Od opisanych na początku wypadków rok upłynął.
W ciągu tego czasu pan Roman nie przestawał zbierać cennych materjałów do powieści, której jednak pisać jeszcze nie zaczął. Sielski od zeszłej wiosny siedział zagranicą, lecz że o pracach jego nikt nie słyszał, przypuszczano więc, że zerwał z malarstwem, a natomiast począł używać dość znacznego majątku.
Chory starzec, mimo troskliwego dozoru Stanisława i jego żony, pił ciągle i często wymykał się do miasta, skąd go parę razy bezprzytomnego prawie przywożono. Hypokondryczny protektor sztuk pięknych zajmował się coraz goręcej Lachowiczem, który powoli stracił doły na twarzy i zrobił się kompletnie przystojnym, lecz zesmutniał, spoważniał i złagodniał.
Najciekawsze jednak zmiany zaszły w Zosi. Dosięgła ona obecnie szesnastego roku życia, Ludwik więc odebrał ją z pensji i umieścił w prywatnym domu, garściami rzucając pieniądze na uzupełnienie edukacji. Dzięki dobrobytowi, nowemu otoczeniu i wiekowi, ze szczupłej i bojaźliwej dziewczynki poczęła wyrastać bardzo piękna dziewica. Kibić jej zaokrąglała się, na śniadej twarzy wykwitł rumieniec, usta nabrały purpurowej barwy, czarne oczy wyrazu i blasku. Okazało się, że dziewczyna ma ogromne zdolności, że lubi muzykę i posiada zawiązek prześlicznego sopranowego głosu. Do nowych warunków przywykła prędko, stała się śmiałą i dowcipną, co jednak nie stłumiło wrodzonej tkliwości.
Lachowicz był zachwycony siostrą, młodzi ludzie przepadali za nią, a chory na katar żołądka protektor Ludwika, poznawszy się z nią, począł jej mówić „ty“ i całować w głowę.
Odwiedzał ją dosyć często i rozmawiał niekiedy w następujący sposób:
— Proszę cię... Czy nie mogłabyś wystąpić na środek pokoju i ukłonić mi się tak, jak umiesz?
— Mogę się ukłonić nawet dwa razy, jeżeli to panu robi przyjemność.
I mówiąc to, kłaniała się z nieporównanym wdziękiem.
— Proszę cię... Czy ty wiesz, że jesteś ładna?...
— Panienki w moim wieku nie powinny o tem wiedzieć; tak przynajmniej mówi pani Skulska.
— Ty jednak wiesz?
— Wiem, ale staram się nie rozmawiać o tem.
Zbity z tropu oryginał robił się poważniejszym.
— Jakże tam idą nauki? — mówił, ziewając.
— Ludwiś pyta o to tylko moich nauczycieli.
— A cóż oni mówią?
— Oni mówią przy mnie: „Tak sobie!“ — ale panu możeby powiedzieli inaczej.
Z ojcem swym Zosia nie spotykała się dotychczas. Na kawalerów nadskakujących jej patrzyła ze zdziwieniem.
Jeden z nich, korzystając pewnego razu z nieobecności pani Skulskiej (w której domu mieszkała), zapytał ją:
— Czy pani kocha kogo?
— Naturalnie.
— A czy wolno spytać... kogo też najlepiej?
— Bardzo trudna odpowiedź! — odparła Zosia.
Frant pochylił się na poręcz krzesła i patrząc na swoje świeże lapisowe rękawiczki, mówił:
— Radziłbym postarać się o przewodnika w sprawach podobnych.
— O takiego pana musi być chyba bardzo trudno! — odpowiedziała Zosia z minką budzącą otuchę.
— Gdzież tam! — wykrzyknął elegant — ja pierwszy jestem gotów...
— Doprawdy?... Gotówby pan zostać moim przewodnikiem?...
— W sprawach, które pani sama uzna za najdrażliwsze i największego wymagające zaufania...
Zosia popatrzyła figlarnie, jak pensjonarka na swego pierwszego wielbiciela, a potem rzekła:
— Jeżeli tak, to racz mię pan oświecić... gdzie mogłabym dostać tak ładnych rękawiczek?...
Frant udał bardzo zadowolonego, ale odtąd już nie mówił z Zosią o miłości.
Ludwik odwiedzał ją codzień. Pewnego dnia, gdy grała przy nim na fortepianie, on, słuchając, zwiesił głowę na piersi i siedział tak, głęboko zadumany.
— Co teraz zagrać? — spytała.
Ludwik nie ruszył się.
