O ty myśli! ty myśli, istny biczu Boży,
Ciebie na klucz nie zamknie, ani spać położy;
Od połysku jutrzenki do zachodu słońca
Cwałujesz i cwałujesz bez miary, bez końca.
Kiedy ją czasem cofnę w młodociane chwile,
Te złotem i szkarłatem świecące motyle,
To ocknionéj miłości pierwsze serca bicie,
Tę pierwszą pieśń nadziei, którą śpiewa życie,
Zamykam łzawo oczy, zamykam powoli,
Bo to niby przyjemne, ale niby boli.
Dlaczegóż się rozrzewniać tęsknotą daremną?
Piękny, wielki, jaskrawy leży świat przedemną,
Ale... ale niestety, jak oglądnę z bliska,
Widzę, że tylko sztuka coraz wyżéj tryska,
Jesienny promień światła czasem jeszcze głaśnie,
Lecz wonne ciepło duszy, zdaje się, że gaśnie.
Wszystko zewnątrz i wewnątrz szychem teraz świeci,
Interes tylko własny złote snuje nici,
Oszustwo i kuglarstwo szerzy się swobodnie,
A nawet już przechodzi w świętokradzką zbrodnię,
Kiedy przemawia głosem mniemanéj wolności;
Wszędzie widać rój ludzi, a nigdzie ludzkości.
Biada! biada! i znowu zamykam powieki;
Nadziei już przynajmniéj chcę wezwać opieki,
Pędzę w znane majowe, balsamiczne gaje,
Gdzie Bóg umieścił źródło, co otuchę daje,
Szukam, szukam i tego pieszczącego echa,
Gdzie najtwardszéj niedoli ostatnia pociecha.
Ależ, o mój Ty Boże, kędy zwrok zapuszczę,
Widzę tylko mityngów rozpasaną tłuszczę,
Rozprute piorunami odwieczne konary,
Biednéj naszéj Ojczyzny, Nadziei i Wiary.
Wtenczas pamięć przeszłości przyciskam do łona,
A na myśl moję spada żałobna opona.