Świeży powiew mię zbudził. W oknach świtał ranek.
— Gdzieśmy? — W stepach. — Wybiegłem z wagonu na ganek.
Powietrze przesiąknięte słonemi tchnieniami.
Step dokoła. Gdzieniegdzie gąszcz bodiaków plami
Żółtym płatem szarawe, bezbrzeżne równiny.
Pusto wkoło, szeroko, a widnokrąg siny
W dal przed nami ucieka, jak złudna kurtyna.
Na wschodzie niebo zwolna różowieć poczyna.
Pociąg pędzi, jak strzała, i w olbrzymiej ciszy
Słychać, jak warczą koła, jak maszyna dyszy.
Płant zawraca na lewo. Wychyliwszy głowę,
Widzę, jak przez uschniętych traw przestrzenie płowe
Pręgowany szynami nasyp się przewija,
Niby wielka, bez końca, bez początku, żmija,
Tabun koni, jak wicher, pomknął z prawej strony,
Gwizdem lokomotywy naszej przerażony.
Pomknął, powiał grzywami i znikł gdzieś za nami,
A my pędzim w tej ciszy ogromnej znów sami.
Coraz widniej i świeżej... Ranny wiatr się wzmaga,
Świszcze koło pociągu, a pustynia naga
Tem pustszą i smutniejszą zdaje się, gdy słońca
Niewidzialnego jeszcze pierwszy blask ją trąca.
Jesień zwarzyła wszystkie trawy, kwiaty, zioła,
Równia szara — jak okiem zasięgnąć dokoła —
Nakształt wielkiego z dawnych lat pobojowiska
Rozkłada się posępnie i krwawo połyska,
W purpurach łun wschodowych, jakby kraśną rosą...
Oj, bo też śmierć kosiła olbrzymią tu kosą,
Oj, bo też lały się tu krwi rzeki i morza,
I żyźniły się kośćmi stepowe bezdroża,
Oj, bo też czarne tutaj zaciągnęły kiry
Barbarzyńskie tatarskie zagony, jassyry,
A hajdamackich szałów straszliwe igrzysko
Zmieniło kraj ten cały w wielkie cmentarzysko!
O, gdyby naraz wszystka krew ta wystąpiła,
Którą schłonęła wielka tej puszczy mogiła,
Zniknęłyby w jej falach stepowe przestrzenie,
A nowych mórz czerwonych groźne, dzikie wrzenie
Powstrzymałoby może, jak straszna przestroga,
Tych, których dzisiaj jeszcze waśń zwierzęca, sroga,
Pcha do morderczych bojów, gdzie ludzi miliony
Padają, nakształt łącznej trawy pokoszonej...
Za co? po co? dla czego? — O ludzka głupoto!
Słońce wzeszło, zalało step jasnością złotą,
Zapaliło skry w rosach, wydobyło blaski
Z obejmującej stepy szyn stalnej przepaski,
Promienistem wejrzeniem rozproszyło mroki —
I, w wizyi czarodziejskiej, ten sam step w głębokiej
Oddali przyszłych wieków stanął mi przed oczy:
Po długiej barbarzyńskich zaślepień zamroczy,
Po nocy fanatyzm ów, wilczych nienawiści,
Oto wielki się przełom w dziejach świata iści!
Sprawiedliwość dla wszystkich zasiada na tronie,
A miłość wielka, mocna w sercach ludzkich płonie.
Oddaje się, co cudze, bierze się, co swoje,
Na pługi się przekuwa oręże i zbroje,
Zgodnie spłaca się długi i wybacza rany,
Stawiają się ołtarze Prawdzie podeptanej,
Dźwiękiem próżnym są nazwy Gwałtu i Obłudy,
Mieszkańcy gór i nizin, plemiona i ludy
Jednoczą się w przeświętem braterstwie ludzkości.
Słonecznym blaskiem płonie pochodnia wolności,
Każdy, jak chce, czci Boga, znikają granice,
A szczęśliwi tych złotych stuleci dziedzice
Co rok dążą na stepów bezbrzeżne obszary
Święcić święto jedyne swojej nowej wiary.
I widzę ich: jak oko w bezmiary zasięga,
Het — het — od widnokręga aż do widnokręga,
Mrowią się niezliczone, nieprzejrzane tłumy.
