Cóż to, Panie sąsiedzie? jakaś kwaśna mina?
Czy ci literatura przykrzyć się zaczyna?
Niech ją tam licho bierze, tę literaturę,
Co mi, jakby z węgorza, żywcem ściąga skórę;
Oprócz nieprzyjemności nic mi nie przyniosła;
Lepiéj było jakiego chwycić się rzemiosła.
Wprawdziem nauk nie skończył, nie czytałem wiele,
Ale moi koledzy, szkolni przyjaciele,
Wierutne niedołęgi, wierutne a przecie
Doszli do niejakiego rozgłosu po świecie.
Czemuż nie miałbym zrobić, co oni zrobili?
Wszakże, jak mówią, święci garnków nie lepili;
Chciałem więc lepić śmiało — lecz w jakim zawodzie?
Trzeba było przed wszystkiém myśleć o nagrodzie.
Głupie dzieła spieniężyć tacy tylko mogą,
Co już w literaturze jedną stoją nogą;
Teatr ma często nadto tandetnych towarów,
A Igiel nie chce wierszy za paczkę cygarów.
Wszystko to rozważywszy w sumiennym sposobie
Publicystykę w końcu mogłem wybrać sobie.
Bo to w publicystyce, téj ola putrydzie,
Gdzie nonsens przy logice, fałsz przy prawdzie idzie,
Można zwracać, a wszystko ma już swoję cenę;
Więc nieukom wyborną otwiera arenę.
Zacząłem od kroniki nieświadom z początku,
Szukałem zawsze prawdy choćby tylko wątku;
Łowiąc ciągle nowinki, twardy bruk ścierałem,
Ale za artykuły na buty nie miałem.
Prawda, rzecz to jałowa, mało ją kto czyta,
Byle się rozciekawił, o resztę nie pyta.
Zacząłem kłamać trochę i zaraz szło lepiéj;
Kłamałem więcéj — patrzcie, garnek mi się lepi,
A gdym chwycił za błoto mierząc jak najwyżéj,
Stanąłem już na nogach, szczęścia coraz bliżéj,
Tak, że wziąwszy na lichwę, mogłem z własnéj ręki,
Wydawać tygodniowo dzienniczek maleńki.
Chciałem na wzór paryski, by zwiększać dochody,
Tak nazwany tam Chantage tu wcisnąć do mody;
Ale świat nasz jest teraz za cyniczny na to,
By skandalu unikał za pewną opłatą.
Chciałem znów, jak wiedeńskie dziennikarstwo całe,
Sprzedawać przedsiębiorcom klątwę lub pochwałę,
Ale kogo wiedeńskie wyssały pijawki,
Ten u nas rzecz roztrząsa chyba dla zabawki.
Ograniczony zatem na méj własnéj sile
Już mi tylko finalnie zostały paszkwile.
Plułem ciągle morałem, honorem, ojczyzną,
Ale kąsałem wściekle, bo żyłem wścieklizną.
Miałem mnóstwo procesów, lecz przysięgłych grono,
By go o reakcyjną dążność nie winiono,
Oszczercę dla zasady niewinnym głosiło.
Przy tem na różne bronie krocie wyzwań było;
Lecz ja kapłan, apostoł wiecznego pokoju,
Nie mogłem sankcyonować brutalnego boju.
Tak lubo we finansach nie stałem kwiecisto,
Byłem już najstraszniejszym w kraju humorystą.
A w tem nagle, mój Panie, był to dzień reduty,
Ledwiem skończył artykuł tak pieprzno wykuty,
Że samegoby diabła zaswędziła skóra,
Wchodzą cztery maseczki do mojego bióra:
Arlekin, Pierot, Derwisz i species olbrzyma.
A kiedym rzekł wesoło śledząc ich oczyma:
„Nie!... nie znam was maseczki.
„Nie znasz nas? być może,
Ale my ciebie znamy, Panie Redaktorze.“
Odpowiedział mi Derwisz i zaśmiał się głucho —
„A zatem parę słówek włożymy ci w ucho.
„Gdzie naród zdawna wolny, tam w niejakiéj mierze
„Wolność druku ustroju spółecznego strzeże,
„A prawa społeczeństwa strzegą praw rodziny,
„Jako klucza sklepienia, głównéj podwaliny,
„Jeżeli zaś czasami prawo nie dosięga,
„Tam musi osobista wystąpić potęga,
„Tam muszą karne sądy już patrzeć przez szpary,
„Kiedy za czyn bezkarny sam ktoś szuka kary.
„U nas nowych stosunków stare jeszcze ramy,
„Mamy wolność obelgi, odwetu nie mamy.
„Jeśli paragraf krzywdy oznaczyć nie zdoła,
„Bije ona aż w serce rodzinnego koła;
„A zemsta narażeniem życia okupiona,
„Że ma gdzieś swój paragraf, pod wyrokiem kona.
„I żem się pomścił hańby, któréj mścić nie chcieli,
„Lata mam w kryminalnéj pokutować celi?!
„To Panie Redaktorze nonsens niezawodny,
„Bo gdybym cię i zabił, jeśliś tego godny,
„Toś przecie pewnie nie wart dziesięć lat więzienia.
„Że zaś dzisiaj panuje duch stowarzyszenia,
„Zawiązało się przeto Towarzystwo chłosty;
„Za bezczelną obelgę proces będzie prosty.
„Teraz jako zapłatę za twe dawne długi
„I jak przestrogę oraz na przyszłe zasługi,
„Przyjm tę małą nauczkę.“
Huż! do mnie i po mnie!
Koniec końców, mój Panie, zbili mnie ogromnie!
Nauczka! do stu diabłów! cały tydzień w puchu
Obmaczany arniką leżałem na brzuchu.
Teraz jak sygnaturka nad kościołem wiszę,
Bez głosu i bez dźwięku z wiatrem się kołyszę.
Cóż może prokurator, co przysięgli mogą?
Dalibóg sam już nie wiem, jaką mam pójść drogą?
„Wprawdzie manifestacya łaskotliwa nieco,
Ależ nam przeznaczenia różne gwiazdy świecą!
Żołnierze giną mężnie biegnąc na armaty,
A Wy reformatory, pioniery oświaty,
Musicie równie, choćby poświęcając życie,
Walczyć za tę opinią, któréj dziś bronicie.“
Opinią!... żadnéj nie mam i nigdy nie miałem,
I każdego, którego błotem obrzucałem,
Byłbym chętnie i kadził, gdyby był zapłacił. —
„Tak?... Na nauce widzę nie koniecznieś stracił,
Boś poznał, że finalnie, gdzie prawda nie wiedzie,
Tam, Wet za wet być musi. Dobranoc sąsiedzie.“