Kamień nad Liskiem

OB­RAZ I.



1.
Nad ska­ły, lasy, Kar­pa­tów za­krę­ty
Prze­pę­dza chmu­ra, jak ża­giel roz­pię­ty;
Nad chmu­rą orzeł, roz­par­ty w pół krę­ga,
Zie­mię wej­rze­niem śród ciem­no­ty się­ga;
Kro­plą je­zio­ra, nit­ką każ­da rze­ka,
Grud­ką mu góry zda­ją się zda­le­ka.
Wi­dzi i gwiaz­dę rzu­co­ną w urwi­sko,
Gwiaz­dę, gwiaz­decz­kę tak ni­sko, tak ni­sko,
Jak gdy­by zie­mia w szcze­li­nę roz­pa­dła
Świa­tło In­ka­sów w Kar­pa­ty prze­kra­dła.
A tą gwiazd­ką sze­ro­kie ogni­sko,
Ze­wsząd da­le­ko, miga za­wsze bli­sko;
Ni­g­dy tam w desz­czów naj­więk­széj ule­wie
I jed­na kro­pla nie spły­nie po drze­wie,
Ni­g­dy tam ba­gno nie wy­sy­cha na dnie,
Ni­g­dy tam pro­mień sło­necz­ny nie pad­nie,
Ni­g­dy noc czar­na nie roz­to­czy skrzy­dła,
Ot­chłań pod świa­tem, okrop­na, obrzy­dła.

2.
Sie­dzi przy ogniu z żół­te­mi oczy­ma,
W wy­schnię­téj dło­ni czar­ny ożóg trzy­ma.
W ku­dłach pa­da­lec, u pier­si ro­pu­cha,
Sie­dzi przy ogniu, dzi­ki­éj bu­rzy słu­cha;
Słu­cha i kła­dzie peł­ną gar­ścią zio­ła,
Kła­dzie, wstrzą­sa... Kto? Nikt zgad­nąć nie zdo­ła.
Wtém pło­mień przy­gasł, żar syk­nął w ogni­sku,
Ci­széj! — Co za grzmot? czy sklep gdzie w za­mczy­sku
Ru­nął z ło­sko­tem na przy­czep­ne chat­ki
I wy­gniótł z pier­si jęk dziec­ka i mat­ki?
Czy téż je­zio­ro, wznie­sio­ne na ta­mie,
Ryje za­po­rę i za­sta­wy ła­mie?
Czy na Ba­łan­dzie dłu­ga trą­ba wyje
Aż od sza­ła­sów wil­ków nie od­bi­je?
Nie, to pod sto­pą je­den, dru­gi, trze­ci,
Ze­pchnię­ty ka­mień w dzi­ką prze­paść leci,
A po stu sko­kach, gdy wody do­pa­da
Huk roz­trza­śnię­ty w od­męt bu­rzy wkra­da.
I wkrót­ce sze­lest, dmuch skrzy­deł ty­sią­ca
Z przy­ga­słych wę­gli siny łysk wy­trą­ca;
A jak cis smęt­ny, co go grom osma­li,
Ogrom­na po­stać wy­stę­pu­je z dali,
Sta­je przed ogniem, za nią cień czer­wo­ny
Wali się w prze­paść, się­ga dru­gi­éj stro­ny.

3.
Sta­je i mówi: „Zwo­len­ni­co pie­kła,
„Coś pięt­no złe­go w méj du­szy wy­pie­kła,
„Co przez w tru­ci­znach wy­mok­nię­te ręce
„Wla­łaś jad zbrod­ni w żyły nie­mow­lę­ce,
„Te­raz zdaj spra­wę z tych dłu­gich bo­le­ści,
„Któ­rych ni ser­ce ni łono już zmie­ści;
„Sta­ję przed tobą, sta­ję raz ostat­ni,
„Nim już na za­wsze po­rzu­cę kraj brat­ni...
„Brat­ni?... Sza­lo­ny! Czy­liż ja mam bra­ci?
„Wstręt mnie od­trą­ca, a po­gar­da pła­ci,
„Na­wet w na­tu­ry wy­pło­dzo­ny gnie­wie
„Moja oj­czy­zna, gdzie? — py­tam, nikt nie wie,
„Jak sęp, ro­dzi­ny, domu, ni oj­czy­zny!“
Rzekł, a jak bry­znie krew roz­dar­téj bli­zny,
Tak buch­nął śmie­chem z dna pier­si głę­bo­ki­éj,
Aż się dym skło­nił, aż kla­sły opo­ki,
Aż czar­nych pta­ków już spią­ca gro­ma­da
Zno­wu nad ogniem ca­łu­ny roz­kła­da.

