Przymierzaliśmy postaci tamtych do śladów drobnych, jakby zrobionych pazurkiem wiewiórki, która przebiegła w pospiechu.
Gdy zrozumiałem cień jego włosów tam, na murze z cegieł czerwonych, niebo szarzało od deszczu i śmierci. Między cegłami w silnym betonie gną się delikatnym jak puch spalonych lasów.
Ach więc to profil twarzy dziecinnej przechylonej na promieniu słońca?
Wołanie na pustkę pól mazowieckich wyrównanych jesienią?
Spod brzóz w "złotym deszczu" stojących niebo i ciszę przynosić?
To drzewa srebrne i rzeki szumiące bardziej od obłoków i kwiatów pisane w półcień stawania się leżą tu, pod niejasnym wiekiem salwy?
Na tamtej, na tamtej stronie tak już cicho. Krew wypaliła w murze szczelinę na wylot - tam leży pudełko od sardynek, kości zwierzęce i trochę śmieci już nieokreślonych.
To uroczystość zapomnienia, dlatego chodnik umyty odświętnie.
Przechodnie kapeluszami na cegłach rysują gorączkową wieczność.
To już pod cegłą, pod płytą, pod asfaltem zamieniony w ciemność opada...
Pośród domów i ruin nieruchomiejących wciąż nieubłaganie ta kapryśna czerwona linia o brzegach rozlanych na asfalcie drży jak niewyraźna litera rozpoczętego słowa.
Gdy na dzwonku tramwajowym zadzwoni niebo wciąż szare i pochyli się nad nami, czy zrozumiesz, czy zrozumiesz, po co żyć i po co umierać.