Janowi Kasprowiczowi.
Oto nadeszły dni wielkiej Spowiedzi:
Błądzą po ziemi wiecznych cierpień syny —
Z sercem na dwoje rozdartem — Manfredzi —
Duchy z edeńskiej wygnane krainy.
A każdy w własne zapatrzon głębiny,
Samego siebie boleśnie rozważa
I sądzi myśli swe, żądze i czyny,
I sądem cierpień — cierpienia pomnaża
I klęczy u swych cierpień strasznego ołtarza.
Był niegdyś Hamlet na duńskim półwyspie,
Duch, pełny zwątpień, rozpaczy i trwogi —
Podobny dzieci swych płaczącej Rizpie,
W krainach marzeń widujący bogi,
Lecz, gdy go zimne kaleczyły głogi
Rzeczywistości — wnet słabły mu dłonie,
Mdlała mu dusza — a wieczności progi,
Były jak otchłań, która wszystko chłonie
I oko swe pogrążał w swojem własnem łonie!
Z tamtego świata szły ku niemu dusze,
By w nim obudzić tę serca harmonię,
Którą jaśniały Hellady geniusze
I która bosko płonęła w Platonie.
Lecz próżno wskrzeszać martwego po zgonie,
W zagasłym świecie palić ogień złoty,
Nie stanie Hamlet w greckim Partenonie,
Na wieki ranny świętą krwią Golgoty,
Już nigdy się nie zbudzi z smutku i tęsknoty.
Ni go Ofelii radują pieszczoty,
Ani go bawią aktorów igrzyska —
I nie wie, czemu te norwegów roty
Na krwią czerwone idą bojowiska.
I świat, jak głucha próżnia bez nazwiska,
Zda mu się cały rozlany w nicestwie
I łza mu żadna w źrenicach nie błyska.
Ha, coś się w duńskiem popsuło królestwie,
I Hamlet żądzę grobu czuje w swem jestestwie.
I oto przyszła straszliwa godzina,
Godzina walki na zatrute miecze —
I zginął Hamlet — i cała rodzina —
I krew czerwona strumieniami ciecze,
A nad cmentarzem jakieś duchów wiecze
We łzach czuwają nad temi szkielety
I krew ich w dusze wlewają człowiecze,
Aż od niej źródła wysychają Lety:
Tak wstały z krwi Hamleta — tysiączne Hamlety.
Wstały Hamlety — i poszły po świecie
Nieść zaraźliwe swoich zwątpień szały —
Aż oto błysło zmierzchowe stulecie,
Kiedy z męczeństwem chrystusowej chwały
Jęki się tłuszczy zrozpaczonej zlały:
Gdy rewolucyi ogniste sztandary —
Skroś wrzawę ludu i zemsty kindżały —
Krwią przesiąknęły krew bożej ofiary,
Wiążąc glorję tworzenia i zniszczeń pożary.
Tą nieśmiertelną ciszą i nadzieją
I tym wybuchem piekielnym wstrząśnięci,
Hamlety w wiecznych zwątpieniach się chwieją
I krzyż i pożar — mają wciąż w pamięci.
Dwojgiem wahadeł w obie strony gięci,
Stracili woli potężne żelazo;
Omdlałe ramię drga przeciwko chęci —
Marzenie tylko życia ich oazą —
Tak idą, raniąc ziemię swoich tchnień zarazą.
Słuchajcie bracia, co w dziwnej niemocy
Swą utajoną trawicie potęgę:
Nad wami stoją bogowie wysocy,
Łzy wasze niżą na niebieską wstęgę,
A smutki wasze zapisują w księgę —
I, gdy uderzy ich woli godzina,
Rzekną: odwieczną spełniając przysięgę,
Z czoła ludzkości starli znak Kaina
Ci, co bili się w piersi, mówiąc: Moja wina!
