Wtedy Bóg odszedł na barkach płomienia
i słońce pękło jak bańka mydlana.
Długie pielgrzymki śpiewających kłosów
idące wolno w złożonym zamyśleniu
i pochylone na kolana
już go tam nie znalazły
ni w pustych niebiosach
Opustoszały drewniane kapliczki
Dawniej rój barwnych świętych tulące jak kwiaty
Zwiądł święty Franciszek wątły i słowiczy
i Maria błękitna, i Józef sękaty.
Bóg zawisł na niebie ciężki jak kometa,
do okien się zniża przeraźliwą chmurą
nad kręgiem ziemi przez krety porytym.
Orkany przelatują, przelatują górą,
w tłumie pożegnań żałobnych biją miarowo godziny.
Z głębi darni stwardniałej daremnie się kości dźwigają,
żegnania, żegnania tężeją i nie ma już żadnych powitań.
Mgły się wzdęły widmami zatopionych krajów.
Wielkie żelazne skały i okręty
piersiami wrosły w nieruchome fale,
w ciemnej grocie odjazdu rwa się z jękiem liny.
Wiatr nie porusza flagami zwisłymi jak ranny ptak.
Widziano maszty wśród lasów na ziemi płaskiej jak talerz.
Głazy spękane klękają na stopniach kamiennej świątyni
niemo wołając o znak.
I znak napełnia zmienione powietrze
ciężkie oczami Boga, co wyszedł z ram niedziel
i świętych opuścił drzemiących w kaplicach.
I ziemie przeniknął okrutną spowiedzią,
i piersi drąży cicho jak gruźlica.