4.
„Aj, dzie­cie! z głu­chéj za­grzmia­ło cze­lu­ści,
„A ru­bin oka krwa­wy po­łysk pu­ści,
„Aj, dzie­cie, skąd­że ten na­pad tak dzi­ki?
„Czy już pod wie­chą stop­nia­ły srebr­ni­ki?
„Wszak­że za­ra­za mór wszę­dzie roz­nio­sła,
„To żni­wo brat­ku dla twe­go rze­mio­sła.“
Świst­nę­ła pał­ka w sze­ro­ki­éj prze­strze­ni,
Nad­cię­ta w le­cie, zrą­ba­na w je­sie­ni,
Zrą­ba­na w pół­noc na Her­la­ty szczy­cie,
Na któ­rą set­ne wy­bry­znę­ło ży­cie;
Świst­nę­ła w gó­rze, lecz nim celu się­gła
Dym się za­krę­cił, noc cie­nie roz­przę­gła,
A ska­ła sil­nym ude­rzo­na ra­zem
W kro­cie pro­mie­ni roz­bry­znę­ła gła­zem.
„Hi, hi, hi, dzie­cie, dzie­cie pięk­ne, lube,
„Nio­słeś twéj du­szy wie­czy­stą za­gu­bę!“ —
„Zba­wie­nie ra­czéj, świę­ta temu ła­ska
„Kto two­ją czasz­kę na mia­zgę roz­trza­ska!“
„Aj dzie­cie, dzie­cie, daj po­kój téj czasz­ce,
„Dłoń twa nie pie­cze, sła­ba w téj igrasz­ce,
„Ni twe pa­zu­ry na szpo­ny za­gię­te
„Byś koń­czył dzie­ło od wie­ków za­czę­te;
„No, no, no, dzie­cie, od­suń świe­że gna­ty,
„Co się bli­chu­ją na ro­sach Her­la­ty;
„Roz­łóż te skrzy­dła gro­bo­wych pu­cha­czy,
„Usiądź i spo­cznij, bę­dzie to in­a­czéj.“
I ogień bły­snął i w pło­mień się wzdy­ma
I świe­ci, świe­ci, jak ona oczy­ma.

5.
— „Gdzie po­kój, ra­dość, gdzie szczę­ście bez mia­ry,
„Coś mi w od­mia­nie przy­rze­ka­ła wia­ry?
„Nikt jéj nie zmie­nia, — tra­ci kto na­ru­sza
„Ste­pem sta­nę­ła, pusz­czą moja du­sza;
„Prze­kleń­stwo daw­nych, wzgar­da no­wych bra­ci
„Cel urą­ga­nia z mowy i po­sta­ci.
„Sam po­śród ciż­by zo­stał no­wo­wier­ca;
„Ni jed­néj ręki, ni jed­ne­go ser­ca!
„Na­tu­ra przed nim za­trza­snę­ła wro­ta,
„W pro­gu peł­za­ła pod­rzut­na sie­ro­ta;
„Za­męt, roz­wią­złość, wy­stę­pek i zbrod­nia,
„Nowa oj­czy­zna przy­ję­ły wy­chod­nia
„I co­raz niż­sze, niż­sze da­jąc stop­nie,
„Na dno spodle­nia... O! strasz­nie! okrop­nie!
„Wróć mnie tu­ła­czem bez zie­mi, ni strze­chy,
„Pod­wój pa­lą­ce nie­od­kup­ne grze­chy,
„Te­raz, dziś, za­raz, niech pie­kłem go­re­ję,
„A wróć mi jesz­cze wia­rę i na­dzie­ję!“
— „Aj, aj, świę­tosz­ku, kie­dy skru­cha szcze­ra,
„Klasz­tor w Za­gó­rzu w mgli­stą dal po­zie­ra,
„Bia­łe tam mni­chy, dzwo­ny gło­śne dzwo­nią;
„Idź, we­zmą grze­chy, wia­ry ci nie wzbro­nią.“
— „Gdzież są do­bro­czyn­ne du­chy,
„Co tę wia­rę zja­wić mogą?
„Gdzie są kute te łań­cu­chy
„Nie­spła­co­ne do­syć dro­go,
„Któ­rych śled­czy duch nie skru­szy,
„Co w otwar­téj człe­ka du­szy
„Świę­tą wia­rę wznie­cić mogą,
„Kie­dy szcze­ra chęć ją woła
„A chęć zy­skać jéj nie zdo­ła?
„Proch z pro­chu, w skru­chy po­ko­rze,
„Wzdy­cha­łem proś­bą nik­czem­ną:
„O mój Oj­cze, wiel­ki Boże!
„Zmi­łuj się, zmi­łuj na­de­mną!
„Wia­ry tyl­ko bła­gam Cie­bie!
„Gdy­by me­te­or po nie­bie
„Ja­skra­wym prze­su­nął szla­kiem,
„Gdy­by chmur­ka bły­sła w pę­dzie
„Gdy­by li­stek padł przedem­nie,
„Wszyst­ko by­ło­by mi zna­kiem,
„Żem nie bła­gał nada­rem­nie.
„Ale głu­cho, ciem­no wszę­dzie,
„Tę­sk­ném ser­cem ści­gam chmu­ry,
„Py­tam zie­mi, nie­ba, słoń­ca,
„Py­tam się ca­łéj na­tu­ry
„Czy ta męka sro­ga
„Méj du­szy po­żo­ga
„Ni­g­dy nie ma koń­ca?
„Czy kto po­li­czy
„W ta­ki­éj go­ry­czy
„Tru­ci­zny zdro­je,
„Ogniem na ser­ce moje
„Kro­pla po kro­pli cie­ką­ce?
„Czy po­li­czy żmi­je,
„Tych żmij ty­sią­ce,
„W po­wi­ciu wy­lę­głe
„I od­kąd żyję
„Na mnie sprzy­się­głe?
„Nic na­tu­ra nie wy­rze­kła.
„Py­tam się pie­kła:
„Jest ży­cie pie­kłem?
„Echoż to zwod­ni­cze?
„Usły­sza­łem co wy­rze­kłem
„I sam męki swo­je li­czę;
„Roz­draż­nio­ny los igrzy­skiem,
„Któ­rem tyl­ko wzgar­dy
„Uczył umysł nie­gdyś har­dy,
„Jak sied­mio­kłęb­nym uści­skiem
„Na­brzmia­łe­go ja­dem węża,
„Siły zwy­cię­ża,
„W du­szę się wije,
„Ser­ca krew pije;
„Niech pije i ści­ska,
„Niech ści­ska i dusi,
„Udu­sić musi
„Na koń­cu igrzy­ska!“