Ja wam opowiem nowiny serdeczne,
Jak rozsmętniona dusza płacze we mnie:
Są w mojem sercu jakieś łzy odwieczne,
Ach — łzy nie moje — łzy, które tajemnie
Od bolejących istot świata płyną,
Z mym własnym bólem łącząc się wzajemnie,
Aż się rozleją straszną łez lawiną,
Aby na świat wylecieć serdeczną nowiną!
Zgubiłem ścieżki na drodze żywota:
Myśl moja w błędne ulata przestwory,
A serce moje straszna burza miota —
Aż duch mój pada bezsilny i chory.
W niespanych nocach budzą mię upiory,
Co mi w bezładną rzucają ruchomość
Mózg, w którym krwawe dzwonią mi nieszpory:
Podemną głucha jest przepaści stromość,
A we mnie nieskończona cierpień mych świadomość.
We dnie i w nocy — w mieście i na polu
W serce swe patrzę czujnem okiem stróża,
Wiecznie ścigany klątwą mego bolu, —
I coraz głębiej oko się zanurza
W chaos, gdzie wyje ta okropna burza.
Cierpiałem wiele. Dziś jam obojętny:
Nic mię nie dziwi — nic mię nie oburza,
Nie zadrży we mnie wybuch krwi namiętnej,
Nie wiem, gdzie dla mej duszy znaleść strój odświętny.
Nie wiem, bo nie mam żadnej duszy bratniej.
Takem śród własnej zamknął się dziedziny:
I nieraz sądzę, żem z ludzi ostatni,
I nieraz sądzę, żem z ludzi jedyny.
Zstąpiłem w siebie — i wszystkie sprężyny,
Które mię z ludzką łączyły gromadą,
Jadowitemi skruszyłem rozczyny
I w sobie chciałem stworzyć Eldorado —
I szedłem w dal od ludzi z twarzą trupio-bladą.
I tak śród tłumów byłem jak na piaskach
Sahary... Ludzkie, gdym widział postaci
Pytałem: co się ukrywa w tych maskach?
Cóż to za cienie? I tak dusza traci
Moc odczuwania bicia serc współbraci
I w przestrzeń idzie — coraz bardziej ranna,
I samotnością coraz srożej płaci.
Jakaś ją boleść rozdwaja otchłanna
I kłótnia z samym sobą w piersiach nieustanna.
Samotny jestem, o, samotny taki,
Jako samotnych szczytów gór śnieżyska,
Jako samotne na wyżynach ptaki,
Którym w źrenicach jakaś groza błyska.
I łzy mi owo sieroctwo wyciska;
Lecz wokół tylko pustynia bezbrzeżna,
Aż we mnie pychy jakieś wężowiska
Syczą: dlaczego ta wyżyna śnieżna?
Bo dusza twa zbyt dumna i zbyt niezależna,
Taki, zaprawdę, głos słyszałem w sobie —
I wąż mej dumy ukochał te szczyty,
Na których dusza w samotnej żałobie
Chmury i orły, wichry i błękity
Za towarzysze ma. A choć nie syty —
Duch kocha głód swój. I dziwnie mi błogi
Zdał się ten spokój i nadpospolity.
Samotne żyją na lazurach bogi
I orły; niedostępne są urwiste drogi.
Dobrą samotność jest; wielką mistrzynią
Dusz, które w tłumie nie znajdą rodzeństwa;
Wieszcz się rozumie z swą siostrą pustynią,
Nad gwar mu ludzki milsza leśna gęstwa.
W puszczy rozwiniesz w sobie z człowieczeństwa
To, co najlepsze w tym lichym rodzaju.
Tu — ujdziesz tego rozdwojeń szaleństwa,
Które wygnaniem jest piekielnem z raju:
Tu wrócisz swoją duszę do harmonii kraju.
O, zgody pragnę — skłócony ze sobą,
Harmonii szukam i straconej drogi!
Otom ją znalazł, okryty żałobą:
Nędznem jest wszystko pod prochem mej nogi!
Jam jest najwyższy — jam jest jako bogi!
We mnie jest koniec i początek świata,
Nieskończoności we mnie są rozłogi,
We mnie wieczności niezmierzone lata:
Moja myśl prawa bytu splata i rozplata!
