Jadwiga była majętną sierotą i miała starszą od siebie siostrę zamężną. Po śmierci rodziców pozostałe córki podzieliły się spadkiem w taki sposób, że z dwu wsi, jedna przeszła na własność Jadzi, druga na rzecz jej siostry.
Jadwiga zimę zazwyczaj przepędzała w Warszawie, lato zaś w swoim majątku, którym rządził szwagier. Wogóle rodzina ta żyła bardzo przykładnie, a członkowie jej kochali się szczerze.
Jadwiga od dwu lat była zaręczoną ze swym sąsiadem, panem Witoldem. Był to młodzieniec pracowity, ogładzony, wesoły, a przytem dobry tancerz; zmarli rodzice lubili go, szwagier i siostra protegowali, Jadwiga nie czuła wstrętu, on „przepadał za nią“ — ułożono więc małżeństwo. Ponieważ jednak narzeczona nie spieszyła się, a pan młody zbytecznie nie nalegał, termin więc ślubu odłożono przynajmniej na lat parę.
W owej epoce, kiedy w Warszawie opustoszał parterowy lokal, Jadzia wyjechała na wieś. Siostra przyjęła ją łzami radości, szwagier okrzykiem, narzeczony konwencjonalnemi uściskami i ucałowaniem rączki.
Zabawił tego dnia u państwa Janów godzinę dłużej, wypytał przybyłej o wiadomości, — szepnął, że jest zachwycającą, i wrócił do siebie, obiecując, że i tego znowu lata będzie codziennym gościem, na co Jadzia odpowiedziała zaprosinami i uprzejmym uśmiechem.
Jak się z powyższego okazuje, małżeństwo, między Jadwigą i Witoldem ułożone, nie opierało się na zbyt gorących uczuciach. Sympatyzowali ze sobą, — „pasowali do siebie,“ — mieli jednakowe fortuny, gusta i pozycje towarzyskie, — mogli się zatem połączyć, tembardziej, że w okolicy ani on, ani ona nie znaleźliby stosowniejszych dla siebie partyj.
Na tych podstawach opierając się, pan Witold nie zwracał uwagi na niejaką zmianę w stosunkach Jadwigi do niego. Nie strzelała razem z nim do celu, nie jeździła konno, nie pływała czółnem po stawie — jak to bywało dawniej. Usuwała zwolna rękę, gdy chciał ją pocałować, unikała szeptów i rozmów samotnych, co starsza siostra starała się jak najczęściej ułatwiać; niekiedy też bez względu na jego wesołość i gadatliwość, wpadała w zamyślenie.
Widząc to, szwagier, pan Jan, — odezwał się pewnego razu do żony:
— Czy ty uważasz, jak Jadwinia zesmutniała?
— Skądże znowu! Spoważniała tylko; ma już przecie rok dziewiętnasty.
— A ja myślę... — ciągnął Jan.
— Cóż tam znowu?
— A może się ona i zakochała w kim w Warszawie?...
— Zdaje ci się...
— Niema w tem nieprawdopodobieństwa.
— Ależ zdaje ci się...
— Może i masz słuszność. Wy się lepiej na tem znacie... — rzekł pan Jan.
Pani Ewa jednak dalej przekonywała męża:
— Co też za szczególne podejrzenia! Czy może być lepszy od Witolda mąż dla Jadzi? Chłopak przystojny, gładki, trochę wprawdzie lekkomyślny... no!... ale z tego się poprawi. Zato ma wieś o miedzę... Nie, to byłaby niedorzeczność.
W owej epoce między publicznością wielkomiejską pojawiła się moda czytywania książek poważniejszych. Na czele ruchu tego szły naturalnie niektóre damy postępowe, szeroko rozprawiając o filozofji Comte’a, o Darwinie i Millu. — Jadwiga zaś nie była między niemi ostatnią. Ponieważ jednak nie każdą książkę rozumiała, ograniczyła się więc na dziełkach popularnych; jeżeli zaś trafił się w nich jakiś trudniejszy ustęp, pytała o objaśnienie znajomych panów.
Naturalnym jest, że na wsi obowiązki takiego komentatora spadały na pana Witolda, do którego też odwołała się pewnego razu Jadzia.