6.
— „Nie­wdzięcz­ny chłop­cze, sta­ra na to rze­kła,
I łza zie­lo­na aż na łono ście­kła,
„Mnie­masz, że taj­ność skry­ła się przedem­ną?
„Sło­wa sły­sza­łem pie­cza­rą pod­ziem­ną,
„Myśl twą czy­ta­łam w źwier­cia­dle księ­ży­ca,
„Wzrok twój od­bi­ła Her­la­ty kry­ni­ca,
„Pierw­sze stą­pie­nie z Ba­li­grodz­ki­éj góry
„Spa­dłym krze­mie­niem roz­gła­sza­ły nury
„I wie­niec kru­ków, co ci to­wa­rzy­szy,
„I sar­na w szczy­cie, dzik w pa­ro­wie sły­szy;
„Bo kru­ki brat­ku sta­le i mi­ło­śnie,
„Plo­tą ci wia­nek, co w ko­ro­nę ro­śnie.“
Znów ogniem bły­sły wej­rze­nia słu­cha­cza,
Lecz ona z dro­gi tym ra­zem nie zba­cza,
Dwa wprzód, wstecz je­den, po­wle­ka­jąc kro­ki
Krąg po trzy razy okre­śla sze­ro­ki
I bie­rze cząst­kę ser­ca na­jezd­ni­ka,
Z źre­ni­cy szpie­ga, z oszczer­cy ję­zy­ka,
Garść zie­mi, zdraj­ca gdzie stą­pił oj­czy­zny,
Jed­ną łzę hań­by, dwie kro­ple tru­ci­zny,
Wszyst­ko to ra­zem szem­rząc ci­che sło­wa,
Bo ścię­ta szczę­ka tro­skli­wie je cho­wa,
W ogrom­ną czasz­kę ja­kie­goś ol­brzy­ma,
Któ­ry ni gro­bu, ni spo­czyn­ku nie ma,
Rzu­ca, roz­kła­da, prze­kła­da, prze­bie­ra
I dzió­bem sępa na mąkę roz­cie­ra
I mąkę bie­rze, po za sie­bie ci­ska
A bia­ła chmu­ra ze środ­ka ogni­ska,
Jak bia­ły sztan­dar pod wi­cher nie­sio­ny,
Wzno­si się w górę, po­wie­wa na stro­ny.
„Cóż tam spo­strze­gasz? Co tak wle­piasz oczy?
„Ja­kiż ob­ra­zek bia­ły dy­mek to­czy?
„Wszak to dzie­wi­ca, ła­bę­dzie­go łona,
„Czar­ne­go oka, wszech dzie­wic ko­ro­na?
„Nie zna cię jesz­cze, bo wyż­sza nad cie­bie
„Jak nad ten wę­giel ta gwiaz­da na nie­bie,
„Ale moc na­sza pra­cu­je jak w kole,
„Ten ju­tro w gó­rze, co dzi­siaj na dole;
„Ta two­ja mi­łość sza­lo­na lecz szcze­ra
„Spodlo­néj du­szy sko­ru­pę prze­dzie­ra;
„Zbli­że­nie to­bie uczy­ni moż­li­wém
„I złą­czyć może za­klę­tém ogni­wem.“
— „Da­rem­ne cza­rów zwod­ni­cze ma­mi­dła
„Pie­kło już ścią­ga uple­cio­ne si­dła,
„Chcia­łem się ze­mścić, ze­mścić się nie mogę,
„Sam się więc wtrą­cę w od­wiecz­ną po­żo­gę!“
— „Nie­wdzięcz­ny chłop­cze! Ona two­ją bę­dzie,
„Ale czas dni siedm niech z ży­cia uprzę­dzie,
„Bo ty­dzień strasz­ny... wła­dza na­sza sty­gnie!“
— „Ha! bę­dzie moją!... Niech­że dziś ją zo­czę
„Wten­czas uwie­rzę w twe sło­wa pro­ro­cze,
„Dziś raz jesz­cze w zam­ku o pół­no­cy
„Chcę we­zwać two­jéj i pie­kła po­mo­cy!“


OB­RAZ II.