I byłem wtedy jako człowiek chory,
Co swą chorobę ukochał — i woła,
Że nie tak właśnie chorzy — to potwory
I już nie umie wyjść z tych rojeń koła.
Modli się owszem — niby do anioła,
Do swej choroby. I tak własna dusza
Była mi normą wszystkich dusz — i zgoła
Pustynna we mnie nastąpiła susza,
Gdzie serca nic nie dziwi i nic już nie wzrusza!
I zdało mi się, żem jest osią bytu,
Najdoskonalszy śród istot szeregu;
I duch mój pełny był samozachwytu,
Mając granicę miłości u brzegu
Swej własnej Jaźni. A bielsza od śniegu
Zdawała mi się dziedzina mej Jaźni.
Aż tyś mię przyszedł zdruzgotać, mój szpiegu,
Zwątpienie, kacie mojej wyobraźni!
I tak w samozachwycie byłem jakby w łaźni.
Aż mię zwątpienie młotem swym uderzy,
Wołając: Kłamiesz. W duszy twojej nędza
I lepsze nieraz serca u pasterzy,
Których w dalekie ziemie głód zapędza.
Tak się skrzywiła moich rojeń przędza —
I oto w drugą padła ostateczność:
Czułem, że we mnie mieszka jakaś jędza,
I czułem w sobie upadku konieczność
I słabości mej hańbę — i mych żądz wszeteczność.
I czułem siebie najlichszym śród ludzi
I próżnom pytał: Po co żyję, po co?
I zazdrościłem temu, co się trudzi
Tam, gdzie żelazne topory łomocą —
I duch mi własny wydawał się nocą
I na cierpienia stał się własne głuchy,
Płacząc nad każdą łzą, każdą niemocą
I duch mój cały przeszedł w inne duchy —
I czułem się bezsilny dia nich, bez otuchy.
I znowu wszedłem w swoje własne głębie
I, własną niemoc piętnując żelazem,
Na jakimś głuchym stanąłem porębie —
I chciałem sobą być i nie być razem;
Roiłem naraz tęczą być i głazem,
Znać świata wielkość i własną swą małość —
I ten mi poryw był nieba rozkazem
I jakąś dziwną duszy mej dał białość,
I czułem, że, choć lichy, idę w doskonałość.
Lecz duch we własne zapatrzony tajnie,
Na dwie się rozdarł istoty odmienne:
Jedna płynęła w świat nieurodzajnie,
Taka bezwładna jak widzenie senne,
A druga miała spojrzenie płomienne
I jak nóż ostre — i tamtę swym nożem
Krajała ciągle, aby jej bezdenne
Tonie przeniknąć. Lecz, ach, my nie możem
Poznać, co jest w tem morzu i co jest tem morzem!
Bo, gdy na dwoje duch się rozkaleczy:
Na wzrok, co siebie samego poznawa —
I rzecz czy widmo poznawanej rzeczy —
Wnet miarę gubi... A gdzie jest podstawa,
Coby mu dała znaczyć własne prawa?
Czy poznająca czy też poznawana
Połowa ducha prawdę mu podawa?
Tak dusza w własne łono zasłuchana
Traci jaźń swoją własną — rzekłbyś — obłąkana.
Straciłem siebie. Czy odnajdę zgubę?
Lecz, kiedy nożem wewnętrznego oka
Przebiłem serca mego ściany grube,
Oto mi nowa zabłysła epoka.
Nocy się mojej rozwiała powłoka
I drugie dusze ujrzałem w jutrzence,
Dusze człowiecze, w których się głęboka
Jątrzyła rana, a zemdlone ręce
Na skroniach łagodziły swe cierniowe wieńce.
I wtedym nową poznał tajemnicę,
Nie jeden byłem tu osamotniały,
Co moim równe przechodził łzawnice:
O, były duchy, co jak ja cierpiały,
Poznawszy jęki te same i szały,
Które ja miałem w pieśni mej wysłowić —
I nowej jutrzni zwiastować hejnały,
Co już na niebie zaczyna różowieć,
A słońcem, co w niej świeci — to dusz wszystkich Spowiedź.