Zosia pobiegła do niego, położyła mu rękę na ramieniu i zaglądając w oczy, szepnęła:
— Ludwisiu!... co tobie?
— Nic.
— Możeś ty chory?
— Nie.
— A może ty się o mnie troszczysz?
— O ciebie jestem spokojny — odparł, całując ją.
— Więc o cóż ci chodzi? Wszyscy cię przecież kochają i szanują, masz pieniądze, jesteś sławny...
— Moje dziecko! najwięcej powodów do smutku człowiek w sobie nosi.
— W sobie?... Przecież i ja mam siebie, a jednak jestem szczęśliwa. Jeżeli człowiek może robić to, co chce, nie jest biedny, ludzie mu dobrze życzą, więc czegóż ma się martwić?
— Wielu rzeczy nie rozumiesz, moja mała siostruniu!...
— Ja już nie jestem mała, ja wszystko rozumiem!... Powiedz mi, co ci jest, ja czuję, że ci pomogę... Ach, Boże... wszystko jestem gotowa zrobić, byleś tylko był wesoły...
— A ty czego płaczesz?... — zapytał Ludwik serjo, podnosząc jej główkę.
— Ja nie płaczę! — odparła, hamując łzy — ale... już wiem, co jest nieszczęście...
— Bodajżeś innych nie znała! — odpowiedział Ludwik, tuląc ją do piersi. A potem, opanowawszy się zupełnie, począł żartować, zachęcił ją do śpiewania i zupełnie naturalnym i wesołym głosem opowiadał jej różne zabawne historje.
Zosia z początku niedowierzała tej nagłej zmianie, wkońcu jednak uspokoiła się i pocieszyła. Nic dziwnego! serce jej było niewyczerpanem źródłem radości, którą cały świat obdzielić mogła. Przynajmniej tak jej się zdawało.
Protektor Lachowicza wprowadził go do rozmaitych domów; do jednego z nich, jakoś w końcu wielkiego postu, wybrał się Ludwik na ostatni wieczór, który miał być wyjątkowo liczny.
Około dziesiątej znalazł istotnie mnóstwo osób, zajętych piciem herbaty i rozmową. Przywitawszy gospodarzy, zbliżył się do kółka znajomych mężczyzn, zajętych robieniem grzeczności jakiemuś hrabiemu, który miał pretensją do Salomonowej mądrości, a na cały ród ludzki spoglądał z bardzo wysoka.
Przedstawiono obu panów. Hrabia raczył poświęcić parę łaskawych wyrazów Lachowiczowi.
— Winszuję sobie, żem pana poznał — mówił hrabia. — Pan ma talent, ja bardzo lubię pańskie rzeczy... Szczególnie podobał mi się szereg szkiców pod tytułem „Wojna.“
— Robił je Grottger — zauważył Lachowicz.
— Ach! prawda... przepraszam! Mam tak umysł zajęty różnemi kwestjami... W każdym jednak razie „Śmierć Barbary...“
— To znowu malował Simler.
— Co za nieuwaga!... — mówił hrabia, pocierając myślące czoło.
Więc, wracając do tunelu anglo-francuskiego — dodał po chwili do innej osoby — o ile wiem, budować go zaczną nie wcześniej jak za lat kilka.
Opuściwszy roztargnionego hrabiego, Lachowicz dostał się w moc pewnej ładnej wdówki, która, obok niezależnego majątku, posiadała wolne serce i miała wielką ochotę zrobić z obojga ofiarę na rzecz Ludwika.
— Nie widziałam pana blisko już miesiąc! — zaczęła, gdy obok niej usiadł.
— Z wielką dla mnie przykrością — odparł malarz.
— Słowa pańskie nie zgadzają się z tem, co mówią inni.
— Miałżeby mnie kto oczernić przed panią? — spytał Ludwik tonem dramatycznym.
— I bardzo nawet! Głos publiczny oskarża pana o nienawiść dla kobiet.
— Chyba o nieśmiałość... Serce ciągnie mnie do nich, rozum ostrzega o niebezpieczeństwie, a rezultatem tej walki jest rzadkie ukazywanie się w towarzystwach.
Dama pochyliła głowę jak ptaszek i bawiąc się wachlarzem, odparła:
— W takim razie moje towarzystwo nie powinno być dla pana niebezpieczne. Nie jestem już groźną dla świata: wyrzekłam się walki i zwycięstw.
— Przeczuwałem to, że jesteś pani najokrutniejszą z kobiet, i dlatego prawie nie powinienbym żałować, żem pani tak długo nie widział!
