W styczniu trzeba było mrugać ciągle — raz za razem — ciągle — raz za razem —
bo inaczej szron siadał na rzęsach, rudych rzęsach, co ciążyły głazem —
i nie widać było uliczników, co skradali się skądsiś znienacka,
i krzyczeli: «Meszygener Motl!», wyrywając mu z rąk kawał placka —
Gdy się w styczniu długo stało w bramie, mróz kosteczki po jednej przebierał,
a w zaułkach soplą ubrodzony podszczypywał, jak jasna cholera;
można było stać sobie do rana koło jakiejś sklepowej wystawy —
nikt z kieszeni ręki nie wyciągnął, nie kupował tęczowych zabawek.
( — żywe małpeczki —
żywe kaczuszki —
ja sprzedam, proszę —! —
żywe motylki —
żywe pieseczki —
za jedne dziesięć groszy —! — )
Omijali rudego Żydziaka, wyśmiewali rudego Żydziaka,
a on kiwał małpki na sprężynkach i uśmiechał się wciąż — i nie płakał —
Rudy Żydziak miał dwie tajemnice, rudy Żydziak miał jedno czekanie
i dlatego się umiał uśmiechać, gdy mu mróz przez ubranie się wsłaniał;
rudy Żydziak był przecie wybrańcem, rudy Żydziak był jednym z niewielu,
który o tym, że w mocy czekania wielkie szczęście się kryje, wiedzieli.
Pierwszą jego wielką tajemnicą mak z bibułki był na dnie pudełka —
— a zaś druga jego tajemnica była większa jeszcze, niż ta wielka:
— bo on kochał przedziwną godzinę całą mocą żydziacko-sercową
gdy przymykał zropiałe powieki, zawsze widział ją — bzowoliliową.
Nigdy w życiu piwnicznym, zawszonym takiej słodkiej godziny nie było,
a i w snach też zdarzała się rzadko whaftowana w marzoną zawiłość
— tę godzinę — ten wyłom w obłokach — on ze wszystkich pokochał najwięcej,
tę godzinę nabrzmiałą znaczeniem — nie mającą najmniejszego sensu
Gdy się w styczniu długo stało w bramie, mróz kosteczki po jednej przebierał;
a w zaułkach soplą ubrodzony podszczypywał, jak jasna cholera;
można było stać sobie do rana koło jakiejś sklepowej wystawy —
nikt z kieszeni ręki nie wyciągnął, nie kupował tęczowych zabawek
Aż tam raz w coniedzielną niedzielę stał jak zwykle o mury oparty
i uśmiechał się cicho, czekliwie do motylej czerwonej kokardy,
a ulicą szła jakaś panienka z ukochanym najmilszym pod rękę
(znacie chyba śmiejącą się, jasną, zakochaną, niedzielną panienkę —?!)
Tej panience zachciało się pieska, balladowej, złotej bohaterce
(chciała przed nim mizdrzyć się dziecinnie, lub pokazać, że dobre ma serce)
i kupiła zielonego pieska i żółtego, malutkiego ptaszka,
no a potem jeszcze się zaśmiała do brzydkiego, rudego Żydziaszka —
— wtedy przyszedł dzień — wyłom w obłokach —
i godzina kochana najwięcej —
ta godzina nabrzmiała znaczeniem,
nie mająca najmniejszego sensu —
Żydziak wyjął drżącą, zwiędłą dłonią bibułkowy mak z swego pudełka,
podał mak ten niedzielnej panience, no a potem się nagle rozełkał.
Ona kwiat mu oddała zdziwiona z rozbawionym w oczach zapytaniem
i zaśmiała się wraz z ukochanym tak niedzielnie i tak zakochanie!
Rudy Żydziak nie miał już tajemnic, rudy Żydziak nie miał już czekania
i dlatego nie mógł się uśmiechać, gdy mu mróz pod ubranie się wsłaniał.
(rude małpeczki —
żywe kaczuszki —
ja sprzedam, proszę —! )
żywe motylki —
żywe pieseczki —
za jedne dziesięć groszy —! )