Tysiące było dusz, co jak fakiry,
Nad własnem łonem zwisły obwinięte
I świat zewnętrzny malowały w kiry
I jakieś tchnienie miały dlań przeklęte.
Ale nie tylko dla świata zamknięte,
Lecz i dla innych owych dusz bez słońca.
I były wzajem sobie niepojęte
I wzajem obce śród braci tysiąca:
Bo jednakość nie łączy tu, ale roztrąca!
I świat im cały zdawał się umarły
I dla każdego on jeden był w świecie,
Aż się te duchy jednorodne starły
I na tej samej zeszły się planecie.
A naprzód jeden drugiemu pierś gniecie,
Jakby chciał wyprzeć z ziemi jego ducha.
Aby go uwieść w swoje własne siecie,
Ale, gdy każdy własną krwią wybucha —
Stała się dusz walczących straszna zawierucha.
Owo to starcie było niby fala
Iskier tysiąca, co moc wzajem sączą
W sobie — i jedna drugą wciąż podpala
I razem w światło potężne się łączą,
Aż onę walkę w przymierzu rozplączą,
Aż owa burza przelewa się w ciszę,
A w niej okryte włosianą opończą
Uspokojone przyklękły derwisze,
Poznawszy, że braterstwo jakieś ich kołysze.
We wszystkich było rozdarcie; we wszystkich
Osamotnienie, jakoby zatrata
Człowieczych pragnień, uczuć towarzyskich
I wszyscy mieli więzienie ze świata.
Lecz — oto każdy znalazł ducha brata
I każdy znalazł bratnich dusz tysiące —
A każda w jasne wyżyny ulata —
I co na wszystkie rozpierzchło w niej końce —
Spieszy wiązać w harmonię na niebieskiej łące.
I owe duchy samotne jak groby
Stworzyły sobie jakiś świat wysoki,
Gdzie nikły wszystkie przypadku żałoby
I praw wieczystych płynęły potoki —
I na wyżynach tam — jęli wyroki
Na siebie głosić — i wzajemnie winy
Swoje wyznawać — i rozpędzać mroki,
Co jeszcze były śród tej dusz wyżyny
I tak się oczyszczali na potężne czyny!
I nie samotni byli już, nie ślepi
Na to, co w ludzkich źrenicach łzę pali.
Gdy — mówią — duch się sam w sobie zasklepi,
W sobie się samym tylko doskonali —
Lecz myśl i serce płynie z siebie dalej
I chce być słońcem, co świeci i grzeje
I w kropli każdej lśni — i każdej fali
I tęczą płonie — i złoci nadzieję,
Co i na łożu śmierci jeszcze kwiaty sieje.
Naprzód te dusze, rozdarte na dwoje,
Same nienawiść poczuły do siebie —
I chciały własną krwią swe niepokoje
Stłumić — i bolu mocą stanąć w niebie.
Niejeden chciał być na własnym pogrzebie,
Trucizny w łono lejąc tajemnicze,
Ocet pił w mleku i popiół gryzł w chlebie
I w ciało wpijał krwią płynące bicze
I ogniem swoich cierpień święte palił Znicze.
Lecz w końcu litość serca im przytłacza
I przebaczenia trawili się głodem,
(Bo duch najtrudniej sam sobie przebacza,
Samopogardą karmiąc się, jak miodem!)
I była strasnym walka ta rapsodem,
Gdy grzesznik, w trwożnej klęczący pokucie
I sędzia, zbrojny surowości lodem,
Mózg mają jeden, i jedno uczucie
Na kawały rozdarte, w dręczącym wyrzucie.
Ale im mocniej bili własne piersi,
Im okrutniejsze czynili wyznania:
Tem coraz czystsi byli, coraz szczersi,
Coraz nowego bliżsi zwiastowania,
Nowego duchów sierocych zbratania,
Co szlachetniały w tej wyznań kąpieli.
