Biało-czerwone firanki okno przekreśla krzyżem,
Trzy lustra, jak trzy stawy, potrójne w nich odbicie,
Spokojnie płynie przez nie przebite światłem życie.
Zapada cicho słońce nad zadymionym Paryżem.
Nie, to nie było życie chmurne i jak stal męskie,
Nie było twardych spoczynków po długiej, nużącej walce.
Był srebrny sen, ciekący przez przezroczyste palce,
I w gorejących oczach błyskanie ducha zwycięskie.
Były dalekie podróże przez lazurowy Adriatyk,
Bociany, lecące sznurem nad zagubionym okrętem,
Noc, która legła krzyżem przed miejscem najcichszem i świętem,
Modlitwa przed pustym grobem — na długą drogę wijatyk.
Miłość najsłodsza i cicha, owiana bryzgami kaskad,
I biel kwitnących wisień, klask niewidzialnych słowików,
Niebo zasłane puchem, szmer płytkich, górskich strumyków.
To tylko na oczach stęsknionych blada i smutna maska.
A kiedy, zgubiona na jawie, Ludwika schodziła we śnie,
Uśpione serce wiedziało, że zawsze już źle będzie.
I było bicie głową o schodów ostre krawędzie,
I płacz szarpiący trzewia głęboko i boleśnie.
A mógłby być Krzemieniec zamiast tułaczki po świecie,
I letnie popołudnia, trawione w chłodnej altanie,
Dnie na pachnących łąkach, noce w pachnącem sianie,
I wielka cisza i szczęście... Lecz tak nie mogło być przecie.
Bo nad więdnącem ciałem Król-Duch brał władzę twardą,
I pławił w ogniu oczy, łamał wewnętrznie kości,
Przez piekło nienawiści prowadził ku miłości,
Wargi, spragnione słodyczy, zwierał milczącą pogardą.
Wszędzie na świecie jedno, choć świat jest tak ogromny,
Wszędzie na ziemi są ludzie, a w niebie szczekają gwiazdy,
Zawsze już będą witania — i zawsze będą odjazdy,
I tylko duch... Jest duch — książę Niezłomny!
Sen już się dawno skończył — i krew jest nad Paryżem,
To niebo krzyczy zorzą jaskrawe tajemnice.
Król — Duch zapalił w oczach jarzące błyskawice.
Przywalił Paryż wielkim, kapiącym męką krzyżem.