1.
Tam czar­na wie­ża, jak­by ko­min góry
Zda się wy­bu­chać te cią­gną­ce chmu­ry,
Co da­léj w kłę­bie jed­ne­go ob­wo­du
Sta­ją na bo­rach pu­kle­rzem za­cho­du
I gdy w Kar­pa­tach świat się w nocy nu­rza,
One dnia resz­tę przej­mu­jąc z pod­gó­rza
Zło­tem i pą­sem ob­rą­biw­szy boki
Skła­da­ją łunę na roz­dół głę­bo­ki,
Tak jak przy­ja­ciel ro­dzi­nie da­le­ki­éj
Zle­ce­nie tego, co że­gna na wie­ki.
Czar­na tam wie­ża przy zam­ku wy­so­ko,
A ni­żéj, ni­żéj do­li­na głę­bo­ko.
W do­li­nie pa­sterz ka­pe­lusz przy­trzy­ma
Nim jéj wierz­choł­ku do­się­gnie oczy­ma;
Wę­drow­nik nim huk po strza­le usły­szy,
Może dwa razy prze­że­gnać się w ci­szy;
A w czar­néj wie­ży pięk­na du­sza żyje,
Pod bia­łą pier­sią czy­ste ser­ce bije;
Nie ma wy­ra­zu na­wet i po­ję­cia
Na dźwięk swo­bod­ny lu­be­go dziew­czę­cia.
W jéj ciem­ném oku, w jéj aniel­ski­éj twa­rzy
Skrom­ność dzie­wi­cza z ogniem się ko­ja­rzy,
Czo­ło otwar­te jak zwier­cia­dło cno­ty,
Brwi we dwa łuki, usta do piesz­czo­ty,
Włos igra­ją­cy z bia­łe­mi ra­mio­ny,
Jak­by cień mir­tów na mar­mur rzu­co­ny;
Uśmiech tak miły jak­by roz­lew woni,
Co anioł skrzy­dłem na wy­bra­nych roni,
Ki­bić, jak owa z oce­anu łona
Z le­dziuch­néj pian­ki i świa­tła stwo­rzo­na,
Co z mor­ski­éj fali, wes­tchnie­niem Ze­fi­ra,
Ro­dzi się, wzra­sta, żyje i umie­ra.
Nie­ma wy­ra­zu, na­wet i po­ję­cia
Na wdzięk, po­wa­by lu­be­go dziew­czę­cia,
Co z wie­ży śle­dzi kędy wzrok za­się­że
Czy już nie błysz­czą oj­cow­skie orę­że?
Czy już ozdob­ne w Ta­tar­skie buń­czu­ki
Szlach­ty sa­noc­ki­éj nie pie­śnią pa­ju­ki.
W dole ka­pli­ca, gro­bo­wiec w ka­pli­cy,
Czyj? Mat­ki Olgi, Kar­pa­tów dzie­wi­cy.

2.
Noc była ja­sna, czar­ne ska­ły, góry,
Kro­ple pa­da­ły, a nie­bo bez chmu­ry,
Wi­cher przej­mo­wał, a li­stek nie kiw­nie,
Wko­ło tak strasz­no, tak strasz­no, tak dziw­nie;
Pu­sto przy wie­ży, i czy­ste po­wie­trze,
A sły­chać skrzy­dło jak się z skrzy­dłem ze­trze;
Pu­sto przy wie­ży, a sły­chać stą­pa­nie
Jak od­głos sto­py po ro­sie w za­ra­nie,
Jak kie­dy echo nad­brzeż­néj opo­ki
Spło­szo­néj łani od­bi­je po­sko­ki;
Wko­ło tak dziw­nie, tak dziw­nie, okrop­nie...
Ha! Świa­tło w bra­mie, w świe­tle most i stop­nie.
„No, no, zu­chwał­ku, cze­mu co­fasz nogę,
„Nie dzwoń zę­ba­mi, da­léj brat­ku w dro­gę;
„Po­daj mi rękę. — Aj, aj, coś zzięb­nię­ta,
„Drzy jak­by była ze sta­wu wy­ję­ta,
„Uchwyć­że świecz­kę, co ci w pal­ce ple­tę,
„Świecz­ka ma­leń­ka, wiel­ką ma za­le­tę;
„Z wy­pru­tych ży­łek wy­pru­te­go pło­du
„Ja­sno się świe­ci, świe­ci bez za­wo­du,
„Gdzie się­gnie świa­tłem, gdzie wy­zie­wy swe­mi,
„Tam ni ryk gro­mu, ni trzę­sie­nie zie­mi
„Snu w żad­ném ło­nie roz­pierzch­nąć nie zdo­ła
„No, no, no, brat­ku obe­trzéj pot z czo­ła
„I weź w pra­wi­cę oboj­czyk wi­dla­ty,
„Co z nie­to­pe­rza wy­rwa­ny przed laty,
„Kie­dy na no­wiu wię­zio­ny w mro­wi­sku
„Nie mógł wy­do­być ża­ło­sne­go pi­sku.
„Ile nim razy oko­lisz jéj po­stać,
„Tyle dni trze­ba, by jéj pa­nem zo­stać;
„Trzy po trzy razy do­tkniesz się jéj łona,
„Trzy po trzy razy za­klę­cia do­ko­na;
„Nie mni­éj, nie wię­céj, a w dzie­sią­téj do­bie
„Olga swą prze­szłość w wiecz­nym za­mknie gro­bie
„I bę­dzie na­dal żyła tyl­ko w to­bie;
„A przez nią, z tobą osią­gniem po­tę­gę,
„Co nową ży­cia roz­wi­nie nam wstę­gę.
„Ale pa­mię­taj, że jéj du­sza świę­ta
„Może być tyl­ko czy­stą iskrą tknię­ta,
„Że każ­de two­je chu­tli­we do­tknię­cie
„Ulot­ni wła­dzę, zni­we­czy za­klę­cie...
„W sile nad sobą leży moc zwy­cię­ska,
„W chwiej­néj sła­bo­ści cze­ka wiecz­na klę­ska.“