Chodziło o jakąś kwestją z zakresu fizyki, na którą pan Witold zrobił wielkie oczy.
— Skąd pani to na myśl przyszło?... — zapytał.
— To nie moja myśl! Znalazłam ją we francuskiej Bibliotece Filozofii Współczesnej.
— Cóż to za dzieło?
— Pan go nie zna?
— Ja? Czy ja mam czas bawić się podobnemi rzeczami! — zawołał, śmiejąc się, Witold.
Ton jego w przykry sposób dotknął Jadzię. Po chwili milczenia, rzekła:
— Pan więc niewiele czyta?
— Ach! pani moja, choćbym chciał — nie mam czasu. W polu robota, interesów pełno, do sąsiadów także wyjechać trzeba, ażeby człowiek nie zaśniedział... Szczerze powiadam, że mi się nie chce nawet dokończyć bardzo zajmującej powieści, którą zacząłem w zimie...
— Pan chyba tego nie mówi na serjo? — spytała ze zdziwieniem, patrząc mu w oczy.
— Pojmuję panią i zaraz się wytłomaczę. W szkołach, od klasy pierwszej do siódmej, każdy z nas czytuje mnóstwo romansów. Później, usłyszawszy coś o książkach poważnych, zajmuje się tylko niemi, pogardzając romansem i pozując na uczoność. Później dopiero, gdy go znudzą nauki i nieustanne morały, wraca znowu do powieści, żądając od literatury tego tylko, co ona dać może, to jest rozrywki.
Pani się to jednak nie podoba, jak widzę?
— Nie powiem ani tak, ani nie — odparła oschle Jadzia. — Ażeby się coś nie podobało, musi być pierwej zrozumiane; a ja pańskiego poglądu nie rozumiem.
Pan Witold dostrzegł niezadowolenie narzeczonej i chciał się poprawić.
— Pani! — zawołał z miną napół poważną, napół komiczną, całując Jadzię w rękę. — Dziś jeszcze piszę do Warszawy, ażeby mi przysłano całą pakę uczonych książek, począwszy od teologji, a skończywszy na weterynarji!...
Mimo to dalsza rozmowa szła im niesporo; Witold niedługo odjechał, ani przypuszczając, że termometr uczuć Jadzi spadł o kilka stopni.
Nadomiar nieszczęścia, serce i imaginacja dziewicy coraz częściej zajmowały się obrazem oddalonego. Niejednokrotnie odczytywała jego oryginalny list, i nieraz, w czasie samotnych po ogrodzie spacerów marzyła, że w przeciągłym i melancholicznym szmerze drzew słyszy głos jego, pełen skarg i gorących zaklęć...
Był we dworze kilkunastoletni pastuszek, chłopiec wielkich zdolności do robót mechanicznych; pominąwszy już, że nikt lepiej od niego nie wykręcał fujarek i nie szył kapeluszy, chłopak ten umiał jeszcze strugać wózki, wiatraki, tartaki, a wszystko swoim jedynym kilkogroszowym cygankiem.
Czy to pod wpływem wrodzonej dobroci, czy wspomnień o dziejach Lachowicza, Jadwisia zainteresowała się chłopcem. Z pastuszka zrobiła go swoim służącym i uczyła czytać i pisać.
Pewnego dnia, około czwartej po południu, pan Witold, przyjechawszy z wizytą, zastał chłopca w pokoju Jadzi z książką w ręku.
— Co ty tu robisz? — spytał.
— A uczę się, proszę jaśnie pana, u panienki.
— U jakiej panienki?
— A u naszej, u panny Jadwigi.
— No, proszę! — zawołał rozdrażniony nieco Witold. — Myślę, że się prędzej kraść nauczysz, aniżeli czytać.
Chłopiec przestraszony wyszedł, a jednocześnie ukazała się na progu pokoju Jadwisia.
— Podziwiam apostolstwo pani!... — rzekł narzeczony. — Ale niestety! te piękne usiłowania, zamiast przynieść jakąkolwiek korzyść, uczą zwykle tylko próżniactwa i rozzuchwalają służbę.
— Co to znaczy? — zapytała obrażona Jadwiga.