Dama spojrzała po sali, a widząc, że niema blisko nikogo, rzekła:
— Niema prawidła bez wyjątku. Kto wie, czy nie zmodyfikowałabym mojej zasady...
— Ażeby igrać z niewinnem sercem, któreby pani u stóp złożono? — odpowiedział Ludwik, patrząc na nią z tragi-komicznym wyrzutem.
— Między przedmiotami, składanemi u nóg naszych, trafić się może i taki, który podnieść warto...
— Dla położenia go na stoliczku, jak cacko?
— A może też i dla zrobienia z nim tego, co się robi z małym, pięknym bukiecikiem — odparła dama.
— Tak — rzekł Lachowicz — kilka dni trzyma się go w salonie, a potem wyrzuca za okno...
— Gdybym się nie obawiała pana zepsuć, powiedziałabym... że jesteś pan... niedomyślny!
Z temi słowy wstała i odeszła.
Lachowicz zlekka wzruszył ramionami.
Towarzystwo stopniowo ożywiało się. Kilku muzyków zasiadało pokolei do fortepianu, zaznajamiając obecnych z własnemi kompozycjami, które, aczkolwiek oddawna pleśniały na wydawniczych półkach, niemniej jednak stanowiły nowość dla zebranych.
Artyści deklamowali, a poeci upewniali znajomych, że tylko na najusilniejsze prośby mogliby coś „swojego“ wypowiedzieć, ponieważ mają chrypkę. Że jednak do najusilniejszych próśb nikt nie okazywał ochoty, paru zatem wieszczów ograniczyło się na mruczeniu pod nosem własnych ustępów, które, ich zdaniem, stanowiły chlubę literatury.
Około jedynastej weszło kilka nowych osób, między któremi Lachowicz z wielkiem wzruszeniem poznał panią Leontynę i jej męża.
— Czy i dziś spotka mnie jakie nieszczęście? — pomyślał, patrząc na piękną damę, ustrojoną w koronki, jedwabie i brylanty.
Nastąpiła ceremonja powitań i rekomendacyj, w czasie której gospodyni domu rzekła do Lachowicza:
— Przedstawię pana pani Leontynie. Bardzo przyjemna osoba!
Lachowicz struchlał, mimo to jednak został przedstawiony.
Po wymianie zdawkowych grzeczności, Leontyna wskazała mularzowi miejsce obok siebie na kozetce i spytała go półgłosem, z zadziwiającą bezczelnością:
— Zdaje mi się, że już miałam przyjemność widzieć pana.
— Chyba na ulicy, albo w teatrze — śmiało odpowiedział Ludwik.
Dama przeciągle spojrzała mu w oczy i mówiła dalej:
— Czy pan zna pana Sielskiego?
— Jest to mój kolega, któremu wiele zawdzięczam.
— Ach, więc panowie jesteście przyjaciółmi?
— Jestem jego dłużnikiem.
— Przypominam sobie, że talent pana Sielskiego robił na mnie niegdyś wielkie wrażenie. Ceniłam go bardzo, ubóstwiałam nieledwie... Nie dziw się pan! jestem parafianką... Z czasem jednak przekonałam się, że pan Sielski jest oryginałem, lubiącym pozować (niech to nie obraża pańskiej przyjaźni), a dziś widzę, że nie myliłam się. On już nic nie robi, i o ile wiem, hula sobie zagranicą... Jest to do pewnego stopnia mój krewny.
Lachowicz milczał, siedząc jak na torturach.
— Pańskie prace — mówiła dalej — oglądam zawsze z niezrównaną przyjemnością. Ojciec mój nabył „Burzę“ i mnie ją ofiarował. Czy pan da wiarę, że przed tym obrazem siedzę nieraz całemi godzinami?... Nie wierzysz pan?
Uśmiechnęła się i dodała:
— Czy pan wie, dlaczego dziś tu przyszłam?... Jestem otwarta, jak prawdziwe dziecko natury! Oto, powiedziano mi, że pan tu będziesz, i nie mogłam oprzeć się pokusie pomówienia z panem. Trudna rada, takie już mam usposobienie!... Chętnie nawet pojechałabym do Afryki, ażeby zobaczyć lwa w pustyni.
Dobrzy ludzie mówią, żem ekscentryczna. Inną już nie będę, chcę żyć... widzieć... Czy pan nie wyjeżdża zagranicę?
— Mam zamiar, ale chyba dopiero w jesieni.
— Przed wyjazdem pańskim zatem będę miała prośbę...
— Jestem do usług...
— Wymaluje pan mój portret?
Lachowicz zmieszał się jeszcze bardziej.
— Nie jestem portrecistą... nie potrafię...