3.
Bia­ły blask lam­py, bia­ła i osło­na,
Lecz biel­sze Olgi dzie­wi­cze ra­mio­na,
Czar­ny wiór he­ban pod dłu­tem wy­le­je,
Czar­niej­szy kę­dzior na pier­siach się chwie­je
I sen spo­koj­ny, jak ser­ca i my­śli
Wdzięcz­nym uśmie­chem na ustach się kre­śli,
Lecz na­gle ogniem za­pa­lo­ne żyły
Krwa­wy ru­mie­niec na li­cach wy­bi­ły,
Prze­czu­cia wsty­du, okra­sa zbyt żywa,
Sze­rzy się by­stro, na ra­mio­na spły­wa,
I tak szkar­ła­tem prze­cią­gnę­ła człon­ki,
Że ró­żo­we­mi zda­ją się ob­słon­ki,
Co w lek­kim fał­dach i noc­nym nie­ła­dzie
Wię­céj niż bro­nią, po­ma­ga­ją zdra­dzie.
Łza się wy­ci­ska przez za­mknię­te oko,
Pier­si pra­cu­ją wzru­szo­ne głę­bo­ko,
I usta silą, by wy­mó­wić: Boże!
Wy­szedł głos z pier­si, z du­szy wyjść nie może;
Bia­da ci, bia­da, Kar­pa­tów dzie­wi­co,
Za­klę­te dło­nie nad twem ło­żem świe­cą.

4.
Urok pięk­no­ści, czy moc nie­po­ję­ta,
Któ­rą cnót wy­raz za­mach zbrod­ni pęta
A może na­łóg spodlo­ne­go czo­ła
I tam się czoł­gać, gdzie się unieść zdo­ła,
Za­par­ły tchnie­nie w na­past­nym po­two­rze,
Chce, mógł­by dzia­łać i dzia­łać nie może;
Wzrok jego na­gle uryw­czo, nie­śmie­le
Le­d­wie prze­su­nie ob­wo­dy anie­le;
Lecz wark­nął ze­gar, już bije dwu­na­sta,
Dźwięk ostrze­ga, czas zni­ka, śmia­łość zno­wu wzra­sta.

5.
Bla­da, bez tchnie­nia, jak ka­mień, jak kre­da;
Lam­pą wy­ga­słą, po­są­giem się wyda;
Lecz jak dech obcy owio­nął jéj skro­nie,
Zno­wu ru­mień­cem cała po­stać pło­nie,
I zno­wu bled­nie i zno­wu go­re­je,
To krew, to mle­ko żyła w żyłę leje.
Tak brzask za­cho­du po spie­nio­néj fali
Świe­ci i ga­śnie, raz bli­żéj, raz da­léj,
Tak ły­ska­wi­ca po dwa­kroć ru­mie­ni
Bia­ły na­gro­bek w cy­pry­sów za­cie­ni.
I obcy od­dech owio­nął jéj skro­nie,
Cof­nął się, wró­cił i na czy­stém ło­nie
By­ły­by usta przy­lgnę­ły na chwi­lę,
Lecz drgnę­ły pier­si wstecz w od­por­néj sile;
Świa­tło wy­pa­dło, a wy­padł­szy z dło­ni
Ostat­nim ły­skiem cień po stro­pach goni,...
Ga­śnie — i zga­sło. Bry­tan szczek­nął, Zdra­da!
Okrzyk: Kto idzie? wko­ło z mu­rów spa­da,
Olga wię­zio­ne do­by­wa wes­tchnie­nie...
Ale, tak szyb­ko, jak­by oka mgnie­nie
Świecz­ka już w ręku, jesz­cze żar u kno­ta,
Jesz­cze swąd w górę czar­nym świ­drem mio­ta,
I kie­dy po­dmuch z sil­néj pier­si świ­snął,
Z żaru pło­my­czek wy­sko­czył, za­bły­snął,
A mar­twa ci­sza, jak w gro­bach ka­pli­cy
Ob­ję­ła mury i łoże dzie­wi­cy.