Daleki widok im się dziś odsłania,
Bo iście nowy teraz świat ujrzeli,
Gdy tak w zbrataniu rośli i doskonaleli.
Tak oczyszczeni w wyżynach — w wyżyny
Wciąż promienistsze i czystsze płynęli,
Zkąd widać było ruch ludzkiej rodziny,
Która — na łąkach żyjąc asfodeli —
Na dwoje — rzekłbyś — duszę własną dzieli.
I oto wszystkie człowiecze gromady,
Wzorem tych smutnych idąc marzycieli,
Zapatrzyły się w swoje własne Hady
I same płyną we łzy — i swych łez rozkłady.
Zaprawdę, mówię! Człowiecze żeremia
Jak owe duchy na dwoje rozdarte,
Tak się rozdarły. — Oto cała ziemia
Drży, nowych dziejów rozwijając kartę:
Nie idzie na świat żaden Bonaparte
I żaden olbrzym kształtów mu nie zmienia.
Lecz tłumy, w ducha własny mrok zaparte,
Własne swe sądzą mary i dążenia,
Śród samobiczowania i samokrwawienia.
Oto stanęły tej ziemi wybrańce,
A naprzeciw nim te wydziedziczone
Gromady obce puchom i sielance,
A którym boleść stworzyła koronę —
I łzy ich płyną takie gorzkosłone
Jak ból w boleściach rodzącej niewiasty,
I społeczności chwieją się wzburzone
Tem rozdwojeniem piersi swej na kasty,
Co wzajem chcą wewnętrzne wykorzenić chwasty.
Tak mi społeczność zdała się ogromną
Duszą, co płacze nad sobą boleśnie —
I ma harmonii tęsknotę niezłomną
I słyszy w sobie serafickie pieśnie.
Ale, że wieków ją stoczyły pleśnie,
Więc oto krwawą pogląda źrenicą
W sumienia swego pomroki i cieśnie,
Czasem półsenną kołując mgławicą,
A czasami gorejąc krwawą błyskawicą.
Jak cenobita stanęła społeczność
U stóp czterdziestowiekowych piramid —
I na podwójną rozdarła się sprzeczność:
Jedną odziała w kwiaty i aksamit,
A druga była naga, jako Khamit,
Co nosił cegły na jej obeliski
I pierś jej była palna jak dynamit
I sama siebie krwawymi uściski
Jęła dręczyć — i żarzyć w sobie ogniotryski!
I miała swoje samouwielbienia
Dni, gdy mówiła: Jać najlepsza jestem
Ze wszystkich światów ludzkiego plemienia
I nietykalnym jest ma pierś azbestem.
Aż oto naraz wybuchła protestem
Przeciwko sobie: Jam widmo piekielne,
W którem duch ludzki, drżący cierpień chrzestem,
Napróżno bije w one wrota szczelne,
Za któremi jutrzenki złocą się weselne.
I miała swoje samobójcze żądze —
I chciała palić się w ogniu piorunów,
By własnych piekieł rozsadzić wrzeciądze —
I, jako wiedźma w koszuli z całunów,
Przywoływała jakichś nowych hunnów,
By wszystką zieleń zdeptały ich konie
I by z pod kopyt tych dzikich tabunów
Huknęły prochy, które są w jej łonie
I by z życiem zniknęły i życia agonje.
I miała swoje rozrzewnień godziny,
Gdy prometejską płakała rozpaczą —
I jednem ciepłem swoje wszystkie syny
Wraz chciała ogrzać. Ach, czy jej przebaczą
Ci, co dni swoje łzą i potem znaczą?
Czy jej przebaczą te biedne monady,
Co jej istotę swą boleścią paczą?
I były w myślach jej straszne bezłady
I czuła w swojej piersi jadowite gady!
