Żył sobie władca w kraju dalekim,
(kraj nie był mały ani zbyt duży),
miał góry, lasy, pola i rzeki
i lud, co władcy, jak umiał, służył.
Lecz wielki władca w niewielkim kraju
na kolorowstręt był ciężko chory,
twierdził, że byłoby mu jak w raju,
gdyby kraj szarym pokrył kolorem.
Życzenia władcy, fakt nazbyt znany,
mają tę jedną właściwość błogą,
że i najfantastyczniejsze plany
wbrew woli innych spełnić się mogą.
Tak więc się stało i w tym wypadku.
Niedługo lasy, pola i jary,
wszystko, bo nawet płateczki kwiatkom,
przemalowano na kolor szary.
Sam władca szare wdział szarawary,
nakazał szarość młodym i starym,
kraj przypominał szare koszary,
pod rozpostartym szarym sztandarem.
W kraju szarzyzny, koszar i spleenu
dobrze się działo tylko pogrzebom
i nad zszarzałą, smutną krainą
zszarzało z smutku nawet i niebo.
Wnet zapomnieli kraju mieszkańcy,
że są kolory jakieś na świecie,
przestali, śpiewać, przestali tańczyć,
śmiać się i kochać i płodzić dzieci.
Każde wesele było jak pogrzeb,
po miastach szarzy przechodnie rzadcy,
jednemu tylko było z tem dobrze,
jak szczur szaremu, staremu władcy.
Raz łaził władca tam i spowrotem,
szary deszcz właśnie przeciągle brzęczał,
w tem ustał, słonko błysnęło złotem
i nagle wielka błysnęła tęcza.
Więc władca w szarej konfederatce
spojrzał, oniemiał, jeszcze nie wierzył
i nagle źle się zrobiło władcy,
wprost szlag go trafił. Za chwilę nie żył.
A wtedy z tęczy burza kolorów
na kraj upadła szary i smętny,
trysnęła zieleń z łąk, pól i borów,
kwiaty w purpurze trysły namiętnej.
I lud oszalał, smutny i szary,
że aż pożary ogromne wzniecił,
burzył więzienia, burzył koszary,
wszystkie zaległe odrobił dzieci.
Ubrał się cały przekolorowo,
pragnął szat naj, najfantastyczniejszych
i popłynęli krainą ową
chłopcy jak pawie, panny jak gejsze.
Władcą jednego obrał malarza, ,
był nim niejaki Antoś Michalak,
który w tym czasie, choć się postarzał,
był bardzo piękny i jeszcze wcale.
Bo to się wszystko dopiero stanie,
wprzód wymrą pewne leciwe damy...
— Drodzy Panowie! I piękne Panie!
Słowo honoru, że doczekamy...
Źródło: Sygnały, r. 1937, nr 28.