6.
Schwy­co­ną świecz­kę umac­nia na stro­nie
I tłu­miąc chu­cie w roz­ognio­ném ło­nie,
Jak nie­to­pe­rza ża­glo­wa­te skrzy­dła,
Co plą­czą grzy­wę spło­szo­ne­go by­dła;
Roz­war­te pal­ce na uśpio­ną skła­nia,
Gdzie się brew czar­na w dwa łuki roz­ga­nia;
Po­tém po jed­néj i po dru­gi­éj stro­nie,
Po­wol­nym ru­chem prze­su­wa na skro­nie,
Na szy­ję, bar­ki, aż na dół do ręki
I zno­wu wstecz­nie téż ob­wo­dząc wdzię­ki,
Gdzie po­czuł ser­ce wstrzy­mał dłoń i trzy­ma,
A po­tém ki­bić jak­by w pier­ścień ima
I zno­wu pusz­cza, i zno­wu ota­cza,
I w śro­dek ścią­ga i na stro­nę zba­cza;
I ni­żéj, ni­żéj, i dzie­li i sprzę­ga,
Aż ko­lan się­gnął, aż sto­py do­się­ga;
A po­tem wra­ca bez chwi­li prze­rwa­nia,
Gdzie się brew czar­na w dwa łuki roz­ga­nia;
I zno­wu, zno­wu prze­cią­ga i zwra­ca,
Aż już po­ję­cie i pa­mięć utra­ca,
Lecz każ­dym ra­zem po­wta­rza przy łożu:
„Cze­kam cię, Olgo, na ska­li­stém wzgó­rzu.“

7.
Te­raz od­sko­czył, jak w zmy­słów za­mę­cie,
Do­padł mar­mu­ru i chwy­cił w ob­ję­cie;
W zim­nym fi­la­rze nie znaj­dzie ochło­dy
I z osi ziem­ski­éj odłu­pa­ne lody,
Ognia­by, żaru pie­kła nie zga­si­ły,
Któ­rem w nim drga­ły naj­drob­niej­sze żyły.
Czo­ło, dłoń gnie­cie, pierś ci­śnie, ob­na­ża,
Lecz on nie sty­gnie, a mar­mur roz­pa­rza.
I sła­by, drzą­cy, dzi­ki i sza­lo­ny
Przed nią, przed sobą chce szu­kać obro­ny.
Wtém na­gle sta­je, wzno­si czo­ło w górę —
Nowa myśl mknę­ła przez ser­ce po­nu­re:
„Gdy­bym, rzekł, zga­sił pie­kiel­ną po­chod­nią
Świe­cą­cą zbrod­ni, oku­pio­ną zbrod­nią?!
Kie­dy dzie­cię­ciem za­ma­rzy­łem cno­tę,
Taką, ach taką wi­dzia­łem isto­tę;
Kie­dy do bó­stwa du­szę bu­dzić chcia­łem,
W mém bó­stwie pięk­ność, jéj pięk­ność wi­dzia­łem.
Gdy­by za­ga­sła po­chod­nia obrzy­dła?...
Gdy­bym jéj od­krył ro­ze­rwa­ne si­dła?...
Mo­że­by wdzięcz­ność“... A w tem na źwier­cia­dło
Wej­rze­nie jego po­tę­pio­ne pa­dło;
I śmiech po­tęż­ny, śmiech szy­der­sko wście­kły
Od­bi­ły szy­by, skle­pie­nia prze­wle­kły.
„Jam za­chciał czu­cia! ułu­da za krót­ka,
Ja z strasz­nem pięt­nem na­tu­ry wy­rzut­ka!
Ja zgro­za lu­dziom pie­kłu za­prze­da­na!...
Kończ­my za­czę­te — świeć świecz­ko do rana“...

8.
Ale się wstrzy­mał, gło­wę rzu­cił w dło­nie,
Przy­ci­snął tęt­nem roz­pie­ra­ne skro­nie,
Po­chwy­cił wło­sy, aż krop­nę­ły po­tem,
I mie­rząc przy­szłość pio­ru­na po­lo­tem,
Wzdry­ga się w so­bie na to, co go cze­ka;
Pew­naż to roz­kosz? i któż ją przy­rze­ka?
Nie oważ za­wsze groź­na jemu wła­dza,
Czyż dziś nie drę­czy, je­że­li nie zdra­dza?
„Nie, dziś jest moje, a ju­tro nie moje...
Dziś się na wiecz­ność roz­ko­szą na­po­ję“...
Ale za­le­d­wie te wy­mó­wił sło­wa,
Coś nań opa­da, niby chmu­ra pło­wa,
Chwy­ta, po­ry­wa, wi­ru­je, sza­le­nie,
Wzrok mu za­sła­nia, za­pie­ra mu tchnie­nie
I prę­dzéj, prę­dzéj, co­raz prę­dzéj goni,
A świecz­ka z jego wy­rzu­co­na dło­ni
W czer­wo­ne iskry i sy­pie i pry­ska,
I co­raz da­léj prze­wod­nie mu ci­ska,...
A kie­dy upadł na zro­szo­ne ska­ły,
Już bla­dym brza­skiem nie­ba się ob­la­ły;
Słon­ka z ja­łow­ców po­ran­ny lot bie­rze
I bo­cian w ba­gna cią­gnie po nad wie­że.


OB­RAZ III.

