje żarty nie dosięgają mnie, ani jej...
— Więc czego chcesz? — spytał, marszcząc brwi, Lachowicz.
— Chcę, ażeby nie było plotek w mieście...
— Z tem żądaniem musisz się chyba odwołać do Pana Boga, który plotkom żyć pozwala.
— Bądź ostrożny! — upomniał go do najwyższego stopnia rozdrażniony Sielski.
— Czyś oszalał?... — krzyknął nagle Lachowicz, zrywając się z krzesła. — Co znaczą twoje głupie pogróżki, komu je rzucasz, czego wreszcie chcesz ode mnie?
— Chcę, ażebyś mi powiedział, za jaką cenę będziesz milczeć?...
Lachowicz zatrząsł się.
— Za kogo ty mnie uważasz, panie Sielski?...
— Za tego, kim jesteś... za człowieka bez zasad, dla którego jedynym hamulcem jest interes...
— Cha! cha! cha! — wybuchnął Lachowicz, chwytając się za boki. — No, więc mi zapłać... daj mi parę rubli i będziesz spokojny.
— Za mało!
— Wypij, synku, szklankę wody, a przekonasz się, że za dużo... Gdybyś zaś wypił karafkę, poznałbyś, że w tym wypadku nawet rubla byłoby szkoda... Poprzestałbyś na mojem słowie, które w łaskawych oczach twoich nie warte i trzech groszy.
— Nie mówmy o słowie, ale o interesie! — przerwał Sielski.
— Więc może mi dasz cały swój majątek?
— Dałbym ci go, ale toby się nanic nie zdało. Wymyśl coś lepszego... ty za mało kochasz pieniądze.
— Co za warjat!... Daję ci słowo, że jesteś zdenerwowany i że najlepiej zrobisz, jeżeli umywszy sobie głowę, spać pójdziesz...
— Kończmy — nalegał Sielski.
Lachowicz spoważniał.
— Więc kończmy! — rzekł. — Przysięgam ci na honor, że nikt o wizycie tej wiedzieć nie będzie.
Sielski ruszył ramionami i milczał. Widząc to, Lachowicz zbliżył się do niego, spojrzał mu w oczy i zapytał:
— Tak?... Więc słuchaj... — Głos mu drżał, jak w febrze. — Słuchaj, gdybym obmyślił jakąś podłość i wykonał ją tu... w oczach... czy uwierzyłbyś mi wtedy?
— Tylko... wtedy.
— I ty to mówisz z przekonania?
— Z głębokiego przekonania.
— Ty to mówisz... ty, którego nazywają szlachetnym, uczuciowym, honorowym?...
— Ja!... ten, którego nazywają szlachetnym — odpowiedział Sielski.
Śniada twarz Lachowicza zrobiła się żółtą, oczy miał wilgotne.
— Panie Sielski — rzekł — pastwisz się nade mną, i ja ci zapłacę!
— Jestem przygotowany na wszystko. Podaj warunki...
— Stawiam jeden tylko warunek — odpowiedział Lachowicz. — Od dzisiejszego dnia, aż do chwili, w której sam cofniesz to, coś powiedział, nie wolno ci nikomu okazywać obrazu, który wymalowałeś na konkurs...
Sielski zawahał się.
— No, cóż?
— A dochowasz tajemnicy?...
— Naturalnie!... Gdy taka, jak ty, piramida zejdzie z pola sztuki — dodał szyderczo — interesa moje pójdą wgórę. No, a przecież tobie o moje interesa chodziło.
— Czy napiszesz tego rodzaju umowę? — zapytał Sielski.
Lachowicz usiadł przy biurku i śmiejąc się, na dwu arkuszach papieru spisał akt:
„Ażeby nie robić niebezpiecznej konkurencji malarzowi Ludwikowi Lachowiczowi, obowiązuję się nikomu nie okazywać znakomitego obrazu p. t. „Ostatni dzień skazanego.“ Wzamian za to, tenże Lachowicz obowiązuje się nie zdradzić przed nikim wiadomej mu tajemnicy, dotyczącej honoru kobiety.“
— Czy jesteś teraz pewny? — spytał Lachowicz tonem drwiącym.
— Teraz... jestem! — odpowiedział Sielski uroczyście.
— Zarozumiałe oślisko! — mruknął Lachowicz.
Gdy obaj podpisali dokumenta, Sielski rzekł:
— Sprzedałem ci duszę...
— Ja swoją także sprzedałem — odparł Lachowicz.
— Wiem... djabłu!
Lachowicz schował papier i zabrał się do wyjścia. Stojąc na progu, spytał jeszcze Sielskiego:
— Czy już mi nic nie masz do powiedzenia?
— To, że ci strzelę w łeb, jeżeli nie dotrzymasz umowy.
— I nic więcej?...
Sielski odwrócił się tyłem do niego.
Gdy Lachowicz wyszedł, Sielski zdjął zaczęte płótno ze stalug i rzucił je na ziemię. Dobry ten skądinąd chłopak miał dużo zarozumiałości i w tej nawet chwili sądził, że co najmniej jest bohaterem tragedji.
Lachowicz tymczasem, zapomniawszy o Sielskim, biegł w kierunku pewnej ulicy, do drewnianych domów, gdzie w zimnej komórce jęczał starzec, dotknięty początkami tyfusu.
Starzec ten wieczorem uciekł ze swego mieszkania i przy jednym z szynków na Krakowskiem Przedmieściu znaleziony został przez Lachowicza.
Dusze w niewoli: Rozdział VII. Tempora mutantur