I miała swoje wysileń godziny,
Gdy się zjednoczyć chciała w świat słoneczny
I z piersi wszystkie wypalić gadziny
I rzucić ludom jakiś hymn serdeczny,
W akordy splątać wszelki okrzyk sprzeczny
I płynąc jasno w niebo rozanieleń,
Śród wiecznej wiosny i śród zorzy wiecznej
Lazury — niebu, a ziemi dać zieleń,
A oczom łzą zalanym słońce rozweseleń.
I oto w końcu jak płaczka pokutna
Padła — w tęsknocie po umarłem niebie —
I, w pogrzebowe przyodziana płótna,
Krwawiła siebie, biczowała siebie —
I była w dziwnych chaosów Erebie
I stała drżąca, jak na gołoledzi —
W każdy jej atom — na złudzeń pogrzebie —
Wnikał albowiem tenże duch manfredzi,
Co szuka drogi wyjścia w strasznych walk Spowiedzi.
I w tym niemocy własnej paraliżu,
Co próżno duchom palić chce latarnie,
Czuła się jakby przybitą na krzyżu,
Kędy ją własne rozpięły męczarnie —
I patrzy w dale — a oto się garnie
Narodów ludzkich ciżba niezliczona
I smutno błądzi — i duma cmentarnie
I patrzy w tajnie głębi swego łona:
Oto się spowiadają ludy i plemiona!
I przeszłe wieki — i przeszłe ich czyny —
I wszystka dusza ich dzisiejszej doby
Stanie im w oczach, i oto swe winy
Wyznają w sobie — i piętnem żałoby
Znaczą te chwile, co krwawiły globy
Wojną i krzywdą... I płakały ludy,
Znieruchomione jako posąg Nioby,
Zda się, czekając na nieznane cudy,
Coby im oczyściły pierś, splamioną wprzódy.
I ziemia cała nad sobą płakała,
Że już Edenem nie jest dla swych dzieci,
Które są cząstką jej wielkiego cała,
Że jeno złudzeń im gotuje sieci,
Że jeno postrach bytu w sercach nieci.
I było słychać w błękitach eteru,
Co łonu ziemi promieniami świeci —
Jakoweś echa pełne westchnień szmeru,
Że wirują żywioły bez miłości steru. —
I, rzekłbyś, dusza ogromna przyrody,
Własną niedolą i własnemi winy,
Społeczne dusze — i całe narody
I pojedynczych dusz ciemne głębiny
Rzuciła w jakieś samodręczeń młyny,
Co mełły bólu niezliczone ziarna,
A w onych bólach świtał brzask jedyny,
Że, chociaż ziemia tak strapieniem czarna,
Z tych zapatrzeń się zrodzi dusza planetarna.
Zmęczone dusze znajdą odpocznienie —
I, gdy już własna jaźń będzie im znaną,
Znajdą balsamy — i znajdą promienie
I w łono własne poglądać przestaną...
I rozmodlone zegnie się kolano,
Jak gdyby dusza pragnęła zbratania
Z każdą istotą w łzach ukrzyżowaną
I chciała zdjąć ją z łez ukrzyżowania —
I dać jej kwiat spokoju i kwiat miłowania.
Wszystkie się dusze zleją niby fale
W jedną ogromną planetarną duszę —
Jak ziarna piasku w niebotyczne hale
I w tym ogromie wszystkie ich katusze
W ciszy zamilkną. — I w żałosnej skrusze
Starć międzyludzkich ustanie pochyłość —
I w ludziach boże zakwitną gienjusze,
Jasno-widzące harmonii zawiłość —
I światu jedna wielka zapanuje Miłość.
Miłość olbrzymia — jak prąd magnetyczny —
Z owych zapatrzeń w własną głąb wypłynie,
I czar litości jakiejś bezgranicznej,
Co na świat zejdzie w serdecznej nowinie.
I radość w bogów zawita krainie,
Bo oto owi samotni Manfredzi
Z ludzkości znamię otarli kainie
I dusza w duszy każdą łzę wyśledzi,
Przynosząc pieśń pokoju z wielkich dni Spowiedzi.