Duch jest orzeł, co na szczytów skale
We mgłach porannych czeka na wschód słońca,
Widzi nad ziemią płynące chmur fale,
Zielonych sosen szum, zdrój co się strąca
Z urwiska w otchłań — lecz milczy i czeka,
I czasem skrzydłem strzepnie dziko, hardo,
By w śnie mu wąż piór niesplótł i z pogardą
Słucha natury głosów — bez światłości
A orlem czuciem tęsknoty człowieka
Przeczuwa światłość — czarnością ciemności...
Aż kiedy wejdzie na gór szczyty słońce
W niem gasną gwiazdy, i chór ptasząt wstaje
Kiedy w dreszcz ranny rosę strzęsą gaje,
To orzeł skrzydeł swych rozwiewa końce,
Wzbija się — wzbija — chyżo! chyżej! chyżej!
Coraz to śmielej — wyżej! coraz wyżej!...
Aż całą piersią rzuci krzyk radosny
Co żeni dzikość swą z rzewnością wiosny,
I w piorunowych skrzydłem płynie łónach,
I budzi iskry w chmur śpiących piorunach,
I błyska mieczem — i sercem tak gwieździ —
Że aż na sercu u stwórcy się gnieździ —
Wtedy z gwiazd każda siostrą jemu bywa,
A on choć zawsze smutny, i sierota
Serce ma wielkie — jak niebiosów wrota
W łzach swych ludzkości stopy, z prochu zmywa...
I nieśmiertelność jedną tylko śpiewa!...
Wtedy wiosłuje w bezgranic błękicie
Jako w rozwartej piersi stwórcy — dzieci!...
Lecz jeśli hydra w nim wyległej pychy
Stworzy w tem łonie samolubstwa piekło,
Ha! wtedy własną strącon żądzą wściekłą
Spada — i kąsa skrzydło białej Psychy!
I lecąc wielkie rozprzestrzenia skrzydła
Co upadając słońce przesłaniają,
I lecą — jako piekielne straszydła
Aż runą — tam! skąd bólem zmartwychwstają!...
Bo imię jego była ludzkość cała —
Co w nim w jednego człowieka skarlała...
A morze śpiewa lądom — burzy pieśń zdziczałą
O duchu, w skałę tłukąc — konając pod skałą...