Oczy ich — pełne cichej, pogodnej zadumy;
Rozpamiętują w duszach dawne ludzkie nędze
I, wierni symbolicznej złożonej przysiędze,
Oczyszczają się z błędów w słonych tchnieniach morza.
Wszyscy zwróceni w stronę, zkąd wybłyska zorza,
Wszyscy w rękach trzymają oliwne gałązki
I z utęsknieniem patrzą w świtu pasek wazki.
Czekają. Cisza wielka, święta, uroczysta.
Opurpurza się zwolna dal sina a mglista.
Sto strzał złotych — zwiastunów wschodzącego słońca,
I z ust niepoliczonych pieśń wybiega grzmiąca:
»Pokłon ci, wiekuista, święta światła mocy,
»Co rozpraszasz posępne potworności nocy!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
»Oto, na tem olbrzymiem zgromadzeni polu,
»Święcim wieczne braterstwo. Ze wszech krańców świata
»Zeszliśmy się, by brat mógł uściskać dziś brata.
»Przysięgamy, że odtąd w światła twego rzece
»Inne ludów nie będą kąpały się wiece,
»Przysięgamy, że w sercach już nam nie zagości
»Nic, coby urągało tej bratniej miłości.
»Ją siać będziem jedynie i strzedz od kąkolu!
»Pokłon ci, wszechmiłości wschodzący symbolu!
I pocałunek zgody wkrąg obiega tłumy,
A morze wtórzy pieśniom dalekiemi szumy...
Wiatr powiał i z pod niebios przyniósł skrzydeł bicie
I krzyk ptasi. Źórawi klucz płynął w błękicie,
Gdzieś ku cieplejszym dążąc strefom starej ziemi,
I sny moje, jak ptaki, uleciały z niemi.
Pierzchnęło, rozpłynęło się cudne widziadło,
Wszystko zszarzało, zmierzchło, przygasło, pobladło,
I step znów pusty, smutny, bezludny i głuchy...
O słońce, kiedyż ciałem staną się te duchy,
Kiedyż ujrzysz tu takie pielgrzymki?
O stepy,
Kiedyż przejrzy nareszcie człowieczy ród ślepy.
I porzuci zwierzęce swe waśnie?
O morze,
Kiedyż głos twój potężny, mknąc przez puszcz bezdroże,
Harmonijnie się zleje z pieśnią pojednania?
O przyszłości tajemna, którą noc osłania!
O sny, marzenia wieszczów, przeczucia, serc bicia!
Lokomotywa gwizdem daje znak przybycia.
Para szyn się rozbiega w setne krzyżownice;
Mijamy magazyny, latarnie, zwrotnice,
Ładowne towarami i puste wagony;
Łoskot kół potężnieje echami wzmożony,
Bieg pociągu wolnieje; w dali tłumem dachów,
Kopuł, wieżyc i szpiców, domów, świątyń, gmachów,
Śmieje się w słońcu miasto; chwila jeszcze — tonem
Innym gwiżdże maszyna. Stoim przed peronem.
Trzask drzwiczek otwieranych, powitań okrzyki,
Wołania posługaczy, skrzyp ich wózków dziki,
Syk wypuszczanej pary, wrzawa rozmów, śmiechy,
Wszystko spływa w gwar wielki, podwojony echy.
Wysiadam. Różnobarwny i różnojęzyczny
Tłum faluje w równości wkrąg demokratycznej.
Idę z falą. Wtem ktoś mię pociągnął za rękę.
Patrzę — biedne dziewczątko, w ubogą sukienkę
Odziane, fiołków bukiet podaje świeżutki.
Co? te kwiatki w jesieni?... Precz, zwątpienia, smutki!
O morze, twe potężne, żywotwórcze tchnienie
W wonne wiosny zamienia pochmurne jesienie!
Jakież cudowne kwiecie snadź wykwitnie z wnętrza
Ludzkiego, gdy je kiedyś wielka, przenajświętsza
Miłość bratnia zatopi swoją złotą falą!
O ludzie! naprzód! naprzód! Za chmurną oddalą,
W mgle przyszłości posępnej, niepewnej, dalekiej,
Oczekują was może lepsze, szczęsne wieki!
Tak czasem marne kwiatki nadzieję zapalą.