Było to dziewczę hoże, uśmiechnięte,
Na poły ziemskie, a na poły święte.
Z jasnymi sploty warkoczów u czoła,
I z rozwianymi skrzydłami anioła!
A tak się światu uśmiechało słodko,
Tak się wdzięczyło jak róża do słońca! —
Zgasłaś już, zgasłaś serdeczna pieszczotko!
Zaszło słoneczko w mrok ciemny bez końca!
A takie pustki w sercu mem po tobie,
Taki chłód w piersiach, jak w sklepionym grobie,
Gdzie tylko wicher prochami pomiata,
I skrzętny pająk sieć swoją zaplata.
Pomnę, w noc cichą, w pogodną noc czarów
Na szmaragdowym łąk naszych kobiercu,
Słowik pieśń rzewną dzwonił śród konarów,
A tyś śpiewała o lubym, o sercu —!
Pamiętasz droga? w twych złotych warkoczach,
Różyczka wtedy kwitnęła purpurą,
Łezka w niebieskich perliła się oczach,
I białe czoło zasnuło się chmurą!
Jam patrzył w ciebie — jak w niebios zjawisko!
I obie dłonie podniosłem do ciebie!
Jak kiedy dziecię nad swoją kołyską,
Ujrzy anioła i marzy o niebie!
Ale dość wspomnień, wybaczcie najszczersi!
Mniej dla was nudów a dla mnie boleści —
Na cóż na nowo krwawić sobie piersi?
Dość, dość już wspomnień — wracam do powieści.
I.
Cudnaż to była, cudna okolica!
Mała polanka rozkwitła wśród gaju;
Nocą srebrzona blaskami księżyca,
Co się w krysztalnym przeglądał ruczaju;
Rankiem, oblana purpury odbrzaskiem,
Jakby rusałka wybiegła z wód cieni,
I pereł rosy świeciła się blaskiem,
I złotym wieńcem ognistych promieni!
Zmrokiem, gdy pieśni ptaszej zamilkły gwary,
Jakby ją nocne trwożyły widziadła,
We mgły tajemnej osłoniona czary,
Pod cienie jodeł — jak gołąb' przypadła!
Tuż biały dworek, dumne wznosił czoło,
Mchem siwiejącym okryte w około.
A przed nim ganek na słupach oparty,
Stół i dwie ławy, i daszek odarty
Z gontów, świeciły — jednak zawsze czyste,
Gdy się w nich słonko przejrzało złociste.
W jarze wrzał potok, a nad jego brzegiem,
Płaczące brzozy przyklękły szeregiem,
I ciche łkania i skargi swe wdowie,
Szeptały nurtom, niebu i dąbrowie.
W polu szerokiem widniał dąb prastary,
Świadek nie jednej niebios, ziemi burzy —
Strzaskane gromem podnosił konary,
A choć kaleka, jeszcze wiernie służy,
I losy sioła w mądrem czole waży —
I ziemi swojej jak dobry syn straży.
Na szczycie jego rozrosłym jak strzecha,
Widniało gniazdo naszego Wojciecha,
Co ojcowskiego nie szczędząc kłopotu,
Swywolną dziatwę przyuczał do lotu.
Słychać gwar ptasząt i śpiewy i dźwięki,
I słodkie tony serdecznej piosenki,
I głośne śmiechy wiejskiej krasawicy.
I srebrny dzwonek z pobliskiej kaplicy.
Płyną piosenki, a dalej, a skorzej,
Bo już zapada w pomrokę dzień Boży;
A toż żal dziatwie i pieśni i śmiechu,
Świętej modlitwy — i ziemskiego grzechu.
Więc gwarno, szumno, radują się, śmieją,
Raźne parobki hukają po rosie,
Krasne czapeczki na głowach się chwieją!
A oczy dziewcząt jak gwiazdeczki skrzą się.
Skończona praca! — więc żniwiarze pilni
W modlitwie kornej zdają sprawę Panu:
A biada onym, co padłszy bezsilni,
Z niedożętego poschodzili łanu! —
II.
Po pracy dziennej spoczął lud robotni,
Z pieśnią na ustach utonął w snu fali —
Ja z moją białą, oboje samotni,
Czuwając razem, błądziliśmy w dali.
A gdym w jej oczy poglądał błękitne,
Serce nieznanem uczuciem mi drżało,
I czyny wielkie, i marzenia szczytne,
Wszystkom budował — wszystko się rozwiało! —
Luba! mówiłem: do ciebie! do ciebie!
Rwałem się łkając jak stęsknione dziecię!
Tyś wszystkiem dla mnie najświętszem na niebie!
Tyś wszystkiem dla mnie najdroższem na świecie!
O! powiedz słówko! tylko jedno słowo!
Patrz, serce w piersiach od bólu zamiera,
O! powiedz luba! odżyję na nowo!
To jedno słówko, co niebo otwiera! —
Skłoniła główkę — spojrzała — pobladła —
Łezka perlista na lice jej spadła,
A takim wstydem twarz się jej płoniła,
Że aż ją w obie dłonie utuliła!
Więc w zachwyceniu padłem na kolana,
Przed tą przeczystą — a taką wstydliwą!
Ona się do mnie jak lilia złamana
Chyliła biedna — i padła w pół żywą!
Cóż powiem więcej? — Ach! któż ukochani!
Któż z nas w młodości nie był w tym Edenie? —
Dziś u bram szczęścia błądzimy jak cienie,
A w Raju — w Raju znów inni wybrani!
I wierzyć temu co mówią oszczerce:
Miłość starzeje! Ot! słów marnych szkoda!
Bóg dał ludzkości wiecznie młode serce,
A więc i miłość wiecznie będzie młoda!
III.
We dworku pusto i głucho i czarno,
Śmiech tylko sowy z za węgłów dolata,
Straszne widziadła przed oczy się garną,
Z księżycowego pozbiegane świata.
Więc blade cienie, i upiory wstrętne,
I strzygi — jęcząc przed okiem migają;
Tataj rusałki wdzięczą się ponętne,
Tam, dziwożony w lesie chichotają.
Lecz anim pragnął z rusałką wesela,
Anim przed strzygą nie zadrżał ni razu,
Szkaplerz mię bronił i krzyż Zbawiciela,
I welon z Marji odpięty obrazu.
Lecz czemuż w dworku tak pusto i smutno?
W dworku, co dawniej brzmiał pieśnią i gwarem?
Dziś, jak zaklęty tajemniczym czarem,
Nagle padł w przepaść i ciszę pokutną?
Czemuż to serce, co dawniej do świata,
Ptakiem mi z piersi rwało się namiętnej,
Jak pogrzebowy dzisiaj dzwon kołata,
Jękiem boleści i rozpaczy smętnej?
Nie przerywajcie tej ciszy grobowej! —
Gołąbka moja złożona do truny!
Warkocz ubrała w listek kalinowy,
Usteczka w uśmiech, a serce w całuny!
A po jej śmierci taki byłem biedny,
Żem nawet nie mógł i łzy wylać jednej! —
I czułem, czułem dni kilka bez przerwy,
Jak wszystkie we mnie zrywały się nerwy!
I już myślałem, że krew mię zabije,
Że pójdę za nią — a ja jeszcze żyję! —
Litości Panie! Litości o! Boże!
Do furty Twojej kołaczę zbolały!
Wszak z majestatu wyrzekłeś Twej chwały:
„Kto zakołata — temu ja otworzę!”