— Przepraszam, że się wtrącam do nieswoich rzeczy — mówił Witold — jako jednak doświadczeńszy, ośmielam się zrobić uwagę. Zostaw pani naukę tak zwanych dzieci ludu nauczycielom ludowym. Oni są za to płatni...
— Czy nie wolno mi bezpłatnie robić tego, co mi się podoba?
— Ależ wolno, po tysiąc razy wolno!... Z drugiej jednak strony i to pewna, że ten niby mechanik zczasem z pastuszka mógł zostać dobrym fornalem, a następnie karbowym; gdy zaś nauczy się nieco czytać, straci równowagę umysłową i może zostać łotrem...
— Skądże pan wie o tem?... Ja znowu twierdzę, że może zostać wielkim człowiekiem, drugim Stephensonem...
— Znowu pani egzaltuje! Stephensonowie nie na naszym gruncie wyrastają, nie gwałćmy więc naturalnego porządku rzeczy i pozwólmy zostać na dole temu, co się urodziło na dole...
Jadwiga zamilkła, narzeczony zaś zmienił treść rozmowy. Oboje wszakże doznali niemiłego wrażenia.
Nad wieczorem Witold odjechał, przysięgając sobie nie rozpoczynać odtąd drażliwych dyskusyj. Zresztą był spokojny, gdyż nie przypuszczał nawet, żeby gniew Jadzi nie rozpłynął się jak mgła, wobec jego komplimentów i ładnych wąsików.
Pani Janowa, dowiedziawszy się o sprzeczce, rzekła do Jadzi po odjeździe Witolda:
— Moja Jadziu, nie wypada tak dąsać się prawie o nic. Przecież to twój narzeczony...
W odpowiedzi na tę uwagę, Jadwiga wybuchła spazmatycznym płaczem.
— Siostruniu!... koteczku!... uspokój się!... — błagała przestraszona pani Ewa. — Bój się Boga, w tem coś musi być, ty coś taisz przede mną... Tak się nie godzi!...
Jadzia powoli uspokoiła się, siostra zaś poczęła ją badać.
— Powiedz mi otwarcie: wszakże ty kochasz Witolda?...
Jadwiga milczała.
— Nie odpowiadasz mi?... Cóżby to być mogło? — mówiła dalej zaniepokojona siostra. — Wprawdzie najszczerzej pragnę, ażebyście się pobrali, mimo to jednak... Ależ powiedz mi, droga, co ci jest?
Jadwiga mocno zarumieniła się, co nie uszło uwagi siostry.
— Biedny Witold!... żal mi go!... — szepnęła pani Ewa. — Jadziu — dodała głośno, obejmując siostrzyczkę — Jadziu... czy ty kochasz innego?
Jadwiga tym razem zbladła.
— Kto on jest?... — ciągnęła dalej badanie siostra.
— Artysta... — wyjąknęła Jadwiga, tuląc twarz w objęciach pani Ewy.
Trudno było wiedzieć, jakie ta odpowiedź sprawiła wrażenie na pytającej.
— Dobry, szlachetny? — odezwała się po chwili.
— Czy możesz o to pytać?... Wyjątkowo szlachetny, lecz i wyjątkowo nieszczęśliwy...
— Nie rozumiem cię...
— Zrozumiesz, ale... Daj mi pierwej słowo siostry, że nikomu, ale to nikomu, nie powiesz o tem, co ci pokażę...
— Daję ci słowo, biedne dziecko!... — odpowiedziała pani Ewa.
Jadzia znała charakter pani Janowej, była pewną, że dotrzyma słowa, i dlatego bez wahania pokazała jej rękopism Lachowicza. Ukrywana tajemnica ciążyła jej, musiała się z kimś podzielić, a komuż właściwie powierzyćby ją mogła, jeżeli nie zacnej, doświadczonej i kochającej siostrze?
Pani Ewa czytała rękopism z gorączkowym niepokojem. Stopniowo twarz jej wyrażać poczęła trwogę, zdziwienie i niecierpliwość, która w końcu zamieniła się w wybuch gniewu.
— Więc ty kochasz... tego człowieka?