1.
Mija dzień pierw­szy, Olga ci­cha, zbla­dła,
Gło­wę w dół spusz­cza, nie wi­dzi źwier­cia­dła,
Wrza­wy uni­ka, szu­ka sa­mot­no­ści,
Zda­je się cze­goś ża­ło­wać w prze­szło­ści,
Jak daw­ny ob­raz wy­ga­sły w pa­mię­ci,
Coś, sama nie wie, przez jéj myśl się krę­ci
Dru­gi dzień nad­szedł, a w dzie­wi­czem ło­nie,
Czu­łość, tę­sk­no­ta, ja­kiś ogień pło­nie;
To w łza­wem oku jak iskra za­bły­śnie,
To myśl bu­dzą­ce wes­tchnie­nie wy­ci­śnie.
Lecz trze­cia zo­rza pu­stem wi­dzi łoże,
Po­wie­trza w mu­rach Olga znieść nie może;
Dusz­ne skle­pie­nie, pod­ło­ga pa­lą­ca;
Rosę po kwia­tach jéj sto­pa roz­trą­ca,
W zdro­jach co chwi­lę uma­cza­ne dło­nie
Skra­pia­ją usta, ochła­dza­ją skro­nie,
A kie­dy wie­czór, po­tem noc na­sta­ła,
Nie­zna­nem czu­ciem to zięb­nie, to pała;
Le­d­wie ucich­nie, ze­drze­mie na łożu,
„Cze­kam cię Olgo na ska­li­stem wzgó­rzu“
Jak­by głos jaki szep­tał jéj do ucha;
Zry­wa się, pyta... pyta się i słu­cha,
Lecz nic nie sły­szy prócz wła­sne­go tęt­na.
I zno­wu sama na sie­bie nie­chęt­na,
Iż bać się może snu dzi­wacz­néj mary,
Le­d­wie je­dwab­ne za­su­nie ko­ta­ry,
Le­d­wie po­licz­ki do pu­chu na­kło­ni;
„Cze­kam cię Olgo“ aż w du­szy za­dzwo­ni,
I kie­dy trzy­kroć zwy­cię­żyć się sili,
Chwi­lę za­drze­mie, zbu­dzi się po chwi­li,
Wle­pia wzrok w lam­py, co przed nią go­re­je...
Lecz i na ja­wie to samo się dzie­je.
Już cią­gle sły­szy i wy­raź­nie sły­szy,
Co słuch wy­ry­wał z głę­bi noc­néj ci­szy.
I już w ru­mia­nym wzrok za­ta­pia zo­rzu,
A „cze­kam Olgo na ska­li­stem wzgó­rzu“
Jak jéj wo­ła­ło do du­szy, tak woła,
Aż lice zbla­dły, kro­pla pa­dła z czo­ła.

2.
Je­st­że to męką, je­st­że to roz­ko­szą?
Nie­bo czy pie­kło do łona przy­no­szą
Te zmien­ne czu­cia? A ten po­ciąg luby
Miał­że­by stać się po­cią­giem do zgu­by?
I ów głos miły dźwięcz­nie się roz­ra­dza,
Ale w tym gło­sie ja­kaś dzi­ka wła­dza,
Przed któ­rą na­wet myśl opo­ru gi­nie,
Któ­ra jak w zbrod­ni po­przed­ni­éj go­dzi­nie,
Za­pał i zgro­zę i nie­po­kój ra­zem
Wci­ska do ser­ca jak zim­ném że­la­zem.
Wten­czas to Olga bie­gnie do ka­pli­cy
Przed oł­tarz Boga i Bo­ga­ro­dzi­cy,
Na­chy­la czo­ło, aż na zim­ne stop­nie,
Włos krę­ty pad­nie, łza bła­gal­na krop­nie,
I po­tém w górę wy­cią­ga­jąc ręce
Jak­by przed mat­ką zwie­rza się w swéj męce.
Pyta o radę i bła­ga opie­ki.
Wte­dy głos zwod­ni był od niéj da­le­ki,
Wte­dy jéj du­sza czy­sta w po­ni­że­niu,
Wzno­sząc się w górę na wia­ry pro­mie­niu,
Zda­ła się wra­cać jak gdy­by z po­wi­cia
W po­wszech­ną du­szę wie­czy­ste­go ży­cia,
Tak, jak z li­lii w łzę spły­nio­na rosa,
Uśmie­chem słoń­ca po­wra­ca w nie­bio­sa,
Kor­ną i ufną duch owio­nął bło­gi;
Ale za­le­d­wie prze­stą­pi­ła pro­gi,
Już myśl umar­łą wskrze­si­ła w pa­mię­ci,
I już sza­lo­néj do­ga­dza­jąc chę­ci,
Jak wi­rem wzię­ta ze świę­tych po­dwoi
Wkrót­ce na wie­ży aż u szczy­tu stoi,
W siną od­le­głość dwa­kroć wzrok za­nu­rza,
Szu­ka nad Li­skiem ska­li­ste­go wzgó­rza;
A wzrok nad szczy­ty czar­nych bo­rów pchnię­ty
Gubi się we mgły i dy­mów za­mę­ty;
Dla niéj je­dy­nie od­le­gło­ści nie­ma,
Wska­za­ne miej­sce prze­bie­ga oczy­ma,
Wi­dzi tam cha­tę, dziw­ny dach i ścia­ny,
Ogień za­cho­du na szy­by roz­la­ny,
Lubo cień gę­sty, lasy, góry ska­ły
Osło­nił zie­mię, osło­nił świat cały;
Tam ja­kaś wła­dza przy­nę­ca zda­le­ka —
Tam roz­kosz, szczę­ście, raj, nie­bo ją cze­ka.