— Czego?
— Połączyć w jednej fizjognomji piękność i elegancją... z pobłażliwością dla początkujących malarzy...
— Jeżeli tak, to czekam pana wkrótce u siebie.
Malarz ukłonem tylko odpowiedział na grzeczność. Nie pamiętał rozmowy, któraby go tak zmęczyła, jak obecna.
Gdy potem odszedł na drugi koniec sali, zrobił mocne postanowienie nie malowania portretu.
Od tej chwili aż do końca wieczora los prześladował go albo panią Leontyną, albo jej mężem.
— Wspaniała kobieta! — mówił jeden elegant do drugiego, patrząc na Leontynę.
— Zmienia kochanków, jak rękawiczki — dodał drugi półgłosem.
— Kiedy ją widzę, przychodzi mi na myśl Kleopatra...
— A jednak jeszcze przed rokiem była to kobieta kamienna!...
— Podobno mąż temu winien, do pewnego stopnia?
— Nietyle mąż, ile zmienność jego gustów: ma co miesiąc inną kochankę...
— Czy i wina zmienia równie często?
— Winu pozostaje wierny. Co chcesz, każdy człowiek musi mieć jakąś stałą zasadę.
W innym salonie znalazł Ludwik czterech starych panów, siedzących jak mumje około stolika i grających w wista. Przy drugim stoliku siedział obok jakiegoś jegomości mąż pani Leontyny, Rudolf, — i ziewał.
— Jaka szkoda, że nie mamy kompletu do wista! — zauważył jegomość.
— Wiesz pan co?... zagrajmy w pikietę! — krzyknął Rudolf.
I usiedli do kart.
Niebawem zbliżył się do grających przystojny brunet, mówiąc do męża Leontyny:
— Rudziu! pani cię prosi.
— Na honor nie mogę! Dopierośmy grę zaczęli... Ty mnie zastąp, Adasiu.
— Jeżeli ja pana krępuję, zrzekam się praw moich — rzekł partner Rudolfa.
— Nigdy! — odpowiedział Rudolf. — Żona śmiertelnie obraziłaby się na mnie, gdybym towarzystwo pańskie tak nagle opuścił.
Młody brunet, uśmiechnąwszy się pod wąsem, wrócił do pani Leontyny z odpowiedzią jej męża. Lachowicz przez ciekawość poszedł za nim.
Na kanapce, między kwiatami pod oknem, siedziała żona Rudolfa z owym brunetem, panem Adamem, żywą z nim prowadząc rozmowę. Lachowicz zbliżył się nieco ku tej stronie, co zobaczywszy kuzynek gospodarza, dwudziestoletni pachnący Arturek, szybko przybiegł do niego.
— Pan pewnie mnie szuka? — spytał, poprawiając mankietów.
— A tak! — odparł Lachowicz. — Cóż, byłeś pan dawno na polowaniu?
— Jeszcze w jesieni, panie, polowałem na ptaszki i zabiłem bekasa z takim dziobem!...
To mówiąc, naiwny młodzieniec odmierzył na palcu długość bekasowego dzioba.
— Arturku! — zawołała niespokojnie gospodyni — czy mogę cię prosić?
— Czy pozwoli mi pan na chwilę odejść do kuzynki?...
— O, panie!... — szepnął Lachowicz, rad, że pozbywa się myśliwca, który był postrachem gości i utrapieniem obojga gospodarstwa. Korzystając jednak z okazji, usiadł za dużym aloesem i wysłuchał końca rozmowy między panią Leontyną i Adamem.
— Teorje pani do rozpaczy mnie doprowadzają! — mówił Adam.
— Ja też ich innym nie wykładam, tylko sama stosuję — odpowiedziała Leontyna.
— Jest to zabawa, przypominająca osadzanie motyli na szpilce...
— Pocóż się rodzicie motylami? — spytała Leontyna z uśmiechem.
— Więc gdyby pani trafiła na niemotyla, czy zmieniłaby pani swój system?
— Czekałabym na innego, któryby go stałością przewyższył.
— A gdybyś pani znalazła wreszcie ten stopień najwyższy?...
— W takim razie musiałabym mu oddać serce, poprostu dlatego, aby mnie ciągłemi oświadczynami na śmierć nie zanudził!
— Odtąd będzie pani mieć we mnie najnudniejszego towarzysza... — zawołał wesoło Adam.
— A pan we mnie towarzyszkę, która go najstalej będzie... unikać — odparła tym samym tonem Leontyna.
„Ten podobno daleko zajdzie!“ — pomyślał Lachowicz i wkrótce opuścił zebranie.