Jadzia lękliwie patrzyła na siostrę. Z oczu jej płynęły ciche łzy, które zmiękczyły niezbyt zresztą z natury twarde serce pani Ewy. Pani Ewa mimo to rzekła:
— Moja Jadziu! Już do wyjścia za Witolda namawiać cię nie myślę, sprawa jego stanowczo stracona. Ale posłuchaj mnie. Wiesz, że cię kocham, arystokratką nie jestem, z najniższej klasy człowieka, któryby twoim mężem został, uznałabym za brata. Tu przecież jest zupełnie inna rzecz. Naprzód za syna kryminalnego przestępcy wyjść nie możesz, bobyś sama tego żałowała — a po wtóre — jakiż charakter ma ten pan?... Namiętny, dziwaczny... Przyznaje, że sam nie wie czego chce, mówi, że o wzajemności nie myśli...
Jadziu... to dzieciństwo, bo nie chcę nawet nazywać tego złym wyborem... Chwilę nierozwagi mogłabyś opłacić długiem cierpieniem. Skąd wreszcie masz pewność, że nie jest on pospolitym awanturnikiem?
— Zbyt surową jesteś! — szepnęła Jadwiga.
— Jestem tylko doświadczoną. Pamiętaj, że w takim związku jak małżeństwo, pochodzenie i majątek są to rzeczy drugorzędne, ale charakter i rodzina główne.
— Zostawmy to czasowi — rzekła Jadzia.
— Zgoda! — odparła pani Ewa. — Przyrzeknij mi jednak, że naprzód — nic bez poradzenia się ze mną nie zrobisz, a po wtóre, że dla Witolda będziesz grzeczną, jak dotychczas. Prawda, że niewiele wymagam?
— Przyrzekam ci!...
Od tej pory pan Witold znowu bywał prawie codziennym gościem, a Jadzia nigdy już z siostrą nie mówiła o Lachowiczu. Nie powiedziała jej nawet jego nazwiska, mizerniała jednak i smutniała coraz bardziej.
— Ej!... Ewciu... Jadzia jest w kimś zakochana, i to w Warszawie! — mawiał pan Jan.
— Pleciesz Bóg wie co! — odpowiadała pani Ewa, wzdychając jednakże po kątach.
W czasie późnej jesieni Jadwiga znowu wybrała się do Warszawy. Usłyszawszy o zamiarze wyjazdu, Witold zapytał pana Jana, czy nie należałoby już stanowczo oznaczyć terminu ślubu.
— Daj pokój! — odparł pan Jan. — Daj jej urlop jeszcze na rok. Macie dosyć czasu, niech więc dziewczyna zakosztuje swobody.
Pan Jan mówił to w przekonaniu, że prędzej lub później rozerwie się związek między narzeczonymi. Pan Witold zaś, jako przyzwoity konkurent, zgodził się na wszystko i nie nalegał dłużej. Prawdę powiedziawszy, i tak już nie nudził się w domu.
Cała rodzina wraz z narzeczonym odwiozła Jadzię do kolei. Przy ostatniem pożegnaniu pani Ewa szepnęła:
— Pamiętaj o przyrzeczeniu!...
— Bądź spokojna — odparła Jadwiga. — Ale i ty pamiętaj...
— Nikomu ani słówka...
Obie dotrzymały obietnicy, i tym sposobem o stosunku między Jadzią i Lachowiczem wiedziały tylko trzy osoby: oni sami i pani Ewa. Reszta familji i znajomi nie marzyli nawet o tem, żeby Jadwiga mogła kochać kogoś innego, nie zaś pana Witolda.
Całą zimę przepędziła Jadzia w Warszawie, nie spotkawszy się ani razu z Lachowiczem. Kochając go coraz silniej, myślała o tem tylko, aby go unikać, a zarazem czuła do niego żal, że jej nie szuka.
— Gdyby pamiętał o mnie — mówiła — znalazłby sposobność zbliżenia się...
— A gdyby się zbliżył? — szeptał jakiś głos.
— Okazałabym mu, że jego postępowanie jest niewłaściwe, powiedziałabym, że nigdy do niego należeć nie będę, napisałabym do Ewci...
Mimo to żałowała, że go nie spotyka!