OB­RAZ IV.

1.
„Kędy dzie­wi­co w tak póź­néj go­dzi­nie?
„Smiel­szy od cie­bie w tych bez­dro­żach gi­nie;
„Wra­caj dzie­wi­co do wy­so­ki­éj wie­ży,
„Ni­g­dy nie wró­ci, kto da­léj po­bie­ży“.
Sło­wo ula­ta, sło­wo nie oca­li,
Olga jak ob­łok po­su­wa się da­léj.
I wi­cher po­wstał, gnie jo­dły, liść zry­wa
Jak czar­nym śnie­giem ślad dro­gi za­kry­wa,
Nie­sie ga­łę­zie, rwie krze­wia z ubo­czy,
Szu­mią­cym świ­drem krze­mień w górę to­czy,
Sto słu­pów sta­wia i sto słu­pów wali —
Olga jak ob­łok po­su­wa się da­léj.
A słu­py przed nią ście­lą się po zie­mi,
A bu­rza milk­nie i ucho­dzi z nie­mi.
Lecz da­léj z góry i z jed­néj i z dru­gi­éj
Pę­dzą w zyg­za­ki pro­mie­ni­ste stru­gi;
Ogień na dro­gę mo­rzem się roz­le­wa,
Błysz­czą jak pry­skiem ob­sy­pa­ne drze­wa.
Ogrom­ne gła­zy, po­trza­ska­ne ska­ły,
Jak jed­ne wę­gle roz­ża­rzo­ne sta­ły,
Po­żar, po­żo­ga — ziem­ska kula gore —
Pie­kła wie­czy­stą sto­pi­ły za­po­rę!...
Woda w źró­dli­skach kipi, wre i pali —
Olga jak ob­łok po­su­wa się da­léj;
A po­żar cofa sy­czą­ce ozo­ry,
Cofa i cofa i prze­pa­da w bory.

2.
Lecz wkrót­ce Sanu za­grzmia­ły to­pie­le;
Pię­trzy się fala, nowe łoże ście­le,
A głaz po gła­zie urwa­ny z nad­brze­ża
Głu­chem plu­śnię­ciem po la­sach ude­rza;
Gdzie­nie­gdzie drze­wo, jak ol­brzy­ma ra­mie,
Skrę­co­ne wi­rem o ska­ły się ła­mie,
Nik­nie brzeg łoża, dro­ga i za­gro­da...
Wszyst­ko już woda, woda, tyl­ko woda...
A bia­ła po­stać nie wol­nie­je w bie­gu,
Przed nią nurt groź­ny po­wra­ca do brze­gu,
Już w swo­jém łożu, ni­żéj, co­raz ni­żéj,
Aż le­d­wie pły­nie, le­d­wie ka­mień liże;
Już téż i wzgó­rze, już i cha­ta bli­ska
Ścia­ny wy­chy­la nad stro­me urwi­ska.

3.
A w cha­cie któ­ra da­le­ki blask sze­rzy,
W śnie sze­ścio­dnio­wym po­tę­pie­niec leży;
Nad nim schy­lo­na dru­ga po­stać drżą­ca
Z pier­si ożo­giem pu­cha­cza mu strą­ca,
I zbu­dzo­ne­go po­sta­wia na nogi,
I mówi gło­sem wście­kło­ści i trwo­gi:
„W zbrod­ni po­czę­ty, ob­ję­ła cię zbrod­nia —
„Jak już nie mo­głam ra­to­wać cię do dnia,
„Du­szę sprze­da­łam, bo ja two­ja mat­ka;
„Lecz i to mało, par­łeś do ostat­ka.
„Ra­tuj mnie te­raz, ra­tuj sie­bie ra­zem,
„Ci­śnij za sie­bie tym ostrym że­la­zem,
„Od­wróć za­klę­cie... śpie­szy chwi­la sro­ga...
„Bia­da!“ — Dzie­wi­ca sta­nę­ła u pro­ga! —
A w tém dzwon pierw­szy z Ma­ryi ko­ścio­ła
Wier­nym w Chry­stu­sie Al­le­lu­ja woła;
I dzwo­ny biją, gło­szą zmar­twych­wsta­nie.
Po­tę­ga złe­go zła­ma­ną zo­sta­nie.

4.
Nad Li­skim zam­kiem ol­brzy­mi wzrósł ka­mień,
Na nim ni sztu­ki, ni przy­ro­dy zna­mień,
Jak obcy świa­tu, cze­ka jego koń­ca,
A w gó­rze, w gó­rze, po za­cho­dzie słoń­ca
W won­néj po­go­dzie czy w śnież­néj za­mie­ci
Le­d­wie doj­rza­na bia­ła gwiazd­ka świe­ci.

Czy­taj da­lej: O pierdzeniu – Aleksander Fredro