Raz cię widziałem; kto jesteś — nie wiem.
Siedziałaś w parku z twarzą pobladłą,
Z czołem, gdzie zmarszczek kilka się kładło,
Z przygasłem oczu czarnych zarzewiem;
I było twarzy twojej zwierciadło
Jak fala, skrzydłem zmącona mewiem.
Z drzew się sypały umarłe liście
Na twoje włosy, na twoje łono,
A ty siedziałaś pod tą osłoną
Przy łkaniu fontann, przy wiatru świście —
I zgadłem, patrząc w twą twarz zmroczoną,
Że na niczyje nie czekasz przyjście.
Byłaś jesiennych tonów wcieleniem:
Kwiatem, co w ranne przymrozki ginie,
Falą, niknącą w czarnej głębinie,
Mrącym wśród mogił słońca promieniem;
I głuchy smutek, co z grobów płynie,
Żałobnym ciebie osnuwał cieniem.
Przyznałyby się do ciebie zdroje,
W których nie gasił człowiek pragnienia;
Przyznałyby się dzwonów jęczenia,
Co opłakują przegrane boje;
Pustelnic skargi, sierot westchnienia;
Przyznałoby się i serce moje.
Raz cię widziałem, a wśród tysięcy
Z półzemdlonego poznałbym ciała
I z melancholii, którą tchniesz cała;
Nie zbędę się też wiary dziecięcej,
Że i ty obcymbyś mię nie zwała...
Lecz ja już ciebie nie ujrzę więcej!